Rio Papagaio

 

JAN PAPUGA

 

Rio Papagaio

 

Wstępem opatrzył MICHAŁ MISI0RNY

WYDAWNICTWO MORSKIE

GDAŃSK

1969

Wstęp

Jan Papuga ogłosił dotąd dwa tomy opo­wiadań. Najpiękniejszy rejs ukazał się w Londynie, w grudniu 1945 roku, nakładem „Orbisu”, i ponownie w kraju — po powro­cie autora do Polski — nakładem „Książki” pod zmienionym tytułem Szczury morskie (1946). W dwadzieścia lat później, jesienią 1965 roku, ukazały się dalsze opowiadania w tomie Guadalajara, Guadalajara (Wy­dawnictwo Poznańskie). Obecna publikacja Wydawnictwa Morskiego jest trzecią książ­ką Janka Papugi. Od poprzedniej dzielą ją tylko cztery lata, za to pomiędzy pierwszą a drugą legło dwadzieścia lat, cały okres po­wojenny, nie najweselszy w życiu pisarza, z nieżyczliwym Szczecinem lat pięćdziesią­tych, gdzie mówiono, że taki Papuga pły­wać nie powinien, oraz — i tu okruch nie­mal fikcji — z życzliwą warszawską „Twór­czością”, która drukowała z rzadka powsta­jące jego nowele.

Pracował w tym dwudziestoleciu dużo i gorączkowo. Pomiędzy opowiadaniami z Najpiękniejszego rejsu — w rzeczywistości raczej nie opowiadaniami, lecz chropawy­mi, pozbawionymi jakiejkolwiek drama­turgii zapisami sytuacji i znamiennych wy­darzeń — a tomem Guadalajara, Guadala­jara legł stos lektur, licznych i zachłannych przez niezniszczalną przecież chęć ogarnięcia

5

wszystkiego, legły walki o pow­rót na morze, legły, na koniec, przyjaźnie (Franciszek Gil), z których Papuga wyniósł może więcej niż z lektur. Były także dłu­gie, wlokące się dni niedostatku. Zimą mel­dował się w szczecińskich „13 Muzach” w dunkrach i byle jakim swetrze, latem — w krótkich spodenkach i w apostolskich san­dałach. Marzył o sytuacjach idealnych, wie­rzył w ich realność. Zawarty był w tym ja­kiś odruch sprzeciwu. Kilka lat męczył Je­rzego Putramenta ideą falansteru pisarzy w Bieszczadach. Później, kiedy przyjaźniliś­my się już i kiedy zupełnym przypadkiem sprawowałem prezesurę wśród szczeciń­skich literatów, Papuga żył myślą o potrze­bie przekształcenia swej habendy w Lubi­nie na wyspie Wolin, położonej na najpię­kniejszym brzegu tuż nad Zalewem Szcze­cińskim, w coś zbliżonego do porzuconej, choć nigdy na dobre, idei falansteru w Bie­szczadach — mianowicie w dom czystej pra­cy i najważniejszych rozmów. Domagał się pomocy. Oddziału związku pisarzy nie stać było na realizację podobnych pomysłów, do tego ta habenda!… Tylko w oczach Janka przedstawiała się tak jak na rysunkach przyjaciela architekta. W rzeczywistości była ruiną wymagającą nakładów finansowych, siły roboczej i mocy przerobowych, potrze­bnych gdzie indziej, nie zaś tam, gdzie miał­by realizować się niejasny, przeczuty tylko obraz marzyciela…

Poznałem Janka na wieczorze autorskim Jerzego Putramenta. Właściwie był to nie wieczór autorski, lecz kazanie lub też coś w rodzaju ostrego, skrajnego bardzo wykładu,

7

rąbanego mocno, z przyciskiem, choć mowa była o literaturze, czyli o sztuce. Pa­miętam napięcie, jakiś szok, zresztą nie tyl­ko mój, bo rysował się on także na twarzach innych słuchaczy, obytych dotąd raczej z melodyjnym śpiewem. Putrament skończył wreszcie, nastały „wolne wnioski”, wtedy z kąta, gdzieś zza drzwi, usłyszeliśmy pyta­nie, sformułowane przez Jana Papugę a skierowane niejako przeciwko Putramentowi. Wydawało mi się wtedy, że tylko dla niepoznaki było ono przystrojone w coś na kształt naiwnego zdumienia i wdzięcznej prostoduszności. Pytanie doszło celu, Pu­trament wołał coś głośno i długo, a mnie wydawało się, że dostrzegłem w Papudze gracza, takiego niby naiwnego cwaniacz­ka, który dobrze wie, czego chce i dobrze zna taktykę walki. W takim punkcie zaczęła się nasza znajomość, w latach późniejszych jed­na z najpiękniejszych przygód mego życia.

Trwało to kilka lat (Janek nieraz jeszcze zaczepiał autora Pół wieku wszędzie, gdzie tylko go dopadł), rozstaliśmy się dopiero je­sienią 1965 roku, na krakowskim zjeździe pisarzy: on wracał do swego Szczecina, gdzie nareszcie — wydawało się — otwierały się przed nim jakieś szansę, ja ruszałem do Gdańska. Nim wszakże pożegnaliśmy się, odegrany został epilog tej pierwszej sceny ze spotkania autorskiego. Był bankiet po­żegnalny w ratuszu krakowskim, staliśmy u szczytu długiego stołu, zajęci wódką i za­kąskami. Papuga węźlastymi paluchami uj­mował kruchy kieliszek, kiedy podszedł Pu­trament i powiedział coś w rodzaju „jak się macie”. Janek na to, że chciałby napić się z nim wódki. Napili się. Po jakimś cza­sie Putramenta nie było, a Papuga, po chwili

8

zadziwienia, wydukał z zadartą głową: — Patrz, jak ja mu wtedy nagadałem, nie?… Nagadałem mu nieraz, nie?… A patrz, nie stawiał się, wypił ze mną, nie? Wielki pan, nie?

Zdarzenie, niby nieważne, miało tę fun­kcję, że obaliło, co już właściwie było obalo­ne, owo pierwsze wrażenie niby naiwnego, niby cwaniaka. Papuga nigdy taki nie był. Miał swój styl w sprzeciwie i w polemice, swój styl i swoją poetykę, całkiem oderwa­ną, dążącą do absurdalizowania, ale w koń­cu zarówno sprzeciwy, jak i polemiki zaw­sze bywały incydentami drugorzędnymi. By użyć własnej jego stylistyki: był otwarty na ludzi, wolny od uprzedzeń powziętych z góry, każdą chwilę autentycznego kontak­tu z innym człowiekiem potrafił obrócić w swoje prywatne święto. Wystarczy zresztą czytać uważnie opowiadania tego, jak i po­przedniego tomu właśnie pod takim kątem, aby dostrzec, że głównie w zaczepnej wręcz otwartości na ludzi tkwi jeden z istotnych uroków tego samego wciąż narratora, któ­rym — jakkolwiek by się zwał — zawsze jest Janek Papuga.

Ale w opowiadaniu Pole (od „der Pole”) z tomu Najpiękniejszy rejs — po dwudziestu latach sam autor to jedno tylko opowiada­nie z całego tomu określa jako udane — bo­hater nazywa się Bohdan Wrona.

Ten „Pole” pływał podczas wojny w kon­wojach, wierzył głęboko i gorąco w szczę­śliwy powrót do Polski, na talizmanie swym — złotym łańcuchu — wyrył inskryp­cję „Polak — Bohdan Wrona”. Nie wrócił do Polski. Zginął podczas bitwy o konwój, cia­ło zabrała woda, płynęło. Niektórym człon­kom załóg przepływających statków z konwoju

9

wydawało się, że Wrona jeszcze żyje. W istocie — wedle Papugi — umarły Polak żyje, gdy trzeba:

Pod wieczór, kiedy słońce było już blisko horyzontu, podpłynął do niego niemiecki ścigacz patrolowy. Jeden z marynarzy uchwycił go za pas ratunkowy na piersiach i uniósł z wody. Patrzyli na jego nogi zgięte w kolanach, na ręce zgięte w łokciach i zaciśnięte w kułak dłonie. Przyglądając się twarzy doznali wstrzą­su. Drugi marynarz podniósł lewą rękę z wo­dy, obejrzał złoty łańcuch, badając dokładniej jego wartość. Po chwili wyczytał cicho: — Po­lak.

[…] Wojował jeszcze po śmierci, jak gdyby za żywota miał jej za mało. A teraz niesamo­witym spokojem drwił sobie z nich. Miał dla nich okropną pogardę, paraliżował im móz­gi…

— Puść go — charknął oficer, nie każąc na­wet szukać dokumentów […] — Przeklęty na­ród, straszą nawet po śmierci […]

Kiedy księżyc wszedł na niebo, był już blis­ko, przy cyplu półwyspu normandzkiego. Tu fa­la wyrzuciła go na zasieki z drutów kolczas­tych… Przechodzący brzegiem wartownik wziął go za żywego. Wygarnął cały magazyn, zabi­jając go po raz drugi. Kiedy przybiegł patrol — już go nie było. Silniejsza fala zdjęła go z dru­tów i niosła dalej. Płynął teraz na otwarty At­lantyk.

Poległy Bohdan Wrona pierwszy dokonał inwazji kontynentu, został zastrzelony po raz drugi, ponieważ szarżował niecierpliwie, sam jeden. Pomińmy wszakże przykład, a także tę jego może nieco przesadną wykła­dnię, a pozostanie coś, co scharakteryzuje prozę Papugi w sposób najbardziej pełny. Jedna z jego dwóch czy trzech wciąż doku­mentujących się w pisaniu pasji, może ob­sesji. Wśród nich nie ma jednak żadnej z ga­tunku typowych wewnątrzpisarskich kom­pleksów. Najważniejsza zawsze jest Polska, mimo iż proletariacka genealogia pisarza

10

może predestynowałaby na to miejsce ra­czej pracę albo robotniczą solidarność.

Ukształtowany w biedzie i przez biedę podpiotrkowskiej wsi, emigrant na łódzkie Bałuty, gnany precz z sanacyjnej szkoły podoficerskiej, potem bezrobotny, szedł pie­szo przez wiele zielonych granic, by w ru­muńskiej Konstancy zamustrować na swój pierwszy statek — polski transatlantyk, któ­ry przewoził z Europy emigrację palestyń­ską (opowiadanie Aluś z tomu Guadalajara, Guadalajara). Proletariusz i internacjonalista, każde z emigracyjnych (czytaj: wojen­nych) opowiadań przede wszystkim i w nad­miarze inkrustował Polską. Nieco inną niż ta, jaką był opuścił, ale przecież tą samą. W opowiadaniu pt. Konwój z tomu Najpięk­niejszy rejs pisze:

Skandynawowie tchną ideowym socjalizmem. Grecy i Jugosłowianie są zupełnie pewni, że z odejściem Niemców skończy się w ich krajach niewolnictwo. Francuzi myślą o jeszcze jednej epokowej rewolucji, dla dobra całej ludzkości. Polacy przyrzekają, że upuszczą — by spły­wała rynsztokiem — zdegenerowaną krew, któ­ra trzyma ich kraj w nieszczęściu… Tak, orzeł musi być, ale bez korony.

W opowiadaniu Początek topografii zdo­był się także na zaskakująco skrajne wyrze­czenia i w gruncie rzeczy beznadziejne, je­śli idzie o szansę rozwiązania, wyznanie:

Będąc małym chłopcem płakałem po lekcji historii nad głową Żółkiewskiego, zatkniętą na pice. Krzyczącego we śnie budził ojciec, a mnie jeszcze dochodził ryk Grunwaldu… Teraz też byłem gotowy bić się o mój kraj, choćby z ca­łym światem. Ale prędzej zbombardowałbym Belweder niż Związek Radziecki, prędzej Wa­wel niż bym podniósł rękę na polskich robot­ników…

Po ukazaniu się tych opowiadań były wie­czory dyskusyjne, na których ostro wyrzucano

11

Papudze te słowa. Niesłusznie i nie­potrzebnie. Pisał „byłem z parszywej Ło­dzi”… Jednym z osobliwych sukcesów da­wnej Polski była okoliczność, że Bałuty musiały być dla wielu czymś znacznie waż­niejszym, większym i bliższym niż Wawel… Jednak nie każdą swą pasję zapisuje Pa­puga równie znakomicie i wyraziście jak pracę — tę ciężką, fizyczną mordęgę, któ­rą naprawdę znają może dokerzy, a na pe­wno palacze z dawnych kotłowni statko­wych. Szczególnie dotyczy to opowiadań z tomu Guadalajara, Guadalajara.

Dwadzieścia lat przerwy pomiędzy pierw­szym a drugim debiutem uczyniło z Papugi pisarza. Nie pierwszy tom, nie pierwsze re­cenzje, kiedy krytycy i czytelnicy zachły­stywali się piszącym marynarzem, w grun­cie rzeczy samoukiem. Pisarz pojawił się dopiero w opowiadaniach drukowanych w „Twórczości” i „Życiu Literackim” w latach ostatnich i zebranych potem częściowo w tomie Guadalajara, Guadalajara. W tym sa­mym, co na początku, zapisie sytuacji i zda­rzeń, pojawiła się dramaturgia, świadoma reżyseria, którą nazywamy także organizac­ją materiału, wśród tego zaś potrafił Pa­puga podnieść opis pracy fizycznej do ran­gi pierwszego czynnika konstrukcyjnego i poetyckiego. Nie chcę już cytować zbyt obszernych wyjątków z opowiadań tamte­go tomu (Pasek, Psikus, tytułowe), wyznam jednak, że zaskakiwały mnie, zwłaszcza dzię­ki odkryciu, jakie im towarzyszyło. Uświa­domiłem sobie podczas lektury, że właści­wie w całej powojennej prozie polskiej nie ma tak celnego i tak poetyckiego zarazem aktu rehabilitacji pracy jako czynnika li­terackiego, jak właśnie w paru opowiadaniach

12

Papugi. A że są to, prawem środo­wiskowej przynależności autora, opisy pra­cy na morzu — palaczy okrętowych z przed­wojennej „Polonii”, marynarzy pokładowych z wojennych transportowców — to sprawa mniej już istotna, może nawet drugorzędna, mimo iż gdy mówi się u nas o Papudze, to najczęściej jako o marynarzu i maryniście. Bo właśnie przykład pisarstwa Jana Pa­pugi świadczy, jak mylące i jak ogranicza­jące jest to określenie — marynistyka. Gdy Papuga, co mu się zdarzało, szczególnie w pierwszej książce, zachłyśnie się czasem mo­rzem, żywiołem i siłą, spod jego pióra wy­chodzą patetyczne, dęte trochę hymny. I jest to efekt przeciwny, sprzeczny z tym, do jakiego dochodzi, gdy opisuje obłąkań­czy, groźny rytm pracy palaczy na „Polo­nii”, czy gdy z ciężkiej pracy marynarza, obtłukującego rdzę i zeskorupiały szlam ze ścian komory łańcuchowej statku uczyni jeden z najbardziej wyrazistych i drama­tycznych opisów pracy w prozie polskiej.

Kończę rzecz o Janku Papudze — i ogar­niają mnie wątpliwości. I na koniec docho­dzę też do przekonania, że wszystko co tak pięknie starałem się powiedzieć o trzech pasjach Jana: o Polsce, o proletariackiej to­pografii i o pracy — to w tym samym stop­niu prawda, co i nieprawda. Bo prawdziwy Papuga tkwi nie tylko wśród tych rekwi­zytów i nie tylko wśród tych wartości. Jest ukryty między linijkami tekstu, ukryty bar­dzo dobrze, do tego stopnia dobrze, że dla wielu stał się niewidzialny.

Jest bowiem poetą, głównie i przede wszy­stkim poetą. Ściślej mówiąc: bywa nim, w

13

przerwach, czasem nawet wśród gorszej li­teratury, bo i taka się trafia, ale właśnie te kartki, na których bywa poetą, należą do najbardziej autentycznych w jego pro­zie. Tam dzieło tożsame jest z twórcą. Mło­dy krytyk odnalazł w drugiej książce Pa­pugi coś w linii Saint-Exupery’ego. Myślę, że to jest trafne, ale tylko, gdy obcuje się z ukrytym wnętrzem tekstów autora Rio Papagaio.

Poezja — rozumiem ją jako specjalny, niedostępny wielu wykształconym i przerafinowanym pisarzom światopogląd — jest organizatorką etyki Jana Papugi. Ale nie tylko, rządzi także jego warsztatem, głów­nie leksyką. Trzeba tę poezję tropić w tek­ście, czasem pod tekstem. Kiedy zamiast „zamyślili się” napisze „zapadli się w so­bie”, pokaże nam okruch swego poezjowania, swej znaczącej metaforyki.

Ma swój język, swoje błędy gramatyczne, swoje instynktowne czasem dojścia i „przekalkulowane” klęski, ma swój własny wy­raz. Ale i to, podobnie jak tamte pasje Ja­na, jest mniej istotne wobec poetyckiego piętna, jakie nadaje fragmentom swej pro­zy nawet wówczas, gdy pisze o pracy pa­lacza, która nie jest łaską, lecz znojem, al­bo gdy zapisuje swą piękną etykę lojalności wobec dobrych, opiekuństwa wobec słabych, etykę wolną od tej parafrazy „męskości”, jaką dała marynistyka mostka kapitańskie­go.

Tyle i tak mniej więcej pisałem o Papudze przed kilku laty, po ukazaniu się Guadalajary.

Drugi debiut Papugi w 1965 r. nie przy­szedł łatwo. Pisał mozolnie, ale pisał prze­cież i dawno miałby na półce pięć lub sześć

14

własnych książek, gdyby nie był sobą, Ja­nem Papugą. Zawsze były trudności z ludź­mi. Sam się zrażał, innych obrażał. Chodził na wojnę z całym światem. Sądził, że coś należy mu się za tę mękę pisania, z ja­kiej spowiada się w swym obecnym tomie, w opowiadaniu Powrót na morze; jest w nim piękny fragment o literaturze-grubej babie i jeszcze piękniejszy o tym, że pisać naprawdę — to czasem trudniej niż obtłukiwać w tropikalne południe rdzę ze ścian ko­mory łańcucha kotwicznego. Kiedy w 1966 r. po latach, znów znalazł się na statku — teraz jako pisarz i pasażer — wytrzymał tylko miesiąc czy półtora. W afrykańskim porcie zszedł ze statku; „chciałem Afrykę przejść w poprzek (autostopem też)” — pi­sał później w liście. „Duala — Mombasa, od Atlantyku do Indyjskiego. Pokonała mnie papierowa dżungla przepisów, w których to­ną, giną ludzie na całym świecie. Pokonały mnie papierowe duszyczki, głupota, tchó­rzostwo papierowych lwów na wysokich urzędach”. Kiedyś kiwano głowami i mó­wiono: i takiemu Papudze wydać książkę? Dziś kiwa się pewnie także głową mówiąc: i takiego posłać na moją odpowiedzialność jeszcze raz w świat?…

Pochylam się teraz nad nowym zbiorem opowiadań Jana Papugi. Powstały w róż­nych okresach, niektóre czytało się już w czasopismach i almanachach, inne poznaję dziś po raz pierwszy. Podczas lektury za­daję sobie pytanie: jaki jest teraz Jan? ten sam? inny?…

Papuga-poeta i Papuga-proletariusz z Pol­ski nie zmienili się wcale. Wzbogacił się Papuga-pisarz. Czasem dobry reportaż by­wa wstępem do literatury. U Janka tak było

15

w początkach. Teraz jednak reportaż li­teracki — świetny, realny i marzycielski za­razem — jest już rezultatem długiego obco­wania z formą literacką opowiadania. Ta­jemnica milionów, pisana dziesięć lat te­mu, jest wciąż jeszcze aktualnym i głębo­kim miejscami komentarzem do przemian w świecie arabskim, w Iraku w szczególności. A już najbardziej ryzykownie, i po mojemu najpiękniej, splata Papuga konkret z ma­rzeniem, reportaż z literaturą w Ulissesie XX wieku. Janek pisał kiedyś dla redakcji dziennika reportaż z portu. Wszedł na sta­ry statek cypryjski, spotkał oficera nawiga­cyjnego, urzeczony — sportretował go, jak się to mówi w świecie dziennikarskim. Ale nagle, po gwiazdce, wyrysowanej na środku kartki papieru, reporter zaczął wszystko od nowa: zaczął mianowicie dopełniać portret życiorysem wymyślonym w przyszłość, który wiedzie pięknego Greka dalej, przez meandry współczesnego świata, przez afrykańskie rewolucje socjalne i milionerskie bankiety w Waldorf-Astoria, do małej wyspy w pobli­żu Pireusu. W wędrówce, w której fantazja i marzenie Papugi są jakby przewodnikiem Odysa, towarzyszy temu ostatniemu także nieustający komentarz autora, a ten znów wyraża całego Janka: jego urzeczenie pięk­nem i dzielnością człowieka, jego wiarę w mądrość losu, jego nadzieję na triumf re­fleksji, pełnej łagodności i poczucia spra­wiedliwości.

Jak już przypomniałem — autor Ulissesa , urodził się we wsi podpiotrkowskiej, potem ojciec przeniósł się z dziećmi do Łodzi i za­mienił w proletariusza miejskiego. Mały chłopak dorastał pod ciężejącym naciskiem marzenia o ucieczce z bałuckiej nory w jakąś

16

nieznaną dal, gdzie można by na nowo i lepiej urządzić stosunki między ludźmi. Rozwój i przemiany tego marzenia doku­mentują niektóre opowiadania z trzech ksią­żek Papugi, w tej zaś znajduje się jeszcze jedna jego wersja: piękna, wzruszająca chłopska utopia o brzegu Rio Papagaio, rze­ki papuziej w Mato Grosso w Brazylii, do­kąd udają się Papugi — ojciec, siostra i on sam, Janek, by stworzyć swą własną wersję nowego, wspaniałego świata, ze swojskim jeleniem osadzonym w pejzażu Południowej Ameryki. Jest to wersja optymistyczna, oparta na wierze w dobroć wolnego czło­wieka, w oczywistą, narzucającą się wyż­szość prostoty, dobra, piękna. Mały Jan spo­gląda na siebie z brzegu Rio Papagaio i wte­dy wierzy, że nawet jego własne, dziwne, jednoznaczne nazwisko, którego nie lubił, może przecież być piękne…

Piękny człowiek… Bardzo osobliwy i ory­ginalny pisarz. Jan Papuga.

Michał Misiorny

17

Korale dla Pelci

 

Otwarły mi się oczy, ciepłe, wygrzane snem. To nie ja je otwierałem, one same nie chciały się już przymknąć w półsen. Budziły się mocne, zaczepne, zachłanne dopominały się barw, kształtów i linii. Rozwierały się szerzej, z miejsca dając najczystsze, najostrzejsze widzenie. Biel emalii drzwi zaciągnęła się w krem, cała ściana przy nich wymalowana słońcem. Złoty blask wypełniał pokój. Podparłem się ręką i usiadłem. Rozciągnąłem ramio­na, skręciłem je, grzbiet także, aż do roz­kosznego bólu. W głębokim ziewnięciu zwolniłem skurcz szczęk. Ciało poczynało sobie samo, mózg przytakiwał „tak jest dobrze” i coraz pełniej obejmował władzę. A wtedy często jeszcze bywał spychany, hamulce na nic się nie przydawały. Jego władza nie istniała, nastawał przemożny ucisk instynktu i podświadomości. Bawił mnie spór różnych sił, przydawał kłopo­tów, za to kiedy działały zgodnie, udawa­ły mi się wszystkie szaleństwa.

Do połowy byłem jeszcze w betach — rozkoszne mrowie śnieżnych prześciera­deł. Miękki wojłok trącił odorem zwierza­ka. Znów mrowie skóry, opalonej jak na

18

szynce z ceglastym nalotem; wołała o słońce, wiatr i wodę. Wyskoczyłem z łóżka, podniosłem ramiona w górę, wy­prostowałem się aż od palców stóp. Przez wielkie okno, otwarte na oścież, wdzierał się chłodny jeszcze ranek. Zdjąłem z pa­rapetu slipy i przywiązałem na sobie. Nie myślałem o myciu, ocean czekał jak pod­grzana wanna. Wrzuciłem białą koszulę, wskoczyłem w dunkry, oszronione częs­tym praniem i upiąłem arabskie sandały. Byłem gotów. Z zarostem nie miałem kło­potu, był miękki i rzadki. Zdejmowałem go żyletką raz w tygodniu, kiedy zaczynał układać się w skąpe kosmyki. Przygła­dziłem dłonią krótko strzyżone włosy i wyszedłem.

Na dole kilkunastu marynarzy szybko jadło śniadanie. Czekali na statki, teraz chodzili do portu, by zarobić trochę pie­niędzy. Czekałem, jak oni, na koszt właś­ciciela ostatniego statku, ale nie chodzi­łem do portu. Miałem legowisko, jadło, ocean, żadnych innych potrzeb. Zjadłem jaja z boczkiem, kilka pajd chleba, grubo pociągniętego masłem. Nie piłem herbaty. Na pobliskim stoliku stał dzban z mle­kiem. Podszedłem, wypiłem stojąc i wy­szedłem.

Ulica o niskich domkach, zamieszkałych przeważnie przez Murzynów, była pusta­wa. Po kilkuset metrach skręciłem w pra­wo, na plażę. Szmaragdowa czasza oceanu, z dalekim poszumem, jakby z konchy, wysoki lazur nieba i biały piasek brzegu. Gromadka baraszkujących chłopców w wodzie. Ci najmłodsi poczynali sobie najśmielej. Samotni młodzieńcy trochę byli ponurzy. Niektórzy z przejęciem oddawali

19

się gimnastyce, jak porannej mod­litwie. Krzepkie dziewczyny, przeważnie po dwie, wchodziły do wody godnie, jakby odprawiały barbarzyński obrzęd. Wycho­dziły dojrzałe kobiety, na mokre ciała za­rzucały grube, ręcznikowe płaszcze i żwa­wo odchodziły do nowoczesnych domów, położonych za aleją palmową, przylega­jącą do plaży. Kilku starszych panów snu­ło się w spacerze. Przystawali, spoglądali na wszystko jakby z bardzo daleka i dalej szli w zadumie.

Zrzuciłem z siebie przyodziewek. Po­biegłem swobodnie. Kiedy poczułem roz­luźnienie całego ciała, sprężyłem się w salcie z podporem. Opadłem na palce stóp i chlusnąłem świecą w górę. Znów kilka kroków kociego biegu i znów salto. Kiedyś, w początkach młodości, robiłem takie salta bez podporu. Odległy to czas, odczułem bez żalu. Po kilku udanych koz­łach straciłem precyzję i zwaliłem się na grzbiet. Powstałem na stopy i rozstawi­łem je szeroko, by opaść w łuku mostka na dłonie. Podbiłem się palcami stóp z przerzutem całego ciała i znów byłem na nogach. I znów opadłem w łuk mostka, i znów przerzut, w końcu waliłem się na grzbiet i powstawałem sprężykiem. Przy­pomniała mi się wyciskana stójka: do niej potrzeba by trochę siły i nie zachwianej równowagi. Właściwie powinienem był zrobić ją na początku, a późniejszymi ła­mańcami rozluźnić się z niej. Przykuc­nąłem z podparciem dłoni, wyważyłem na nich cały ciężar i wolno uniosłem się aż do całkowitego wyprostowania. Postałem tak kilka sekund, odbiłem się dłońmi i opadłem na stopy jak po skoku. Powtórzyłem

20

jeszcze raz, opadłem w łuk mos­tka i wolno na głowę. Złożyłem ramiona na piersiach i zacząłem kręcić piruet. Chodziłem w koło na palcach stóp, z przekręcaniem ciała. Kręciłem się jak bąk, czułem, jak tężeje kark i jak pia­sek trzeszczy we łbie… Ległem na plecach, ubawiony swą sprawnością, nie chciało mi się wstawać… Dziwne to były czasy. Nie miałem najmniejszego pojęcia, że całe ciało służy tylko do noszenia głowy. Przy­pomniały mi się ćwiczenia siłowe, też po­winienem był zrobić je wcześniej. Wężowe sprężenie i znów byłem na stopach. Poda­łem ręce w przód, dla równowagi, i mach­nąłem kilka przysiadów wpierw na jednej nodze, potem na drugiej. Później podobne przysiady z podporem wyciągniętych nóg, na lewej ręce i na prawej. Dusiłem szpa­gat, aż nogi przylgnęły do piasku, obu rę­kami giąłem kark, dotykając czołem ko­lan. To już wszystko. Zacząłem zręcznoś­ciową powtórkę pojedynczych łamańców, przeplatając je kocimi podbiegami. Wresz­cie rozluźniający bieg, stanąłem swobod­nie. Napiąłem brzuch. Pod uderzeniem sprężynował jak struna. Był umięśniony jak grzbiet, wiec każdy posiłek uwydat­niał się trochę. Z całego ciała on podobał mi się najwięcej. Brzuch był moją cichą dumą, nie głowa. Jak każdy pływak, mia­łem pod skórą cienką warstwę tłuszczu i przez to żadnych sęków. Wchodziłem do wody swobodnie, zanurzając się stopnio­wo. Była tak ciepła, że ja, przybysz z zim­nej północy, mógłbym z niej nie wycho­dzić. Rozpocząłem motylem, przeszedłem w pracowitego crawla, na koniec w bab­ską żabę. Zatrzymałem się. Na brzegu jakieś

21

dziewczyny próbowały gimnastyki. Ciągnąłem z powrotem przeplatanką, za­kończyłem motylem. Wychodziłem z wody powoli, ciesząc się jej świetlistymi roz­bryzgami.

Szedłem brzegiem. Spoglądałem na oce­an, na niebo, w słońce. Minąłem amfiteatr, gdzie czasem grała orkiestra i śpiewały kobiety. Szedłem daleko, gdzie step i busz podchodził do samego oceanu. Bystro przeglądałem krzaki, obok których mia­łem przechodzić. Zaśmiałem się. Miałem dziwne wyobrażenie o Afryce, tak jakby lwy spacerowały tu ulicami…

Wzmożona ostrość zmysłów nie zmniej­szyła się, ale woda wydała mi się bardziej przyjazna od ziemi. Spłoszyłem stadko ptaków, podobnych do naszych przepió­rek. Zatrzymałem się. Ledwo pokonałem przemożną chęć pójścia w busz. Nie było w nim drzew dość wysokich na schronie­nie. Kilka kołujących bez ruchu sępów…

Jednak woda była moim żywiołem. Za­wróciłem. Minąłem leciwego staruszka, kilka samotnych dziewcząt, romantyczek w kostiumach kąpielowych. Plaża coraz ludniejsza, z nasilającym się skwarem miasto wyległo na brzeg oceanu. Moje szatki były na swoim miejscu. Tak mało zwracałem na nie uwagi, że czasami nie mogłem ich odszukać, ale zawsze leżały tam, gdzie je zostawiłem. Myśl o nich przychodziła w chwili, kiedy miałem schodzić z plaży. Ale znów bezwiednie oddaliłem się od mojego skromnego przy­odziewku, znalazłem się na samym skra­ju oceanu. Rozkosz chłodniejszej wody i twardszego piasku pod stopami. Pasem­ko najmniejszej płycizny, najwygodniejsze

22

do poruszania się. W tym okresie ruch jakże często wyprzedzał myśl. tak jak­bym należał do zwierząt poruszających się tylko we śnie. Schodziłem na coraz to głębszą wodę, przystawałem, aż znów zacząłem płynąć swobodnie, bez wysiłku. Ocean był spokojny jak staw i czysty jak woda do przemywania oczu. Długo widziałem pod sobą jaśniejsze od wody dno, wreszcie zakrył je szmaragd.

Zbliżyłem się do wraka osadzonego statku. Tuż przed nim pierzchła spode mnie ławica maleńkich rybek i schowała się w zielonych, rozpuszczonych włosach wodorostów, były długie i puszysto gęste. Tylko dziób statku wznosił się wprost na brzeg, skośnie w górę, na kilka metrów. Niepojęte, że kiedyś marynarze tak po­mylili kurs, a może to fala obróciła rufę na większy spadek dna? Wszedłem na ustępujący pod stopami kobierzec pochy­łości pokładu, tu jeszcze zanurzonego w wodzie. Wdrapałem się na wysoczyznę przed windą kotwiczną, której już nie by­ło i usiadłem, obejmując ramionami ko­lana. Plaża była oddalona o jakie cztery­sta metrów. Głosy prawie nie dochodziły. Z przeciwnej strony słaby poszum wiel­kiej wody. Słońce na grzbiecie, wkoło zapach świeżości. Zapomniałem, gdzie jestem. Równie dobrze mogło to być przy Samoa. Tam bratałbym się z delfinami i wierzył w syreny. Tamtejsze dziewczyny pono przyśpiewują sobie podczas pływa­nia. Powstałem. By już nie schodzić po śliskiej pochyłości, skoczyłem ostro na głowę. Przedzierałem się w głąb, zieleń gęstniała, ale i przy największym wysiłku nie udało mi się złapać dna. Powrót nie

23

był łatwiejszy, wreszcie świetlista jas­ność. Potem kilka dogłębnych oddechów, rozprężone i przewietrzone miechy płuc i znów oddech normalny, niemal niewy­czuwalny. Sunąłem wolno, aż uczułem piasek pod stopami. Wyszedłem na płyciznę i zacząłem brodzić. Wymijałem ką­piących się, nie zauważałem ich, tak jak­bym był sam. Wchodziłem jeszcze kilka razy do wody by ożywić skórę, a także dla ochłody. Skóra nigdy mi nie schodziła ani nie łuszczyła się, była miękka i spo­ista, jakby dobrze wygarbowana. W koń­cu usiadłem na samym brzeżku ze stopa­mi w wodzie. Zawsze tu był chłód, nawet w najgorętszy dzień, mimo że dziesięć metrów za plecami buchał żar rozprażonego piasku. Spoglądałem na podnoszące się słońce, a kiedy, białe, schodziło już z zenitu, uczułem, że jestem pusty. Po­derwałem się i wszedłem w swoje szatki. Wygrzana skóra mrowiła się pod nimi, zbuntowana jak barbarzyńca przeciw ta­kiej przyzwoitości. Lekkiego jak wiatr niosło mnie do Domu Marynarza.

Ciężko rozsiedli się koledzy, spracowa­ni w porcie. Trudzili się, by móc wieczo­rami popić trochę w podrzędnych knaj­pach. Nie czułem tej potrzeby. Piłem zupę i szybko jadłem kawałek mięsa z warzy­wami, by nie tkwić w murach ani chwili dłużej niż potrzeba; z piramidy na pół­misku wziąłem kilka grejpfrutów i po­szedłem nad ocean. Tu smakowały lepiej. Najwygodniej układałem się na białym, miękkim piasku i naga skóra znów była w zgodzie ze mną. Oczy miały przestrzeń i barwę. Rozdzierany zębami miąższ ude­rzał wonią tropiku. Pełne usta słodyczy

24

o gorzkawym nalocie, jakiego nie ma na­wet miód. Jadłem wolno i dużo, aż usta nie chciały więcej. Ległem na brzuchu, ale drzemka nie przyszła, a ciało znów zaczęło uwierać. Powstałem i poszedłem wolno. Spoglądałem lekko i życzliwie, uzyskując przez to odrobinę tej swobody, której nigdy nie miałem za wiele. Plaża była pełna ludzi. Oglądałem rosłych, wspaniale zbudowanych chłopaków. Zaw­sze zwracałem na takich uwagę. Z chłopa­mi trzeba brać się za bary i to we wszyst­kim, nawet z przyjacielem, by oddać mu potem to co się zdobędzie w takim zma­ganiu. Od tych najroślejszych nie prag­nąłem nic, nawet kilku centymetrów, mi­mo iż jestem mały. Wpadłem w zachwyt dopiero, kiedy spostrzegłem stopy o wysokich, silnych łukach. Mogłyby być jesz­cze węższe w piętach a szersze przy pal­cach, by stać mocno a lekko na ziemi. Sam jestem ciężki, a moje łuki grożą mi obsunięciem się. Umyśliłem sobie codzien­ną gimnastykę stóp, dobierałem najzdrow­sze skarpety i obuwie, najchętniej jednak chodziłem boso.

Przeszła gromadka dziewcząt w bar­wnych kostiumach. Och, było ich tam wiele, Francuzki raczej drobne i smagłe, tak skore do śmiechu, że aż oczy wilgot­niały im i usta, Holenderki spokojne, ros­łe i rozłożyste jak ziemia, uduchowione smukłe Angielki. Niektóre miały bardzo silnie wysadzone łona, te najbardziej lubiłem — aż odwracałem oczy. Moja antropologia niewiele zwracała uwagi na czaszki, były to cudowne szopy włosów: od strzech smolistych, przez niepokojące czerwienie, aż do pszenicznych. Najważniejsze

25

to mocno osadzone biodra, były one ich dumą, jak szerokie bary u męż­czyzn. Dobrze sklepiona pierś i raczej bujna. Och, jak je lubiłem. Ale nie wie­działem, jak się do nich zbliżyć. Były tak nasycone seksem, że wydawało mi się, iż są dla niego stworzone, nawet by­łoby nieładnie, gdybym próbował coś ro­bić. Bo nie umiałem przejść przez to, co należało przelecieć wzniosłym lotem. Nie­liczne, wcześniejsze rozkosze trochę bo­lały i pozostawiały niesmak. Ale chyba są gdzieś takie, które go nie pozostawiają. Bardzo ich pragnąłem, ale bałem się też, sam nie wiem czego. A takie mogłyby wypełnić mój wcale niemały świat, może nawet przesłonić go.

Sypiałem bez snów i przebudzeń. Nie były mi potrzebne ciepło i otucha dziew­częcego ramienia. Byłem włóczęgą w po­chodzie. Pod głową wystarczyłby nawet kamień… Biegiem popędziłem w ocean, póki nie opadłem na głębszą wodę. Dar­łem mocno, wrak zbliżał się szybko. Nie miałem ochoty na odpoczynek, okrąży­łem go, potem płynąłem trochę wzdłuż brzegu. Biała plaża przesuwała się, wy­strojona tylko ludźmi, bez bud, nie za­gracona. Wyszedłem w innym miejscu w sam środek gromady dzieci. Dziwiły się, jak się tu znalazłem. Uśmiechnąłem się do nich, odpowiedziały mi jazgotliwą radoś­cią, i już nie byłem obcy. Podchodziły i zapraszały mnie do zabawy. Uciekłem, ale usiadłem w pobliżu. Małe opalone na­gusy znów zaczęły grzebać się w piasku. Z chwytającym za serce przejęciem kopa­ły dołki i kanały, wznosiły domki. Brzos­kwiniowe skóry jak najdelikatniejszy jedwab,

26

jak zdrowie i radość. Opodal leżały mamy, przeżywając każdy ich ruch. Przy­glądałem się i tajałem.

Przypomniało mi się moje dzieciństwo z opowiadań ojca. Wieczorami brał mnie na ręce i wychodził z chałupy. Pokazywał księżyc, gwiazdy i śpiewał psalmy. Nie wiedział biedny, że czynił to więcej dla mnie niż dla Boga. Podobno tak mi się to podobało, że dopominałem się swego nawet kiedy wichura z deszczem wstrzą­sała strzechą. W końcu ojciec owijał mnie w ciepły wełniak i wychodził. Pokazywał pędzące czarne chmury i niebo bez gwiazd. Udobruchany, pozwalałem nieść się z powrotem i już byłem spokojny. Na­wet kiedy byłem już większy, nosiliśmy się w sobie z matką i ojcem, przenikaliś­my się wzajemnie każdym nerwem. By­łem nimi owity bardziej niż powietrzem. Czasami nie jedli, bylem ja miał co jeść. Dali mi niewiele, wszystko, co mogli. Widziałem w oczach matki, że nie zawa­hałaby się oddać życia w mojej obronie. Tak samo ja dla niej. Nie zamieniłbym ich na królewskich rodziców.

Kiedy się już nieźle pyrtoliłem, biega­łem do pobliskiej rzeczki o uroczej naz­wie Pisia. Musieli mnie dobrze pilnować, bym nie wpadł do wody. Dziwił ich mój brak lęku, a ja — czując ich obecność nie miałem czego bać się. W końcu, gdy już krztusiłem się wodą, ojciec wyławiał mnie w głębszym miejscu. Potem byłem ostroż­niejeszy, ale i tak pędziłem do Pisi.

W zimie bardzo lubiłem grzebać w og­niu. Nie podobała mi się duszna izba. Kiedy ktoś miał z niej wychodzić, prze­suwałem się w pobliże drzwi, przemykałem

27

się pod ręką i pędziłem co tchu na bosaka po śniegu. Następował błyska­wiczny pościg matki i oto niosła mnie z powrotem na biodrze.

Przeprowadziliśmy się do innej wsi, do Parzna. Tam wpadłem w zachwyt na widok koni. Swobodnie przechodziłem im pod brzuchami. Ojciec przystawał, bym mógł się napatrzeć. Sadzał mnie na wy­sokich grzbietach.

W Parznie nie było rzeki. Na wielkim placu pośrodku wsi była wspólna studnia, to było teraz moje miejsce. Po deszczach wzbierały wielkie kałuże, obrzeżone bło­tem. Stawiałem z niego groble, lepiłem okrągłe kule. Potem brodziłem. Kiedy ko­szula była już zachlapana, kładłem się i tarzałem do końca. To była zabawa. O trzy lata starsza Pelcia długo wołała, bym wylazł, w końcu siłą wyciągała mnie z błota i prowadziła pod studnię. Zdej­mowała utytłaną koszulę i myła mnie. Mocno ściskała moją rękę, bym się nie wyrwał i prowadziła do domu. W końcu nauczyłem się zdejmować koszulinę przed zabawą i zostawiać ją na suchym. Pelcia troskliwie nosiła ją za mną i nakładała po umyciu. Tak było każdego gorącego dnia, póki kałuże i błota nie powysycha­ły. Pelcia, sama będąc dzieckiem, matczyła mi jak prawdziwa kobieta.

Potem była długa jazda na wozie, na pewno mi się podobała, ale nie pamiętam tej przeprowadzki do Łodzi. Z pamięci wyłania mi się dopiero rynsztok, biegną­cy wśród wyrw pylastej ziemi ulicy Nowopabianickiej. Próbowałem bawić się w nim, nie dało się jednak. Płynęły nim najgorsze pomyje, czasami oleisty, cuchnący

28

kał. Ale po wielkich deszczach ryn­sztok wzbierał jak potok. Wtedy można było w nim brodzić, aż moczyły się por­tki. Puszczałem patyki i papierowe łódki. Skakały po wielkich falach, pokonywały wiry i wodospady, aż zatrzymywały się przed okratowanym tunelem, przepro­wadzającym ściek pod pabianicką szosę. Po drugiej stronie płynęła już wielka wo­da, ale przegradzał ją płot. Był ogród owocowy i były psy.

A jak radowały mnie stawy Krauzego! To już była prawdziwa woda. Kiedyś mamy nie było w domu i ze Stefkiem Brylem zataszczyliśmy tam balijkę. Mimo iż nie umiałem pływać, żeglowałem po najgłębszych miejscach. Potem sam led­wo przytoczyłem do domu balijkę, a mat­ka ze łzami prosiła, bym tego więcej nie robił, bo się utopię. Wtedy postanowiłem nauczyć się pływać. Chodziłem ze starszy­mi chłopakami kąpać się. My, maluchy, podążaliśmy trochę w tyle za nimi, pil­nowaliśmy im ubrań, za to później mo­gliśmy się wybrzechtać. Ale to ciągłe pod­pieranie się na jednej nodze nie dawało żadnej uciechy, było wstydliwie upoka­rzające.

Było to chyba u Jona. Kiedy przyszła kolej na nas, małych, powiedziałem naj­starszym, dobrym pływakom, aby pat­rzyli na mnie i skoczyłem na pierś, wprost na głębokie. Napiłem się wody, ale uczułem, że nie tonę, że mnie unosi. Rozkosz była jak pierwsza, szczęśliwa mi­łość. Po piesku zatoczyłem koło. Potem większe i jeszcze większe. Odpocząłem chwilę na płytkim i znów kręciłem koła.

W końcu musiałem usłuchać starszych

29

i wyleźć. Ale odtąd datowały się ciągłe wędrówki do wszystkich glinianek i dalej, na Wolfówkę, jak nazywaliśmy Ner, na Gatkę, do stawu Stefańskiego. W Wolfówce jedyny raz topiłem się w wirze. Wyciągnął mnie za pasek kuzyn, Tadek Olejniczak. I to pchnęło mnie jeszcze bar­dziej do wody, tylko byłem ostrożniejszy i wziąłem się za naukę. W którąś niedzie­lę, chyba miałem wtedy ze sześć lat, całą rodziną, z jedzeniem, wybraliśmy się do stawu Krauzego. Postanowiliśmy wyką­pać się z ojcem, on w przydługich majt­kach, ja nago. Ojciec pływał przy brzegu, ja pośrodku, a matka, jak wystraszona kwoka biegała hałaśliwie po brzegu. Jed­nak, kiedy wyszedłem, była radosna i dumna.

Przyszła szkoła, ale całe lata, od kwie­tnia do listopada, zabierała woda. Jak chętnie zrzucałem z siebie brzydki, poła­tany przyodziewek, który nadawał mi najniższą rangę w społeczeństwie! Ciało wydawało mi się piękniejsze. Często ma­rzyło mi się życie wśród dzikich, nigdy w bogactwie.

Zimy były okrutne. Pociągał mnie wte­dy przepływający niedaleko kanał fa­brycznych ścieków. Wczesną wiosną po­szedłem wzdłuż niego, odkryłem, że wpa­da do Neru. Po trudnych, grząskich wer­tepach doszedłem do Konstantynowa, ale nie odkryłem miejsc, gdzie można by już użyć kajaka. Szukałem drogi w świat. Do domu wróciłem z buciętami w rękach, spadły mi z nóg. Dostałem w skórę od ojca. Następnego dnia nie mogłem iść do szkoły, było za zimno, a nowe buty zna­czyły: mniej jedzenia.

30

W wakacje obejrzałem Niebieskie Źród­ła o wodzie jak niebo, a od Pilicy nie mogłem odejść, to była prawdziwa rzeka. Po ukończeniu szkoły powszechnej często nie było pracy i wtedy zaczęły się ciągłe me wędrówki „do wód”. Na opadającej powodzi przepłynąłem Wisłę pod Kazi­mierzem, zniosło mnie wtedy kilka kilo­metrów. Innego dnia o świcie spędzono mnie z dachu pociągu w Kolibkach, koło Orłowa. Miedzy drzewami przeświecało morze. Popędziłem na przełaj. Wyprałem ubranie i obmyłem się z sadzy. Z wysoczyzny brzegu patrzyłem daleko jak nig­dy. Linia horyzontu rzuciła na mnie czar. Pytanie „co dalej”, „co za nią”, na chwilę nie wychodziło z podświadomości, nie opuszcza mnie do dziś. Kiedy staję na brzegu morza, stoję na brzegu świata, czuję styki kontynentów, wysp, ludzi. Gąszcz wyobrażeń, aż do zupełnego za­gubienia się.

Nigdy nie widziałem tylu łazików, twardych i zdecydowanych, jak wtedy w Gdyni, i wszyscy chcieli zostać mary­narzami. Byłem bardzo młody, popędzono mnie do domu. Wtedy zacząłem z kole­gami budować kajaki, by płynąć na nich do morza i przez Bałtyk do Szwecji, gdzie łatwiej zaciągniemy się na statki. Lecz kiedy kajaki były już gotowe, nieszczęś­liwie zahaczyłem o lotnictwo. A w tym czasie Maniek Jankiewicz i Lolek Charlak opłynęli sporo Wisły, Dniestru, Niemna i innych rzek, tylko na morze nie wypuś­cili się. Potem była marynarka wojenna. Na urlopie ojciec oglądał mnie z uśmie­chem. — To jakiś babski strój — wymamroslił.

31

Mnie wydawał się najbardziej męski, pierwszy, który lubiłem.

— Mógłbyś pokazać się Pelci. Miała ona z tobą krzyż pański. Podziękowałbyś. Taka ładna panna wyrosła. I wyszkolona. Pisze w biurze u Geyera.

— Kiedy się wstydzę.

— Jesteś w twarzy dziecinny, ale w so­bie chłop, Janiu.

Po wyjściu z marynarki wojennej znów nie mogłem dostać się na statek w Gdyni. Próbowałem szczęścia nad Morzem Czar­nym, drugim z tych najbliższych. Nastą­piła moja najdłuższa rajza, aż do Konstan­cy. Na granicznej rzece przydało się pły­wanie.

Mój pierwszy statek, „Polonia”. Potem były rybaki, podczas wojny zamieniłem je na frachtowce. Ziemia toczyła się pod nimi. Kąpałem się w dwumilionowym tłumie niujorkerów na Coney Island i w ekskluzywnej, kwiecistej Miami. Na uroczej plaży Suwy na Fidżi, obmywanej przez Południowe Morze, ojczyznę Kanaków. Tylko oni umieją z morza czerpać harmonijną radość. Zbliżają się do nich Anglicy ze swoim pietyzmem dla żagli, które dały początek ich wielkości. Inni boją się morza i poczynają z nim tylko przez gwałt. Nieskalane były pobrzeża wysp Indonezji. Plaża Singapuru — ko­lorowa mozaika utkana z ciał. Kąpałem się w wielu portach, jeśli tylko woda była czysta. Także na redach. Aż teraz — Durban.

Uśmiechnąłem się do siebie; a jednak nie dałem się odpędzić. Mój ciąg do wiel­kiej, czystej wody był jakby chęcią obmycia

32

kilkunastoletniego brudu Łodzi. Sło­neczne południe fascynowało mnie jak Wikinga. Było zawsze ciepło i był chleb. Mroźna północ dobra jest dla bogatych…

Oderwałem się od wspomnień. Matki ciągnęły za sobą chcące pozostać pociechy. Spojrzałem na zegarek na ręku przecho­dzącego młodzieńca. Zbliżał się czas ko­lacji. Zupełnie zapomniałem o podwie­czorku i o lekkiej zręcznościowej gim­nastyce.

Po kolacji plaża była pustawa. Ludzie wynieśli się do domów, do knajp, kin i teatrów. Przychodziło ich jeszcze trochę po pracy, to ci co szanowali czas bardziej niż ja. W wodzie zostawiali całodzienny swój trud i znikali. Niebo ciemniało i wybłysły gwiazdy. Wszedłem sam do wody. Po ochłodzeniu powietrza wydawała się jakby ogrzana. Przez swoją czerń była bardziej wyczuwalna. Skóra chciała zas­tąpić oczy. Zacząłem pełzać. Na głębiźnie wybłyskiwała niebieskawa jasność. Strugi ognia spod rąk obmywały całe ciało. Za­nurkowałem. Ogień oblepił mnie ciaśniej. Widziałem w nim siebie w błękitnej skórze. Wylazłem na wierzch. Przy wraku przemknęły pode mną rybki jak świetlis­te strzały. Zawróciłem, kierując się na światła miasta. Wyszedłem z wody mając w sobie dziwny świat. Jakiś statek chrypnął w porcie. Nie potrzebowałem spieszyć się. Wolno naciągałem szatki.

Poszedłem pobliską aleją palmową. Przeważnie młódź: perliste śmiechy dziewcząt, chłopcy przejęci nimi aż do zapamiętania się. Szedłem jak obcy i było mi bardzo dobrze. Po nawrocie zaszedłem w pustawą uliczkę, gdzie stał Dom Marynarza

33

i udałem się wprost do swego legowiska.

Okryłem się wojłokiem do pasa. Zapa­liłem lampkę, z szafeczki wziąłem Mutiny on the Bounty. Była tak urocza, że często przerywałem czytanie. Musiałem chwilę pobyć z tymi chwatami w moich własnych sytuacjach i poczynaniach. Zmęczony za­sypiałem jak kamień.

Schodziły podobne do siebie dni, każdy następny piękniejszy od poprzedniego. Zrobiłem, sobie marynarski urlop, odwet za ziąb północnego Atlantyku. Przy Gren­landii mróz ścinał wodny kurz, a wicher ciął nim w twarz. Nie lepiej było w zi­mowe słoty koło Anglii, przy wypatrywa­niu min. Powyżej Szkocji stało się czasa­mi na dziobie w skorupie lodu oblepiają­cej pokostowane ubranie.

Jednego ranka zbudziłem się wcześniej. Po otwarciu oczu spostrzegłem, że nie je­stem na statku. Wiatr wył za oknem, aż się zanosił. Poszedłem nad ocean, był w dobrym sztormie. Na brzegu żywej duszy. Wróciłem. Ległem na łóżku i wziąłem się do czytania. Po południu byłem już tak nasycony Południowym Morzem, że od­łożyłem książkę. Zdawało mi się, że wiatr osłabł. Poderwałem się i wyszedłem.

Wiatr dął wprost na brzeg. Zelżał, ale fale nie były mniejsze. Biały horyzont. Fale szeregowały się jak postrzępione śniegiem świerki z rozciągającymi się między nimi czeluściami dolin. Rozhuka­ne tysiącami mil białe tabuny stawały dęba, waliły na brzeg i tocząc się zamie­rały. Wściekle bryzgały pianą, liżąc nadmurówkę, oddzielającą plażę od palmowej alei. Zrozumiałem teraz dlaczego plaża

34

nie była zagracona — wszystko byłoby rozbite i zmyte. Nadmurówkę obsiedli ludzie, spoglądający w niemym zdziwie­niu. Znalazłem pomiędzy nimi trochę miejsca i też usiadłem. Ocean ożył. Sędzi­wy starzec zechciał sobie trochę pohulać, młodzieńczo, jak przed milionami lat. Swoim krzepkim żywiołem przenikał lu­dzi, by i oni nie starzeli się. Nie ustający grzmot zza horyzontu. Ustępujące fale pozostawiały plażę nieskalanie gładką, aż szklistą. Białe, jaskrawe słońce. Świeżość. Świat młodniał. Skręcone na czubach pa­góry, po wdarciu się na brzeg, zabierały piasek i zmywały wszystek ludzki brud.

Przypomnieli mi się Kanacy, potrafili ujeżdżać fale na deskach. Ale u nich były większe przestrzenie płytkiej wody. Fale łagodniały i nabierały równego ciągu. Wystarczył zręczny skok na grzbiet, wy­czucie pochyłości do przodu i utrzymanie się na niej. Tu, im bliżej brzegu, fale by­ły bardziej burzliwe. Ze sto metrów dalej już były łagodniejsze, a za wrakiem — miarowa, cudowna chwiejba. Tam byłoby pływanie!

Nie myśląc wiele zdjąłem przyodziewek i pobiegłem po piasku za odchodzącą fa­lą. Kiedy byłem po biodra w wodzie, zwa­liła się następna. Okręciła mną na wszy­stkie strony, porwała i potoczyła po pias­ku, aż wyrzuciła w połowie plaży. Szu­miało mi w głowie, ale nie czułem bólu na ciele. Przepuściłem kilka omywają­cych mnie fal. Potem pobiegłem, skoczy­łem, chciałem wedrzeć się na grzbiet dużej fali i spłynąć na drugą stronę. Prze­koziołkowała mną i niosła do kresu swo­ich mocy. A siłę miały czasem potworną,

35

widziałem pogięte i rozdarte płyty kad­łubów. Byłem mały i miękki, poddawa­łem się instynktownie. W głowie szumiało coraz mocniej, ale nic mi się nie stało, ubawiło mnie to tylko i rozzuchwaliło. Pobiegłem jeszcze kilka razy, z powrotem jechałem w zadziwiających wykrętasach, jak na ślepym koniu. W żaden sposób nie mogłem przepłynąć fali wierzchem, sko­czyłem więc w środek. Porwał mnie wir jak diabelski młyn i znów wylądowa­łem.

Odczekałem, aż ustał szum w głowie. Wybrałem dużą falę i podbiegłem do niej aż po pas. Kiedy huczący wał był już wysoko nade mną, znurkowałem jak naj­niżej. Mimo iż chciałem płynąć jak naj­bliżej dna, czułem, że wznosi mnie i po­tem niesie naprzód do utraty tchu. Prze­darłem się na wierzch. Wysoki pagór był już daleko za mną i leciał w stronę brze­gu, a powrotna fala jeszcze mnie niosła. Wielka uciecha. Mocno darłem naprzód i znów nurkowałem pod nadpływający wał. Każdy następny był łagodniejszy. Coraz łatwiej dawałem sobie radę. Z da­leka wyminąłem wrak — tam nie byłoby dobrze. Przepływałem pagóry wierzchem, trochę pianki, łatwizna. Zawyłem z ra­dości. Całkowita swoboda. W kotlinach ani trochę wiatru. Wały nie były już stro­me. Woda wznosiła mnie na ich grzbiety, po drugiej stronie łagodnie leciałem w dół. Niesamowite uczucie, z górki na pazurki. Znikał brzeg, znikało miasto. Znów góra, widok plaży, ludzi siedzą­cych na murku niczym kury na grzędzie… Pływałem przeważnie żabą, w kotlinach świetnie wychodził crawl, a na grzbietach

36

motyl. Jak wspaniale niosło! Chciałem poderwać się do lotu, jak delfin… Przy­pomnieli mi się Kanacy, zdawało mi się, że jestem ich bratem. Miarowo, jak gej­zer, wzlatywały odpryski nad wrakiem. Ilu to marynarzy rozbiło się na skałach? Często woda jest lepsza od lądu; naj­mniejszy ruch niesie człowieka.

Popłynąłem wzdłuż brzegu. Pozwoliłem nieść się ku niemu. Powracające fale ciągnęły mnie trochę za sobą, ale stara­łem się utrzymać jak najdłużej na pędzą­cym czubie, a to dawało kilka ładnych metrów. Wreszcie dostałem się w przybój brzegowy i przejechałem się, jak na ślepym koniu, wprost na plażę.

Usiadłem na obmurowaniu palmowej alei. Radość odpoczynku. Na wyschnięte slipy włożyłem przyodziewek. Zaszło czerwone słońce, wybłysły gwiazdy. Sie­działem długo w noc. Przypomniała mi się rzeka Pisia i błoto koło studni w Parznie, i wtedy radość była najgłębsza.

Po powrocie z dalekiego, wojennego rejsu, pierwsze kroki skierowałem do ojca i siostry. To już na łódzkim bruku przypomniała mi się Pelcia. Gdzieś tu była, moja maleńka mateczka. Uczułem smutek i żal. Powinienem był przywieźć jej korale.

37

Rio Papagaio

Jechaliśmy w ostrym natężeniu zmysłów, jak nigdy w naszej długiej drodze. Bez słów, w skupieniu, a targał nami niepokój. Zbliżała się chwila, do której wiódł nie zawsze bezpieczny trud wielu tygodni. Owładnięci marzeniem poddaliśmy się szaleństwu. Czy spełni się ono ? Czy też zostaniemy odepchnięci ? Radość i zwątpienie i strach następowały po sobie. Przed nami, w prześwicie odległych drzew, trochę z lewej, złotawo łuszczyła się woda. Targnęła mną radość, a po niej większa jeszcze ciekawość. Dobyłem róz­gę zza siodła i uderzyłem Jasną po zadzie, aż przeszła w kłus. Wysunąłem się na­przód, mimo iż zawsze trzymałem się z tyłu. Po raz pierwszy złamałem nakaz ojca. Kieł także oderwał się od niego i sadził przy mnie. Pędziłem wygarbieniem niskiego wzniesienia, wjechałem na rozległy pagór i osadziłem Jasną. Miałem szeroko otwarte oczy, ale nie chciałem oglądać sam. Podjechała siostra na swo­jej małej kasztance i zatrzymała się obok mnie. Z nią Pika, nigdy jej nie odstępu­jąca. Dłużej czekaliśmy na ojca. Nam pierwszym pozwalał cieszyć się, ale my nie chcieliśmy bez niego. Jechał wolno, jakby umyślnie przedłużał tę chwilę, za

38

nim, bez popędzania, kierowała się juczna Pstrokata. W końcu przybył i stanął obok siostry.

Przed nami, nisko, płynęła rzeka. Czys­ta woda obmywała najbielszy piasek brzegu. Sam styk zdawał się być złudze­niem, bo piasek także pod wodą nie zmie­niał koloru. Rude dno, wklęśnięcie skały rozległego wąwozu. Na dużej głębokości czerwone i niebieskie ogromne głazy jakby płynące w powietrzu. Przemknęło stado srebrnych piranii. Dalej świetlista pozłota słońca i taki sam piasek drugiego brzegu, o dobre sto metrów przed nami. W górę biegu niebo malowało rzekę la­zurem. Płynęła majestatyczną wstęgą, obramowana piaskiem i soczystą zielenią.

Ojciec spojrzał na nas.

— To ta — wymówił.

— Tak — odpowiedzieliśmy z głębi serc.

Ogier ojca zarżał cicho i tak miło, że aż po ludzku.

— On też wie — powiedziałem.

— Nie głupszy od ciebie, tylko mówić nie umie — śmiał się ojciec.

Obróciliśmy końmi na północ. Z pra­wej strony toczyła wody węższa Rio Sacre. Za nią liany na kolumnach drzew, jakby kwieciste draperie i festony. Dwa­dzieścia metrów przed nami Rio Sacre wpadała do większej, naszej rzeki. Pod­jechaliśmy na sam cypel ujęcia rzek. W niektórych miejscach wypryski skał sięgały koniom po pierś, dalej dziesięcio­metrowa stromizna, a w dole łacha pias­ku, pochylona ku wodzie.

Obróciliśmy końmi na południe. Wąski język między rzekami układał się w dolinę,

39

przy wodzie obrosłą drzewami. Da­lej ziemia wznosiła się łagodnie, jeszcze dalej może spiętrzała się w góry…

Przed nami rozległa przestrzeń, którą jechaliśmy przez trzy dni brzegiem Rio Sacre. Przeczyste powietrze. Zapach nie­objętej zieleni z nalotem wanilii. Serce Mato Grasso. Słońce składało się już moc­no ku zachodowi, ale spiekota trwała. W cieniu potężnych liściowców odczu­liśmy chłodny przewiew z obu rzek. Spoj­rzeliśmy na pięć ogromnych pni.

— Tato, w każdym moglibyśmy urzą­dzić sobie mały domek — zawołałem.

Ojciec szybko zszedł z konia. Chciał pomóc siostrze, ale ona, jak nigdy, sama lekko zeskoczyła. Uklęknął na ziemi i spojrzał na nas.

— Klęknijcie przy mnie — powiedział cicho.

Zeskoczyłem szybko i klęknąłem przy siostrze. Zawsze otaczaliśmy ją z ojcem z obu stron. Zwróciliśmy twarze ku na­szej rzece.

Ojciec głośno dziękował Bogu: za zdro­wie, opiekę, za to, że pozwolił nam tu przyjść. Myślałem o naszej ostrej czujno­ści, wzmocnionej przez psy. Chytrością przechodziliśmy wszystkie zwierzęta, a uzbrojeni byliśmy po zęby. Przeżegna­liśmy się za ojcem. Odmawiał teraz Ojcze nasz. Konie stały spokojnie, czekały by je rozsiodłać. Pika przysiadła za siostrą, a Kieł musiał obwąchać wszystko wokoło. Kiedy ojciec mówił Zdrowaś Mario, za­szczekał po raz pierwszy. Potem było Wierzę w Boga. Przy Dziesięciorgu przy­kazań Kieł szczekał zajadle, minio że nig­dy tego nie czynił. Warknęła też Pika.

40

Błaganiem o opiekę zakończył ojciec modlitwę i wstał.

Podnieśliśmy się za nim i podeszliśmy na skraj pagóra. W dole Kieł warczał przy ogromnej wystającej z wody pasz­czy, w której zmieściłby się cały. Chwy­ciłem za pistolet o kalibrze niewiele mniejszym od naszych karabinków.

— Zostaw — powiedział ojciec — może odejdzie. Nie chcę zabijać zaraz po mod­litwie.

Zdjąłem siodło z Jasnej. Odpiąłem kantar, wyjąłem uzdę i pieszczotliwie klepnąłem klacz po zadzie, by poszła się paść. Ojciec rozebrał ogiera i także klep­nął go po zadzie. Szybko uporałem się z kasztanką siostry i skoczyłem pomóc ojcu, ale on już sam opuścił dwa wielkie, brezentowe wory. Odpinał szeroki pop­ręg, ściągnął derkę. Pstrokata ze spusz­czonym łbem żałośnie patrzyła na niego. Szeroko pogłaskał ją po grzbiecie.

— Patrz, jak jej mocno widać żebra — powiedziałem. — Kłębów także już nie ma na zadzie.

— Najwięcej się napracowała. Teraz będzie się tylko paść — pocieszył mnie.

Ogier sam znalazł zejście do naszej rze­ki. Za nim zeszły klacze.

Do mnie należało rozpalanie ognia. Twarzą wyczułem kierunek wiatru. Wyb­rałem miejsce z najlepszą widocznością i tak, żeby dym nie szedł na biwak. Spięt­rzyłem suche liście w jednym miejscu, przyniosłem kilka naręczy gałęzi. Siedząc łamałem najcieńsze, układałem je w sto­żek, na nich coraz grubsze. Potem łama­łem gałęzie na zapas.

Ojciec postawił wór i rozwiązał go. Wydobył

41

z niego mniejszy z przywędzonym mięsem. Wyrzucił siekierkę, żelazne prę­ty naszej wędzarni, brezentowe wiadro. Wyłożył kociołki, patelnię, blaszane mis­ki i kubki, łyżki, widelce, potem namiot i koce. Zostawił tylko skrzynkę z amu­nicją i znów przewiązał wór. Wyjął udziec jeleni, położył go na worze, oderżnął spory kawał mięsa i na tymże udźcu kroił go w małą kostkę i wrzucał do większego kociołka.

Wyszukałem dwie grubsze gałęzie z rozwidleniami. Ostro zastrugałem po­jedyncze końce, wbiłem w ziemię z obu stron chrustu, a na rozwidleniach prze­łożyłem poprzeczkę. Siostra nałożyła na nią hak i zawiesiła kociołek z mięsem. Mniejszy postawiła obok. Wzięła wiadro, ale ojciec odebrał je i sam zszedł w dół. Podbiegliśmy z siostrą na skraj urwiska. Ogromny kajman już do połowy wyszedł z wody i leżał na piasku. O pół metra przed nim leżał Kieł, nosem do niego. Obwąchiwali się ze zdradziecką przyjaź­nią. Ojciec odłożył wiadro. Oburącz pod­niósł wielki kamień, podszedł do stojące­go już na nogach kajmana, wzniósł ka­mień ponad głowę i z całej siły wyr­żnął w płaski łeb. Zabulgotała woda pod potężnym ogonem, kajman bił wściekle i sięgnąłby ojca, gdyby ten nie uskoczył. Kajman zsunął się i odpełznął po dnie. Ojciec spojrzał w górę, na nas, schylił się po wiadro i skierował się na brzeg naszej rzeki. Stanął tam jedną nogą na głazie wystającym z wody, wy­płukał wiadro i zaczerpnął do połowy. Wrócił do nas najdogodniejszym podej­ściem, tym, które znalazł ogier. Siostra

42

wzięła od niego wiaderko, zalała wodą mięso i napełniła do połowy mniejszy ko­ciołek.

— Nie jesteś zmęczona? — pytał ją troskliwie.

— Nie — odpowiedziała z przekorą. — Tu odpoczniemy.

— Czeka nas dużo roboty.

To odnosiło się do niego i do mnie.

Zrzucił zmoczony przez kajmana przyo­dziewek. Poszedł w spodenkach do rzeki, oblał się wodą, wyszorował piaskiem i opłukał. Zawołał siostrę, by umyła się tak samo. Pilnował, by nic jej nie ugryz­ło. Potem, kiedy i ja szorowałem się, czę­sto spoglądał z góry. Nie lubiłem tego. Byłem czujniejszy od niego i potrafiłem obronić się sam.

Czyści, wyświeżeni, rozebrani do spo­denek krzątaliśmy się raźnie. Mimo tu­tejszej zimy gorące słońce szybko nas osuszyło. Ojciec wyszukał dwa haki, wbił je do pni o najgęstszych konarach i roz­wiesił na lince płachtę małego namiotu, ja przygotowałem kołki, zabiłem i zamo­cowałem skrzydła. Do wnętrza naniosłem więcej liści, rozgarnąłem je, pokryłem derką i narzuciłem koc. Ojciec znosił nasz dobytek i układał porządnie pod jednym pniem. Oparł na nim karabinki. Przerzu­cił linkę przez grubszą gałąź, przy jednym końcu przywiązał worek z mięsem, dru­gi podciągnął wysoko i obłożył na haku. Potem chodził, rozglądał się i myś­lał. Ściągnąłem gałęzie także pod drugi pień. Zima była sucha, ale czasami prze­latywały deszcze.

— Chodźcie jeść — wołała siostra.

O pięćdziesiąt metrów stąd, nad Rio

43

Sacre, rosły strzeliste araukarie, za nimi mangowce. Później, już siedząc przy og­nisku, układaliśmy mango na wielkich liściach przygotowanych przez siostrę. Dobyliśmy noże i z wielkich szyszek łus­kaliśmy nasiona, pokaźne jak orzechy, układaliśmy je w popiele i zagarniali żarem. Siostra nakładała mięso w miski i zalewała rosołem.

— Może zjesz trochę gotowanego? — pytała mnie jak zawsze.

— Nie — zaprzeczyłem.

— On nam zupełnie zdziczeje — śmiał się ojciec.

Psy i ja jedliśmy zawsze surowe. Odkroiłem wielki kawał z udźca i usiadłem przy ognisku. Oderżnąłem dla siebie sze­roki plaster, pozostałe podzieliłem na pół. Jak zawsze, wpierw podeszła Pika, potem Kieł. Podawałem im z ręki. Spoglądały na siebie nie bardzo przyjaźnie i zeszły na przeciwne strony ogniska. Kiedyś pró­bowałem zabrać im mięso, by sprawdzić swą całkowitą władzę nad nimi. Ojciec pohamował mnie. Powiedział, że to dob­rze, że nie dadzą sobie odebrać, wiedzą, że to ich własność i że należy im się ona. Nożem zza pasa odkrawałem kawałki su­rowego mięsa, miażdżyłem i żułem, aż puszczały smakowity, życiodajny sok. Czasami wyszarpywałem je z plastra zę­bami. Podniecający zacisk szczęk, przy­pływ niespotykanych sił. Jak trud i smak naszego życia.

— Nie mogę patrzeć — obruszył się ojciec. — Niedługo zaczniesz nam war­czeć jak pies.

Siostra śmiała się, ale ojciec tego nie znosił. Jedzenie miało dla niego charakter

44

obrzędu, powinno być przyzwoite, poważ­ne. Był stworzony na obraz i podobień­stwo Boga. Mało cywilizowany a wielki duchem. Wiedział, że już mu się wym­knąłem. Bezpieczeństwo i dobro naszej wspólnoty były tabu, próba podważenia go byłaby gorsza od śmierci. Ojciec myślał podobnie, jedynie na siostrę nie nakła­daliśmy jeszcze zbyt wiele. To była pier­wsza nasza myśl, choć nigdy o niej nie mówiliśmy. Mieliśmy ją we krwi, była naszym życiem. W miejsce ojca-Boga pos­tawiłem ojca-człowieka, ale nie mówiłem mu tego, uważałem, że jestem za młody. Myślę, że byłem bardziej cywilizowany od niego, mimo iż ostro wchodziłem w dzikość natury, by czerpać z niej zdro­wie, siłę, zręczność, ostrość zmysłów, by podpatrywać jej prawa i zyskać mądrość.

Patykami wygrzebywaliśmy z popiołu orzeszki i przegryzaliśmy nimi jak chle­bem. Psy z pyskami w mięsie powarkiwały z ukontentowania. Niżej pasły się konie. Najbardziej oddalony ogier pod­nosił od czasu do czasu łeb, strzygł usza­mi i spoglądał na skupione, zajadające łap­czywie klacze. W mniejszym kociołku siostra zasypała wrzątek szczyptą mate i odstawiła go na ziemię. Potem nalała ojcu i sobie. Ja popiłem kubkiem wody z wiadra. Była krystaliczna i chłodna jak ze źródła. Słońce zbierało się już do odej­ścia. Jedliśmy mango jak brzoskwinie. Siostra wymyła statki w gorącej wodzie wiechciem z trawy i jeszcze przyszła do nas by się nacieszyć.

— Nawet nie ma komarów — powie­działem.

45

— Obejdzie się bez moskitiery — dopo­wiedział ojciec.

— Tak tu ładnie, że nie chce się iść spać — mówiła siostra. — Szkoda, że matki nie ma, cieszyłaby się.

— Żyłaby tu sobie jak wielka pani — w głosie ojca była zaduma i tkliwość.

Siostra odeszła z klejącymi się do snu oczami, za nią Pika.

— Ludzie tłoczą się, biedni grzebią się jak w śmietnikach, a tu tyle miejsca — wymówił ojciec.

Myśl wyjazdu wyszła ode mnie. Z po­czątku ojciec wziął ją za dziecinadę. Ale osaczony moimi wyobrażeniami sam za­czął je przeżywać i stwarzać wyobraże­nia. Był w mieście, ale zawsze czuł się chłopem. Siostrze myśl podobała się jak dziecku nowość. Zresztą mieliśmy być ra­zem, nie wyobrażała sobie, że może być jej źle z nami. Zawsze było jej lepiej niż nam, bo była najmłodsza.

Ojciec przystał. Odtąd jako tkacz na akordzie zarabiał dwa razy tyle, co po­przednio. Ja sprzedawałem po lekcjach gazety. Potem rzuciłem szkołę i biegałem z nimi cały dzień. Ojciec dowiedział się o tym i o mało nie dał mi w skórę. Prze­konałem go, że nauka to formułki do tu­tejszego życia, „tam” nie na wiele mi się przydadzą. Teraz dopiero przywarłem do książek. Zasypiałem przy nich i budziłem się dla nich. Pochłaniałem wszystko o Wielkim Lesie, czytałem o bandejrach i Indianach, podróżnicze i osadnicze. Ojcu podobało się to.

Zawsze lubiłem patrzeć na targowisko. Kiedyś w tumulcie i wrzawie wziąłem od starego Murzyna kilka największych

46

pęków bananów i sprzedałem je w pięć minut. Wziąłem jeszcze raz i też poszły. Sprzedawałem z nim i w inne dni i dzie­liliśmy się zarobkiem. Chciałem kupować wprost z wozów, ale że handlarze mnie odpędzali, chodziłem rano za miasto i cza­towałem na nadjeżdżających chłopów. Kiedy śmiali się ze mnie, wyciągałem z kieszeni spory zwitek milrejsów i roz­poczynał się ostry targ. Potem wdrapy­wałem się jak kot na wysoką arbę, zaje­żdżaliśmy na rynek i płaciłem. Stawałem przy własnej, wielkiej kupie owoców, do­myty jak na święto, w sandałkach, kró­tkich portkach i w śnieżnej, skąpej ko­szuli. Myślałem o naszej wyprawie i roz­poczynałem cyrk. Rozglądałem się z uś­miechem i śpiewałem: „o banana! banana! miód i śmietana! najsmaczniejsze! naj­większe! najtańsze! tutaj śliczne czarnu­szki — o piękna morelo — do usług do­stojnej doni”. Murzynkom zaglądałem w oczy ostro, intymnie. Organizowałem zbiegowisko. Czasami kobiety były tak ubawione, że zapominały o kupnie, a ja, by nie zostać błaznem krzyczącym na próżno, z trudem podnosiłem oburącz najdorodniejszy pęk, obrywałem z niego owoce i hojnie rozdawałem. „Miód i śmie­tana!” wołałem przy smakowaniu. Potem kobiety same liczyły w pękach, doliczały i zjedzony, a ja zbierałem pieniądze. Po­pędzałem ten żywy strumień zabawą i uważałem, by nie zniknął. Murzynki chichotały, a odchodząc oglądały się tak, jakbym już miał wąsik. Ale bywały dni, że i nie sprzedałem wszystkiego, wtedy zanosiłem resztę do starego i płaciłem za budę.

47

W domu wytrząsałem kieszenie z drobniaków i liczyłem. Ojciec uśmiechał się zdziwiony.

— Zarabiasz więcej niż ja — powie­dział raz. — Może bym i ja sprzedawał banany?

Wybuchnąłem śmiechem. Ze swoim chłopskim dostojeństwem nie nadawał się na błazna.

Od kilku miesięcy mieliśmy już dwa wyrośnięte wilczury, każdy z innego gniazda. Z początku gryzły się trochę, w końcu Pika wzięła górę. Dbaliśmy o psy jak o członków rodziny. Nie rozpieszcza­liśmy ich i nie biliśmy nigdy. Tylko cza­sami zdarzały się lekkie, naprowadzające uderzenia i krótkie pieszczoty za uczyn­ność. Układaliśmy je cierpliwie. Według tonu zawołania wiedziały, kiedy podać głos, a kiedy przybiec. Od innych psów trzymały się z dala, a jeśli jeden był za­grożony lub nie mógł dać rady, ruszały oba. Pika przywarła do siostry. Lubiła leżeć z pyskiem przy jej nogach. Kieł uznawał ojca. Oba były niesamowicie czujne, nie znały strachu i wahania. Roztoczyły nad nami psią opiekę. Wie­działy instynktem, kiedy spotka nas za­grożenie.

Obmyślaliśmy każdy szczegół wyprawy. Liczyliśmy tylko rzeczy konieczne, droga miała być jak najlżejsza. Po roku ojciec przestał pracować i mało bywał w domu. Znosił ekwipunek, a kiedyś przyniósł broń. Radośnie wrzasnęliśmy z siostrą, a kiedy schodził, pognałem za nim. Chwy­ciłem większą skrzynkę z amunicją z sa­mochodu, ale ojciec odsunął mnie do mniejszej. Znosiliśmy siodła, fejki w brezentowych

48

pochwach, wszystko układali­śmy w kącie. Byliśmy wzruszeni. Psy poważnie obwąchiwały stal i patrzyły na nas pytająco. Ojciec przestrzegał nas przed zabawami, potem uczył obsłu­gi. Dla siostry nie było broni, ale i ona powinna była umieć się nią posługiwać. Przestałem czytać książki. Rozkładałem i składałem pistolet, a na kolbie karabin­ka wyrysowałem końcem noża swoje inicjały i ustawiłem go w głowie mojego łóżka. Ojciec śmiał się, że to jeszcze nie las. Kiedy go nie było, tuliłem karabinek do siebie, czule i pewnie obejmowałem kolbę pistoletu.

Ciągle sprzedawałem banany. Myśla­łem o mojej stali i byłem tak dorosły, jak każdy na rynku. Robiłem cyrk nad cyrki. Wielką arbę topiłem w nieprzerwa­nym ludzkim strumieniu. W jeden dzień sprzedałbym cały rynek, gdybym tylko zechciał.

Wreszcie spakowaliśmy się. W targowy dzień Murzyn zajechał wozem przed dom, przenieśliśmy wszystko co potrzebne, do tego dwa wory użytkowych rupieci, które ojciec chciał oddać swoim kumom. Za­mknął drzwi, klucze wraz ze sprzedanymi gratami zostawił gospodarzowi. Weszli­śmy na wóz, za nami wskoczyły psy, Mu­rzyn zaciął konie i oderwaliśmy się od żegnających nas sąsiadów.

Za miastem złapała nas gwałtowna na­wałnica kończącego się lata. Zarzuciliśmy na siebie nieprzemakalne peleryny z ka­pturami, psy okryliśmy płótnem namiotu. Ale woda spłynęła kaskadami z nieba i znów zabłysło słońce. W zagrodzie kuma przywitali nas przyjaciele ojca. Obejrzeliśmy

49

konie, które brał od nich na kre­dyt, były młode i dobre. Przyjęto nas go­ścinnie, wódką. Ojciec, mimo iż nigdy nie pił, przechylił kielich za ich serdeczność. Mówili, że tam, dokąd jedziemy, pasą się całymi stadami dziki, antylopy, jelenie. Wspominali okrutnych Indian. Patrzyli na nas jakby z zazdrością i uśmiechali się dziwnie.

Na drugi dzień o wschodzie słońca sio­dłaliśmy konie. Odjeżdżaliśmy wśród objawów życzliwości kobiet i przy po­krzykiwaniu dzieci, odprowadzani konno przez kumów i ich synów. Jechaliśmy wolno, bezładną gromadą, ciągle rozma­wiając. Po kilku kilometrach tamci obcałowali nas z koni, spięli je na pożegnanie i cwałem wrócili do domów.

Wśród czarnej nocy wybłysły płomyki z żarzących się węgli. Uśmiech w opie­kuńczych oczach ojca.

— Twoi kumowie nie bardzo wierzyli, że nam się uda.

— Taka droga.

— Ale i zazdrościli nam.

— Oni może nie, ale ich synowie.

Pamiętam, jak ojciec gwizdnął na Kła i jak wysunął się naprzód. Po kilku na­pomnieniach usadowił go kilkanaście me­trów przed sobą. Za nim jechała siostra, przy niej suka, potem juczna Pstrokata, a na końcu ja. Ojciec prowadził, ja ubez­pieczałem nasz pochód. Tak jechaliśmy zawsze. Polaków spotykaliśmy często. Gościli nas jadłem, spaliśmy też u nich.

Szeroko rozlaną Parane przebyliśmy promem. Nie spotykaliśmy już Polaków. Nocowaliśmy w coraz to odleglejszych od siebie wioskach. Chętnie dawano nam

50

jadło, nie pytano o zapłatę. Ojciec wypy­tywał o czekającą nas drogę na następny dzień. Rady były lepsze od moich map. Zaznaczone na nich wioski często okazy­wały się opuszczonymi budami. Dawały jednak widzenie drogi w całości. W cha­szczach lasów i stepów ledwo wyciśnięte ślady arb naprowadzały na brody rzek. Coraz częstsze ślady zwierząt. Kiedy by­ło trzeba, strzelaliśmy łanię lub antylopę, zabierając czyste mięsiwo i skórę. Pod­czas noclegu w osiedlu ojciec oddawał skórę za gościnę, a mięso wędziliśmy na żelaznych prętach. Rano, wędzone, pako­waliśmy do wora.

Kieł często znajdował ślady, ale ojciec ponaglał go, by szedł dalej. Kiedyś za­trzymał się i z przejęciem brał powietrze. Ojciec kazał szukać, pies poszedł w gąszcz. Potem usłyszeliśmy jego skowyt, po chwili wypadł, a na jego ogonie dwu­krotnie większy jaguar. Ojciec nachylił się i strzelił z pistoletu wprost w łeb, z odległości metra. Konie wstrząsnęły się. Ściągnęliśmy skórę i przytroczyliśmy na grzbiet Pstrokatej, by wyschła.

Na trzeci dzień znów zobaczyliśmy ja­guara o jakie sto metrów przed nami, jak przechodził goliznę. Ściągnąłem Jasną, z olstra przed siodłem wyciągnąłem ka­rabinek. Stanąłem w strzemionach, zmie­rzyłem w łopatkę i wypaliłem. Rozległ się ryk, jaguar zniknął. Chciałem pognać za nim, ale powstrzymał mnie ojciec. Kie­dy nadjechaliśmy, znaleźliśmy go zaszy­tego w trawie jak królika. Nie mógł pod­nieść się. Ojciec dobił go i znów mieliśmy skórę. A Kieł zachowywał się teraz ostrożniej w lesie.

51

Przed osiedlami wpierw dochodziło nas szczekanie psów, potem wychodziły na nas całą paką, złe i nieustępliwe. Ojciec rozpędzał je harapem i jechaliśmy do lu­dzi. Przeważnie biwakowaliśmy w jakiejś szopie. Czasami udawało mi się przynieść kukurydzę w kolbach dla koni. Szukali­śmy świeżej trawy, pasły się na niej całą noc, uwiązane na linkach. Czasami ojca wołano na wódkę. Przytykał swój kubek tylko do warg. Nie pił ani nie palił. Wda­łem się w niego. Niektóre chłopaki w moim wieku ćmiły już skręty i pocią­gały kaszasę. Nie smakowały mi takie upojenia. Najwyżej ceniłem zdrowie, ono dawało siłę, zręczność i wytrzymałość. Największym upojeniem był wysiłek, po­tem zmęczenie i wypoczynek. Chciałem być Szawantem, czasami ojciec tak mnie nazywał.

Jechaliśmy dalej. Nasze ubrania spłowiały, twarze stały się smaglejsze. Mie­liśmy koszule o krótkich rękawach, z kie­szeniami. Ojciec nosił spodnie wpuszczo­ne w krótkie cholewy butów z ostrogami. Na głowie miał zniszczony kapelusz z zie­lonej słomki. Wyglądał jak prawdziwy sertanjero. Podstrzygł nas na Indian. Blond włosy siostry zawsze były porząd­nie wyczesane, moje za to krótkie i zwi­chrzone. Miała krótkie, wąskie spodnie z traperską wypustką na zewnętrznych szwach, a na stopach kierpce. Sam jecha­łem tylko w spodenkach. Wydawały mi się za długie, obciąłem je nożem: tak wystrzępione wydawały mi się ładniejsze. Grzbiet miałem koloru szynki. Gdybym nie był żywym obrazem ojca, wzięto by

52

mnie może za Indianina, a już na pewno za Metysa.

Przy pasach mieliśmy pistolety i noże. Siostra miała nóż myśliwski, mały, na wąskim pasku, służył jej do przyrządzania posiłków.

Cała nasza świadomość i cała podświadomość były nastawione na obronę sio­stry. Jej słabość była naszą siłą, jej bez­pieczeństwo było naszym bezpieczeń­stwem. Bez niej na pewno czulibyśmy się mniej bezpiecznie.

Była sucha, słoneczna zima, bez spie­koty. Często na goliźnie, w płytkich rze­kach, urządzaliśmy gruntowne szorowa­nie i pranie. Jeden z nas zawsze był przy broni. Wtedy nawet psy i konie, puszczo­ne wolno, tarzały się w piasku i w wo­dzie. Staraliśmy się być czyści. Zawsze byliśmy zadbani, ludzie północy. Kiedy tubylcy marzli nocami, my nie odczuwa­liśmy zimna.

Ojciec chciał zamienić swoją klacz na ogierka, chciał jednak dobrego, by przy­chówek był ładny. Kiedyś przejechaliśmy przez dworską wieś, zatrzymaliśmy się przed białym, rozległym domem z podcie­niami. Leniwie podeszły do nas płowe do­gi, Kieł sprężył się i nastroszył jak jeż. Pika odpędziła je kłapaniem. Ojciec skie­rował się do domu. Na schodkach siedzia­ło dwóch uzbrojonych kabrów. Jeden z nich, Murzyn, powstał i wszedł do środka, potem wrócił i wprowadził ojca. Przywołano także nas. W wielkiej komna­cie pozdrowiliśmy starszego pana, siedzącego w fotelu i stanęliśmy obok ojca, siedzącego w drugim. Podszedłem do otwartego okna, by spojrzeć na konie.

53

Ojciec wtrącił, że zostawiliśmy tam ka­rabinki. Starszy pan uspokoił nas. Przy­glądał się nam w szczerym zdziwieniu, z przejęciem słuchał ojca. Weszła siwie­jąca pani z dwiema córkami. Otoczyły siostrę. Dorastające pannice wzięły ją na kanapkę, była jak dziczka wśród delika­tnych kwiatów. Siwiejąca pani słuchała wywodów ojca. Kiedy zamiana koni zo­stała już ustalona, ojciec przyniósł skóry i z chłopską nieporadnością dał je pani domu. Musiał opowiedzieć, jak to było z jaguarami. Pani przywołała mnie do siebie, spytała, czy dam jej tę skórę, i po­całowała mnie w czoło. Ojciec zauważył, że mógłbym założyć koszulę. Gospodyni zaprzeczyła, nazwała mnie Indianinem, a ojciec Szawantem. Chciano nas konie­cznie zatrzymać. Ojciec mógłby przejąć pieczę nad stadami, z pomocą kilkunastu gauczów. Wahał się, obezwładniony życzliwością. „Będziemy mieć własne sta­da, większe” — powiedziałem mu cicho, ale on powtórzył to głośno. Gospodarze wybuchnęli śmiechem. Podobało im się to bardziej niż zgoda na służbę. Starszy pan, wielki estancjero, mówił o swoim dziadzie, który przyszedł tu z bratem i dziesięcioma Murzynami, potem o swo­im ojcu, o sobie. Mówił o twardym życiu i o ciężkiej pracy. O swoich dwóch sy­nach w szkołach Rio de Janeiro, miasto zrobiło z nich fircyków, umiejących tylko wydawać pieniądze. O zamieszkaniu na wsi nawet nie chcą słyszeć. Potem mówił o czekającej nas drodze. Sam pojechałby z nami, gdyby był młodszy. Przed odej­ściem chciał zapłacić ojcu za skóry. Gdy przekonał się, że to niemożliwe, obiecał

54

nam kilka sztuk dobrego bydła na ho­dowle.

Jeden z kabrów zaprowadził nas do do­mu we wsi. Rozebraliśmy konie i odpro­wadziliśmy je z ojcem do stajni z ka­miennego ciosu. Zobaczyliśmy ogiera z wymiany. Cały był rdzawy jak płomień, z piekielnym błyskiem w ślepiach. Ojciec wszedł do boksu. Ogier z miejsca chciał gryźć. Dostał przez pysk otwartą dłonią. Ojciec ugłaskał go jak psa, potem przy­niósł mu naręcze kukurydzy. Kabrzy dzi­wili się, mówiąc, że koń jest jak szatan. W stadzie ciągle gryzł się z przewodni­kiem, sam chciał prowadzić tabun. Pra­wość i dobroć ojca wyczuwali ludzie, ale bardziej jeszcze zwierzęta. Sam karmił i doglądał swojego ogiera. Po dwóch dniach osiodłał go, założył munsztuk i ujeździł. Jedliśmy w dworskiej kuchni, dobrze wypoczęci. Następnego dnia ubra­liśmy konie i zajechaliśmy przed biały dom. Ojciec poszedł podziękować. Po chwili wyszedł z gospodarzami. Dosiadł ogiera, zręcznie obrócił nim i wysunął się naprzód. Przed niego wybiegł Kieł. Pika przybliżyła się do siostry. Zdarłem Jasną na zadnie nogi, wznieśliśmy ręce i odjechaliśmy wolno.

Kierowaliśmy się na północ, by ominąć góry. Były dni, że nie spotykaliśmy ża­dnego osiedla, potem w ogóle ich nie by­ło. Biwakowaliśmy przy rzeczkach, na po­lanach. Do północy nie spałem ja, potem czuwał ojciec. Często przedzieraliśmy się zarastającymi ścieżkami, wyciętymi niegdyś maczetą. Z rzadka widywaliśmy kabokli z rodzinami. Jednego wieczoru sta­ry Mulat powiedział nam, że rankiem

55

przeszła tędy gromada miejscowych, spo­kojnych Indian. Uchodzili na południe przed okrutnymi Szawantami. Mówił, że dalej nikt już nie mieszka. Znał Rio Sacre, w młodości szukał tam diamentów. Rankiem wyruszyliśmy na zachód. Kie­rowaliśmy się słońcem i wodozbiorami. Przydały się mapy. Po czterech dniach zobaczyliśmy Rio Sacre, znaleźliśmy bród i przebyliśmy ją. Potem przez trzy dni szliśmy w dół jej biegu, stepową doliną przetykaną drzewami. Czasami chowali­śmy się z końmi w bujnych trawach. Niepłochliwie obchodziły nas stada antylop, dzików i jeleni, w końcu przybyliśmy do naszej rzeki.

Doszło nas chrapnięcie ogiera, potem zaległa cisza.

— Wpierw musimy odgrodzić cypel od rzeki do rzeki — odezwał się ojciec. —

Jutro robota.

Powstał, ja za nim. Owinęliśmy się w koce i ułożyliśmy przy namiocie, z kara­binkami obok i z pistoletami pod głowa­mi. Na drzewie zakwilił ptak. Sen przy­mknął mi oczy.

Zbudziło nas głośne chrapnięcie. Przy­siadłem, za mną ojciec. Rozległ się tętent cwału i koński kwik pełen grozy. Poder­waliśmy się. Na pagór wbiegły klacze, za nimi ogier. Zgarnąłem żarzące się węgle, narzuciłem liści i rozdmuchałem w pło­mień. Psy powarkiwały cicho. Konie strzygły uszami i nie odchodziły.

— Gdzieś tu jeszcze chodzi — wymó­wił ojciec.

— Wezmę Kła i pójdę zobaczyć — pod­chwyciłem. Widziałem w nocy jak sowa, jednak

56

ojciec nie pozwolił mi iść. Dołożył do żaru końce grubych gałęzi, potem znów legli­śmy w kocach. Przy jego chrapaniu i ja zapadłem w sen.

Rano zbudziło nas ciepłe słońce. Konie skubały w pobliżu trawę i ciągle strzy­gły uszami. Ojciec wziął karabinek, wskoczył na grzbiet ogiera, gwizdnął na Kła i oddalił się. Po krótkim czasie przy­prowadził za grzywę objuczonego ogiera. Z jego grzbietu zrzucił jaguara. Miał zmiażdżoną pierś i wyszczerzone kły.

— Twój ogier stratował go — powie­działem.

— To wtedy, kiedy usłyszeliśmy kwik, a klacze już uciekały.

Znów mieliśmy najpiękniejszą ze skór. Wziąłem się do wędzenia mięsa, by dłużej przetrwało dla psów.

Ojciec oprawiał siekiery, szpadle, bory, piły, ośnik w drewniane styliska i uchwy­ty. Z góry widziałem wielkie ryby, prze­pływające w naszej rzece. Ojciec narzą­dził mi oścień. Chwyciłem drzewce i zbiegłem. Przeskoczyłem na najbardziej wysunięty głaz i stanąłem w oczekiwa­niu. Małe rybki opływały mnie ciągle. Nagle woda zalśniła płatem srebra i wię­ksza ode mnie dorada prawie otarła się o głaz, za nią druga. O mało nie krzykną­łem. Nie chciałem ich płoszyć. Przepłynął mały kajman. Siostra z góry przyglądała się moim czatom. Znów pokazały się mniejsze płaty srebra. Metrowa ryba pod­płynęła blisko, pchnąłem drzewcem z całej siły. Poczułem opór i pchnąłem je­szcze. Woda zapieniła się czerwono. Wy­brałem drzewce. Chwyciłem je oburącz przy żelazie i uniosłem rybę z niemałym

57

trudem. Siostra aż krzyknęła z góry. Na brzegu dobiłem rybę, nadepnąłem ją i wyrwałem oścień. Oskrobałem i wypa­troszyłem. Podczas płukania mięsa pod­płynęło stado piranii, można by było wy­grabić je z wody. Nadziałem dwa czyste, ogromne płaty na oścień i przyniosłem na górę. Ojciec powstał od swojej roboty.

— Zgrabnie to zrobiłeś — cieszył się. — Boże, czego tu nie ma!

Wpadł w zachwyt.

Pomagałem ojcu. Siostra wzięła się do smażenia. W miskach, z widelcami wciąż przynosiła nam złocistą chrupkość, a my­śmy ją jedli. Psy dostały surowe kawały mięsa. W oddali, na widoku, pasły się

konie.

— Już więcej nie trzeba. To obżar­stwo — bronił się ojciec.

Siostra smażyła, aż napełniła wszystkie miski, a jeszcze został spory kawał suro­wego mięsa dla psów.

— Takie tu ryby — dziwił się ojciec.

— Widziałem dwie dorady większe ode mnie.

— Takich nie chwytaj, wciągnęłyby ciebie.

— Tak myślałem. Ale można by do drzewca przywiązać linkę i zamocować ją na brzegu.

— Nie trzeba. Zepsułaby się.

Pod wieczór mieliśmy wszystkie narzę­dzia. Po kolacji napiliśmy się gorzkiej herbaty. Siostra poszła spać, my pozosta­liśmy przy ogniu. Powiedziałem, że można by przypędzić od facjendera obiecane by­dło.

— Co ci się tak spieszy? — śmiał się radośnie ojciec.

58

— Na przyszłe lato będziemy mieli przychówek.

— Nie zostawię was samych — powie­dział z troską.

— Ja przypędzę bydło.

— Dasz radę?

— Jeszcze jak. Przywiążę je rogami do liny, będzie szło jedno za drugim.

— A nocą?

— Będzie ze mną Kieł. Wypuszczę by­dło na lince lassa, uwiązanej na kołku.

Ojciec nie odpowiadał, ale godził się jakby ze mną.

Uradziliśmy, że nie będziemy odgra­dzać samego pagóra, ale przesuniemy pa­lisadę o dwieście metrów dalej, by cielaki mogły wyrosnąć bezpiecznie. Będziemy musieli postawić ze sto pięćdziesiąt me­trów solidnego płotu.

Dołożyłem do żaru grube polana i uło­żyłem się obok ojca. Kieł legł przy mnie, z nosem w łapach. Konie przezornie pasły się blisko. Wiatr szumiał w czubach drzew. Nocą przeszedł mały, zimowy deszcz, gęste konary chroniły nas przed wodą.

Po śniadaniu ojciec upomniał siostrę, by uważała i przykazał Pice ostrożność. Gwizdnąłem na Kła i odeszliśmy z sie­kierami. W młodniku nad Rio Sacre oj­ciec ścinał strzeliste pinie, a ja odrąby­wałem małą siekierką gałęzie i wierz­chołki. Miarą była tyczka. Nie męczyłem się, nadążałem za ojcem. On walił ciężką siekierą aż dudniło, ja ciupałem. Robota wciągnęła nas. Kieł przestał myszkować, przysiadł i spoglądał na nas. Wypłoszyli­śmy mu wszystkie zwierzęta. Ojcu zalśni­ły gołe plecy, potem osuszyło, je słońce.

59

Co dziesięć uderzeń — leciała pinia. Mo­ja robota była lżejsza. Robiło się coraz cieplej, a my rąbaliśmy coraz zajadlej, aż dudnił las.

Kieł szczeknął.

— Obiad! — doszło nas wołanie siostry.

— Idziemy do domu — wymówiłem.

— Idziemy — odpowiedział ojciec. Czuł moje myśli: dom to siostra, my i psy, konie, pagór i nasza rzeka. — Dom musi być trwały — poprawił po chłopsku.

Siekiery położyliśmy pod krzakami. Spojrzeliśmy na słońce w zenicie i wolno ruszyliśmy, prostując po drodze karki i grzbiety.

Było duszone mięso jelenia, orzeszki pinii, herwa i mango. Ojciec odpoczywał w cieniu. Ruszyłem z ościeniem na czaty. Znów dziobnąłem rybę, mieliśmy dwa wielkie płaty świeżego mięsa.

Kiedy zeszliśmy na porębę, ojciec po­patrzył na prościutkie drzewka.

— Ładne, aż szkoda ciąć — żałował.

Pomijał teraz smukłe drzewka, robił przecinkę po gospodarsku. Zaczęliśmy wolno, ale robota wciągała nas.

Znów jedliśmy. Psy dostały jaguara, powarkiwały z okrutnym zadowoleniem. Ojciec poszedł na brzeg naszej rzeki, przyniósł równe kamienie o ostrym ziar­nie. Ostrzyliśmy przy ognisku siekiery, ja swoją, on swoją.

— Nic ciebie nie boli? — pytał tro­skliwie.

— Nic. Strasznie lubię rąbać.

I rąbaliśmy, dzień w dzień. Była niegorąca zima, a oblewaliśmy się potem. Rytm uderzeń wciągał nas w zapamięta­nie. Łomot naszych siekier niósł się wesoło

60

i wyzywająco. Czuliśmy się już pe­wniej, ale pistolety wciąż braliśmy ze sobą. Jaguary nie pokazywały się. Ojciec odjeżdżał nieco dalej, by ustrzelić anty­lopę.

Zaciosywaliśmy ostro cieńsze końce drągów, były strzeliste i równe jak szta­chety. Po tygodniu mieliśmy ich dość. Spiłowaliśmy dość grube drzewo o roz­chodzących się dwóch odnogach, ojciec zrobił z niego sanie. Według oznakowania tyk wzięliśmy się do kopania rowu. Te­raz ja oblewałem się potem.

— Przestań gnać. Przecież ja nie mogę robić tyle co ty — tłumaczył dobrotliwie ojciec.

Nie powstrzymał mnie. Nie mogłem brać tyle na szpadel, co on, dlatego uwi­jałem się żwawiej. Czarny, tłusty czarnoziem ciągle był wilgotny. Kopaliśmy do metra w głąb i wciąż był czarny. Ojciec wbił szpadel i spojrzał w dolinę. Mimo suchej pory jak okiem sięgnąć zieleniła się trawa.

— Sto lat można zbierać bez nawoże­nia — wymówił z pokorą.

Z radością słuchałem wołania siostry na obiad, przedtem jednak brałem oścień i szedłem na ryby. Pod wieczór byłem zmęczony. Kładłem się i zasypiałem. Ra­no byłem wypoczęty, wesoły jak szpak. Znów kopaliśmy. Po pięciu dniach rów był gotowy. Ojciec założył półszory na ogiera i zaprzągł go do sań. Nakładaliśmy pinie, przewiązywaliśmy je liną. Ojciec brał ogiera za pysk i prowadził, póki się nie wdrożył. Zwózka była zabawna. Wko­pywaliśmy drągi w równych odstępach, pod sznur i na równą wysokość ponad

61

dwóch metrów. Oplataliśmy je cztery ra­zy lianami. Na grubszych okrąglakach zawiesiliśmy bramkę i furtkę, i palisada była gotowa. Była daleko od pagóra, miała chronić nasze pierwsze cielaki. Strata cielaków skazałaby nas na ubóstwo kabokli.

— Jadę po bydło — powiedziałem głośno.

Z ogniska wywinął się płomień. Ogo­rzała twarz ojca była ściśnięta.

— Pojedziesz. Zwieziemy tylko trochę drzewa. Przez ten czas postawię kuchnię.

— Dasz sobie radę?

— Och, z tobą byłoby łatwiej — uśmie­chał się z uznaniem.

Znów cięliśmy okrąglaki, drągi, tyczki i zdzieraliśmy łyko. Ojciec zwoził, ja wdrapywałem się na palmy i nożem ścinałem liście. Zwieźliśmy je. Ojciec ustrzelił jelenia, wędziliśmy mięso.

Rankiem, ledwo słońce wzeszło nad lasy, byliśmy na nogach. Nie żegnaliśmy się. Ojciec poklepał mnie po plecach. Wskoczyłem na Jasną.

— Weź pelerynę z kapturem — powie­działa siostra.

Zaprzeczyłem ruchem głowy.

— Uważaj na ludzi i nie zapominaj pa­cierza — upominał ojciec.

Gwizdnąłem na Kła, wyrwał się z pie­szczot siostry. Podniosłem rękę. Napro­wadziłem Jasną i puściłem się w cwał. Za naszą porębą, kiedy zniknęli mi z oczu, przeszedłem w stępa. Konia nie wolno było męczyć bez potrzeby, a droga była daleka.

Klacz, wypoczęta, skora była do biegu. Trzymałem się zalesionego brzegu Rio

62

Sacre. Duże stado dzikich świń pognało w gąszcz, antylopy w step. Z prawej strony, z dala, pokazał się las. Czuby strzelistych piniorów ponad olbrzymimi liściowcami. Ciągle jechałem stepem. Kieł znał drogę i jak poprzednio biegł pierw­szy. I on jakby wiedział, dokąd jedzie­my. Słońce szło coraz wyżej, jechałem wolniej. Kiedy znalazło się w zenicie, wjechałem na polanę przy rzece. Zesko­czyłem. Dobyłem mięso z troka, odkroiłem spory kawał. Rozluźniłem popręg, wyjąłem uzdę i puściłem Jasną wolno. Napiła się wody i skubała trawę, szybko, pracowicie. Usiedliśmy z Kłem i poży­wialiśmy się. Nie było gorąco. Po godzi­nie dociągnąłem popręg, wskoczyłem na grzbiet i wyjechałem na step.

Swobodna jazda w otwartej przestrze­ni. Słońce schodziło niżej, coraz częściej puszczałem Jasną w szybszy bieg, a kiedy było już bardzo nisko, wyszukałem pola­nę nad rzeką. Rozebrałem klacz, napoiłem i uwiązałem na lince. Zjedliśmy z Kłem po większym kawale mięsa. Owinąłem się w koc i zaraz zasnąłem. W nocy prze­wiązałem Jasną na świeżą trawę i znów ległem przy Kle. Rankiem znów pojedliśmy mięsa i popiliśmy wodą. Napoiłem klacz, osiodłałem i ruszyliśmy w drogę. Przed południem przejechałem   brodem Rio Sacre. Po trzech dniach zasnąłem u znajomego kabokla. Jechałem dwa razy szybciej niż wtedy z ojcem.   Sypiałem w kaboklerskich budach. Napotykałem wioski   złożone z kilku chat. Ludzie byli zdziwieni i bardzo gościnni.   Jechałem w małe deszcze. Przed dworem facjendera szorowałem się w rzece i założyłem

63

koszulę. Przed domem poznały nas dogi. Dwaj kabrzy, ci sami co kiedyś, siedzieli na schodkach. Jeden z nich zaprowadził mnie do środka. Ukłoniłem się facjenderowi.

— Ojciec pozdrawia pana i przysyła mnie po bydło. Na jego twarzy uśmiech rozbawienia.

— Sam przyjechałeś?

— Tak.

Rozbawienie zniknęło, pozostał dobry uśmiech.

— Mów, jak dajecie sobie radę. Mówiłem o naszej   rzece i o miejscu. Weszła siwa pani z córkami. Skłoniłem się.

— Nie przywiozłeś mi skóry jagua­ra? — wypomniała żartobliwie.

— Przywiozę następnym razem — od­powiedziałem poważnie.

Mówiłem o ogierze, o płocie, o rybach. Kobiety słuchały tego jak bajki. Starszy pan wspomniał swojego dziadka.

— Pobędziesz u nas kilka dni — za­praszała pani.

— Jutro jadę.

— Koniowi powinieneś dać wypo­cząć — wtrącił pan.

— Nie jest zmęczony, oszczędzałem go. Powiedziałem, że ojciec i siostra są sa­mi. Przekonałem ich.

— Pozdrów ojca. Przyjadę tam kie­dyś do was — rzucił starszy pan na po­żegnanie.

Rankiem pędziliśmy przywiązane za ro­gi do długiej liny bydło, byczka i trzy wyrośnięte jałowice. Jechało ze mną dwóch gauczów. Strzelali wesoło z długich batów, osadzonych na krótkich biczy­skach. Bydło wdrażało się szybko i szło

64

jedno za drugim. Byczek sadził jak prze­wodnik, cielice chętnie podążały za nim. Nocą pasły się w stepie. Rankiem odpra­wiłem gauczów, mimo iż mieli mnie odprowadzić na nasze miejsce. Zostawili mi bat i chętnie odjechali. Strzelałem więc z bata i pędziłem sam. Byczek zmyślnie kierował się ścieżką, nie było z nim kło­potu. Sypiałem u kabokli. Dziwili się, że zadałem sobie tyle udręki. W trokach mia­łem jeszcze wędzone mięso cielaka. Kiedy pokazywały się chaszcze, ruszałem przo­dem, byk kierował się za mną, a Kieł popędzał cielice. Pochód był powolny i jednolity. Minąłem chaty kabokli. Zu­pełna pustka. Zbliżała się noc. Obracałem na patyku ustrzelonego indyka. Bydło pa­sło się w pobliżu. Wtedy Kieł warknął i zjeżył się cały. Z nadrzecznych zarośli wyszedł Indianin, za nim Murzynka. Po­wstrzymałem rwącego do przodu Kła i przesunąłem kaburę na brzuch. Zatrzy­mali się o dziesięć kroków. Mężczyzna miał na czole zeschniętą ranę, jakby od cięcia nożem.

— Dobry człowieku, czy możemy usiąść przy twoim ogniu?

— Chodźcie — zawołałem.

Kieł obwąchał ich. Kobieta bała się i tuliła do mężczyzny. Usiedliśmy. Podzie­liłem indyka na trzy części. Szybko zjed­li duże kawały. Mojemu ledwo z Kłem daliśmy radę. Oboje byli wygłodniali i ut­rudzeni. Mężczyzna w potarganej koszuli i w portkach z fojsą przy pasie. Kobieta była w sukience bez koloru.

— Dokąd idziecie? — zapytałem.

— W interior — odparł Indianin.

— Jesteśmy w interiorze.

65

— Chcemy być daleko od złych lu­dzi — odpowiedziała kobieta.

— Uciekacie — powiedziałem wprost.

— Przeżyliśmy wielkie nieszczęście — zawodziła szlochem. — Antonio kopał brzeg rzeki, gotowałam mu czarną faso­lę. Pijany biały garimpejro chciał mnie skrzywdzić, a ja jestem prawowitą żoną Antonia. Może go nie zabiłeś, Antonio…

— Teraz chciałbym, żeby żył, Mario.

— Tułamy się — biadoliła. — Bez ognia, jak zwierzęta. Bo jak z taką gębą do ludzi?… Chcemy jak najdalej na zachód.

— Chodźcie ze mną — powiedziałem.

— Tam nikt już nie mieszka — powie­dział Antonio.

— Mieszkamy tam z ojcem i siostrą, jeszcze wiele dni drogi stąd.

— Przyjmiecie nas? — pytała z pokorą Maria.

— Będziemy razem.

Antonio naściągał gałęzi. Siedli i cie­szyli się ogniem. O zmroku odszedłem od nich o jakie dwadzieścia kroków. Otuli­łem się kocem i zasnąłem z Kłem przy boku.

Rano zjedliśmy indiańskie banany i ru­szyliśmy w drogę. Wysunąłem się na­przód, Kieł biegł przede mną, a Antonio i Maria ochoczo popędzali bydło. Pod­czas popołudniowego postoju piliśmy tyl­ko wodę i ruszyliśmy dalej. Pod wieczór ustrzeliłem z pistoletu przebiegającego warchlaka. Antonio aż krzyknął ze zdzi­wienia. Miałem tylko parabelkę, ale do dwustu metrów biła celnie, jak karabinek. Antonio oporządził mięso. Potem piekli,

66

wędzili i jedli z Marią za wszystkie dni niedostatku.

Ciągle byłem czujny i spałem z daleka od nich. Kieł przeciwnie, miał do nich coraz większe zaufanie. Przeszliśmy Rio Sacre. Ostatniego dnia rozwiązaliśmy krowy. Pędziliśmy je teraz szybciej. Usłysza­łem rżenie ogiera. Za występem lasu zo­baczyliśmy konie z podniesionymi łbami. Klacze ruszyły z kopyta. Ogier jakby mnie poznał, ale po chwili popędził za nimi. Kieł wiercił się niespokojnie. Przy porę­bie puściłem go. Pognał, ile sił w łapach. Odezwała się Pika. Głosy psów zagrały radośnie. Potem Kieł zaskowyczał, suka pewnie go ugryzła. Na wzniesieniu stał ojciec z siostrą, patrzyli w naszą stronę. Wpędziliśmy bydło za płot. Antonio zam­knął furtkę na kołek. Jechałem wolno. Paliła mnie radość i wylewała się uśmie­chem. Przybyliśmy na pagór. Zeskoczy­łem z siodła. Ucałowałem ich w policz­ki i opowiedziałem pokrótce, jak spotka­łem tamtych.

— Nie kłamiecie? — zapytał ich twar­do ojciec.

Dłońmi bili się w piersi. Przysięgali na Boga i na świętych, że mówią szczerą prawdę.

— Jesteś łatwowierny. Musi to być do­bry chłop, że nie uciął ci głowy — powie­dział ojciec po polsku.

— Pilnowałem się.

— Stawiajcie sobie szałas — rzucił im przyjaźnie.

Stała już kuchnia, właściwie obszerny, czterospadowy dach na okrąglakach. Pod­wyższenie na ognisko z kamieni, spojone gliną. Poukładałem statki przy nim. Zobaczyłem,

67

jak ojciec popędził konie za ogrodzenie, by nie zżerały tu trawy. Obej­rzał bydło i podszedł do mnie.

— Dorodne sztuki — chwalił.

— Jak sobie radziłeś? — pytałem, pa­trząc na okap.

— Nic tu ciężkiego. Ostatnimi gwoź­dziami zbiłem drabinę.

Po dwóch godzinach stanął niezły sza­łas. Maria pomagała siostrze przy pale­nisku, brała kuchnię w swoje ręce. Siedliśmy pod okapem. Znów duszone mięso, owoce z selwy i herwa.

Antonio był Guarani z Paragwaju. Opo­wiadał o swoich wędrówkach garimpejra. Maria pytlowała i śmiała się.

— Antonio, spotkaliśmy dobrych ludzi. Już nie będziemy się włóczyć.

— Tak, moja czarnuszko.

— A ksiądz wam pobłogosławił? — dociekał ojciec.

— Zgrzeszyliśmy nasamprzód. Potem uklękliśmy i przysięgli Bogu pod gwiaz­dami, że będziemy sobie wierni. Byliśmy z ludźmi gorszymi od dzikich zwierząt.

— Tu nikt was nie skrzywdzi.

Przyniosłem im derki z koni i odesz­li. Podsyciłem ogień i mówiłem o mojej drodze. O pozdrowieniu facjendera dla ojca.

— Jest dla nas życzliwy — powiedział ojciec serdecznie.

Mówiłem, że w drodze Antonio i Maria chętnie zaganiali krowy.

— Ona jest porządna kobieta, on też porządny, zabił jednak człowieka. Nie wolno wdawać się z nim w kłótnię. Odej­dzie, jeśli nie będzie zgodny.

68

Poderwał się, ja za nim. Legliśmy ko­ło namiotu.

Rano Maria przyrządzała śniadanie. Oj­ciec dał jej z juków białego surowego płótna na sukienkę, Antoniowi spodenki z powleczenia. Wrócił w nich znad rzeki, wyszorowany, krzepki, jakby z brązu. Wstydził się trochę, że chodzi jak dzikus. Maria popędziła wyprać jego stytłany i podarty przyodziewek.

Poszliśmy we trójkę na porębę, ciąć drzewo na dom. Antonio był chętny, sta­rał się nadążać za ojcem, choć go nikt nie popędzał. Około południa ścięli z oj­cem grubego piniora. Oderżnęli z niego dwa cienkie kręgi na blaty stołów, a z cieńszego końca mniejsze kręgi na zydle. Przycięliśmy gładkie kołki. Po obiedzie zwieźliśmy to saniami. Wierciliśmy ot­wory i wbijaliśmy nogi. Ojciec wygładzał wszystko strugiem. Maria szyła sukienkę i nuciła o niej piosenkę. Po kąpieli ubra­ła się w nią z pyszną miną. Sięgała jej do połowy ud, była bez rękawów i z nie­małym dekoltem.

— Nie za mała? — zadrwił ojciec.

— Tyle dał pan materiału.

— I tak byś kuso ucięła.

Do kolacji siedliśmy przy stołach. Maria śmiała się dźwięcznie i śpiewała o najpiękniejszym domu ze stołami. Śpie­waliśmy z nią, ale nam nie wychodziło to tak ładnie.

Cięliśmy drzewo. Ojciec polował cza­sami, ja kłułem ryby ościeniem, Antonio znosił owoce. Przynosił też nowe, o któ­rych nie wiedzieliśmy, że są jadalne, czu­bki palm, kłącza. Maria dusiła mięso z korzeniami. Antonio był chętny do pracy.

69

Zagoiło mu się czoło. Zawsze wyglą­dał smutny, chociaż nie był taki. Swoje radości i smutki przeżywał spokojnie. Ma­ria za to dźwięczała. Śpiewała o nas, o koniach, o psach, o wszystkim. Znała kil­ka nie swoich piosenek o miłości i o śmierci, ale śpiewała je tylko czasami. Było nam weselej. Antonio ze swoją chłopską surowością był podobny do ojca.

Rozpoczęliśmy zwózkę, tym razem Pstrokatą. Zaokrągliła się. Była duża i prawie tak silna jak ogier. Ojciec wy­bierał drzewo, mierzył, przycinał. Potem wszyscy krzątaliśmy się na pagórze. Po miesiącu mieliśmy mały, prostokątny do­mek, pokryty czterospadową strzechą z liści palm. Od północy połowę zajmo­wała izba o bambusowych ścianach i ma­łych okienkach. Od południa było tylko zadaszenie. Zbiliśmy ramy łóżek, zaplet­liśmy je rzemieniami i wymościliśmy skórami. Zwinęliśmy namiot. Poznosiliś­my dobytek, ułożyliśmy go starannie. Dopełniliśmy umeblowania stołem z kręgu pnia i trzema zydlami z mniejszych krę­gów. Maria śpiewała o naszym domu, że chciałaby mieć taki.

Kiedy wszyscy już spali, siedziałem z ojcem na werandzie. Mówiliśmy o Antoniu. Pod jego ponurością była prawość. A Maria chciałaby wszystko wyśpiewać. Cieszyłem się domem.

— Taka ładna szopka — śmiał się oj­ciec. — Dom powinien być na sto lat.

— Tak długo bale nie przetrwają.

— Postoi i dwieście lat, ale trzeba by wybrać smolaki.

Czyste powietrze owionęło nas chłodem nocy, pachniała ziemia i krystaliczna woda.

70

W gorące dni nawet słońce było tu bardziej życiodajne.

— Tato, dlaczego biedni ludzie żyją w miastach tak nędznie?

— Łatwiej im w takim leniwym smrodku. A może nie mają odwagi ruszyć się?

— Gdyby wiedzieli, jak tu jest, na pe­wno przyjechaliby.

— Pewnie by przyjechali. I wtedy można by wybudować wieś. Widziałeś te lasy o dziesięć kilometrów stąd? W gromadzie tkwi siła, a tak człowiek zawsze musi mieć w sobie wilka, by drugi go nie zadławił.

— Gdyby tak przywieźć mały gatr z maszyną parową…

— Wtedy poszłoby szybko.

— Musimy znaleźć rudę, mielibyśmy żelazo choćby na gwoździe i na najpro­stsze okucia.

— Zdałoby się.

— Powinien tu być mechanik, kowal, kołodziej, szkutnik, stolarz, garbarz, siodlarz. Zdałby się i geolog.

— Wtedy mielibyśmy wszystko swoje.

— Pojadę do Kurytyby i przyprowadzę Polaków.

Ojciec roześmiał się.

— A krów nie przypędziłem?

— Jesteś za mały, nie będą ciebie słu­chać.

— To jedź ty.

— Teraz mógłbym, jest Antonio, Ma­ria.

— Pojedziesz?

— Pojadę. W gromadzie będzie nam się lepiej żyło.

— Kiedy pojedziesz?

71

— Wpierw musimy przysposobić drze­wa, by Antonio przed ulewami letnimi postawił sobie taki domek, jak nasz. Trze­ba by też zrobić zadaszenie dla cielaków i źrebiąt.

Cały tydzień cięliśmy drzewo, po­tem zwoziliśmy je. Rankiem wylegliśmy wszyscy. Ojciec był gotowy do drogi.

— Spiesz się z domem, Antonio — mówił z radosną siłą — cielaki też muszą mieć okap. Miej na wszystko oko. Mario, oby ci nie było smutno.

Pogładził siostrę po głowie. Wziął ode mnie wodze i skoczył na ogiera. Obrócił nim. Gwizdnął na Kła. Wzniósł rękę na pożegnanie. Dotknął kabury na biodrze i ruszył. Patrzyliśmy za nim, aż zakrył go występ lasu.

Wzięliśmy się do roboty. Była łatwiej­sza, budowaliśmy według gotowego wzo­ru. Pomagała nam Maria. Była rosła i mocna jak chłop. Ona to po ukończeniu budowy wprowadziła się uroczyście i za­gnieździła ze śpiewem. Dom był przede wszystkim jej domem.

Niżej, od strony Rio Sacre, gdzie kro­wy i klacze chowały się w cień wielkich liściowców, wkopaliśmy głęboko i umo­cnili kamieniami grube okrąglaki. Połączyliśmy je czterospadowym dachem z li­ści palm i lianami, zaplatanymi na żerdzi. Zwierzaki wiedziały, że to dla nich; zmie­ściłoby się ich tam trzy razy więcej.

Słońce wznosiło się coraz wyżej, coraz gorętsze były dni. Nadchodziło lato.

Otworzyłem oczy. Od wschodu toczył się jeszcze daleki grzmot. Leżałem w rozdartym gałęziami hamaku. To usztywnione i wymoszczone skórami legowisko

72

było zawieszone pod zadaszeniem obszer­nej werandy. Na ogromnych drzewach nie drgnął żaden liść. Niżej, przy Rio Sacre, krowy i klacze skupiły się pod da­chem. Zadął wicher, aż jęknęły konary i zatrzeszczała strzecha. Ciemności ożyły. Niebo raz po raz otwierało się ogniem. Nasza rzeka lśniła jak niepojęta błyska­wica.

Antonio wyszedł na werandę swojego domku i szybko schował się z powrotem. Spod ściany cicho pisnęła suka i przy­biegła pod hamak. Dotknąłem jej, drżała. Lunął deszcz. Błyskawice prześwietlały spływające kaskady. Pioruny biły w jed­nostajnym poszumie wody, drzewa jęcza­ły, pagór trząsł się, ale domki nasze ciąg­le stały. Pomyślałem o ojcu: oby w ta­kiej chwili miał chociaż gęste drzewo nad sobą, a obok dobrze uwiązanego ogiera. Już półtora miesiąca był w drodze. Je­chał nawet bez karabinka… Na pewno jest już w ludnych stronach i jest mu dobrze… Burza przeszła, popędziła dalej…

Następowały coraz gorętsze dni. Czę­sto przechodziły deszcze, ale nie tak gwałtowne, jak podczas pierwszej burzy. Pokazały się żararaki. Pika fukała z obrzydzeniem, nawet nie próbowała zbli­żać się do nich. Małych stworzonek bały się nawet konie. Chodziliśmy boso i też pilnowaliśmy się, póki Antonio nie przyniósł ptaka. Czaił się długo za krzakiem, potem rzucił kijem, zbił go z nóg i zła­pał. Podciął mu skrzydła i puścił przy naszym domostwie. Był podobny do bo­ciana, wołaliśmy na niego Bociek. Miał duszę lwa. Nie bał się Piki. Ostrym dzio­bem miażdżył łby żararakom, odrąbywał

73

je, a resztę zjadał. Godzinami czatował przy norkach na myszy i szczury. Zado­mowił się na werandzie Antonia. Szanowaliśmy go w naszej wspólnocie.

Rankiem otwieraliśmy furtę. Konie i bydło wychodziły paść się. Przed wie­czorem zwierzęta same wracały pod dach szopy.

Mieliśmy wiele czasu. Przyodziewku Antonia nie można było już reperować, mój i siostry także się przecierał. Antonio wybrał skóry antylop i saren, mo­czył je w rzece pod głazem, potem skro­bał je starannie z obu stron. Wysuszone wydusił w olejku kokosowym i rozwie­sił w cieniu. Z nich wszyscy szyliśmy sobie ubrania. Maria przykrawała je du­żymi nożycami. Ponieważ mieliśmy jed­ną tylko rękawicę rymarską, Antonio porobił podobne opaski z twardej skóry byka jelenia. Szyliśmy rzemykami, nawlekanymi na trójkątne igły. Siostra i Maria ponacinały doły spódnic w cien­kie frędzle, bluzki pod szyją wiązały na rzemyki. Obaj z Antoniem mieliśmy po­dobne zapięcia koszul. Miałem też kró­tkie spodenki z traperskim szwem i frę­dzlami, a Antonio długie. Wyglądał w nich bojowo, jak rapciaty kogut. Mo­gliśmy pokazać się ludziom.

Pika grubiała, w końcu oszczeniła się na werandzie. Rozciągnięta na skórze je­lenia pozwalała ssać do syta czterem maleństwom. Stale była przy nich i czę­sto je lizała.

Wyjechałem by ustrzelić antylopę. Zapuściłem się brzegiem naszej rzeki aż pod las. Skierowałem się w ledwo widoczny

74

między głazami ślad ścieżki. Jasna parsknęła, dalej nie chciała iść.

Odbezpieczyłem karabinek, zeskoczyłem, a po kilku   krokach zobaczyłem w szczelinie pod wystającą skałą trzy ma­leńkie kocięta pumy. Postanowiłem przy­czaić się i zabić starą, ale zrobiło mi się żal i maleństw, i matki. Wziąłem jedno, było jeszcze ślepe. Wyszedłem, wskoczy­łem na   Jasną. Ostrożnie wyjechałem z odprysków skalnych, a Jasna bez zachę­ty weszła w cwał. Z maleństwem, w dłoni przy piersi pognałem na pagór. Zbiegli się wszyscy. Pika zjeżyła   się i zaczęła warczeć. Długo napominałem ją i prosi­łem, w końcu przestała. Jednak odwra­cała nos, nie podobał jej się odór pumy. W końcu przybliżyła pysk do nieporadnego maleństwa w moich rękach. Ugłaska­łem ją i objąłem, potem przybliżyłem ma­leństwo do jej brzucha. Z ufnością do­brało się do cyca… Antonio  powiedział, że stara przyjdzie. Wpędził krowy i konie w ogrodzenie, zamknął furtę. Przez cały dzień układałem sukę, by przyjęła znaj­dę. Nie zadławiła pumy. Zaniosłem ją do szczeniaków, im także   nie podobał się odór przybysza. Wstawałem w nocy, ale puma, wciąż żywa, spała najufniej. Na­stępnego dnia trzymaliśmy krowy i konie w ogrodzeniu. Minęło kilka dni  i stara puma nie przyszła. Antonio powiedział, że pewnie przeniosła w inne miejsce swo­je małe i już nie przyjdzie.

Papuga Ara, którą znalazłem na drze­wie, rosła szybko. Przegryzała rzemień, na którym była uwiązana, więc podcią­łem i jej skrzydła. Nauczyła się wołać „Pika”, bo najczęściej słyszała to imię.

75

Były sąsiadkami, zamieszkiwały werandę. Szczeniaki i puma miały bystre ślepia, podrosły i baraszkowały jak rodzeństwo. Czasami puma zadrapnęła które, wtedy Pika karciła ją i znów panowała zgoda. Bociek, jeśli nic nie upolował, przycho­dził do kuchni. Maria rzucała mu kawałek mięsa i dziwiła się:

— Tu jak w Arce Noego i wszystko w takiej zgodzie…

Klacze zaczęły się źrebić, zawsze pod szopą. Matki ze źrebiętami zostawialiśmy w ogrodzeniu. Cieliły się jałówki. Był do­bry przychówek: cztery źrebaki i sześć cieląt. Całkowicie wyżerały trawę w ogro­dzeniu. Brałem karabinek przez plecy, czterometrowy bat i pędziłem wszystko za ogrodzenie, na stepową stronę naszej rzeki. Zdejmowałem karabinek, pilnowa­łem. Krowy z cielakami skupiały się w jedno stadko i chodziły za bykiem, kla­cze tworzyły drugie. Spędzałem oba stad­ka, by pasły się blisko siebie. Na obiad jadłem kawałek mięsa i popijałem wodą. Przed południową spiekotą chowaliśmy się w cień kilku drzew, a kiedy słońce by­ło już nisko, konie same wolno schodziły za ogrodzenie, za nimi krowy. Kiedyś, pod wieczór, z chaszczy nad Rio Sacre wy­biegł jaguar. Swobodnie, w podskokach, zbliżał się do stada. Nie widział mnie. Rozległ się tętent, to uciekały konie, ufne w swoje nogi. Jaguar przebiegał blisko. Zmierzyłem w łeb, bez ryku utknął w ziemi. Kiedy podszedłem, drgała na nim skóra, rozprężył się i znieruchomiał. Krowy stały jeszcze z wysuniętymi roga­mi, cielęta skupione były w środku, a byk sterczał na przedzie. Przybiegł Antonio

76

z karabinkiem. Popędziliśmy krowy za ogrodzenie, potem on przywiózł na sa­niach tygrysa. Była jeszcze jedna skóra. Nie było ojca, więc i mięso mogliśmy jeść swobodnie. Smakowało nam jak najlepsza płastuga. Kiedy indziej podeszło do krów stado antylop. Ustrzeliłem największego kozła. Znów przybiegł Antonio. Zarzucił go sobie na plecy i poniósł do domu. Prze­chodziły ciepłe ulewy, siekły aż do bólu. Kryliśmy się pod drzewami, one stępiały nawałnicę. Przed nadchodzącymi burzami zwierzęta same schodziły pod szopę. Cza­sami zastępował mnie Antonio: bez prze­rwy pilnowaliśmy stad.

Szczeniaki wyrastały, ale puma przero­sła je i pokryła się pięknym, płowym brą­zem. W ustawicznej zabawie pełno ich było na pagórze. Czasami jakiś psiak po­piskiwał pod ostrymi pazurami, wtedy Pika karciła pumę. Starała się być przy niej, wychowywała ją. Ta uznawała ją jak matkę i bała się jej. Po przypędzeniu bydła karmiłem wszystkie z ręki. Naj­chętniej głaskałem pumę, zawsze miałem dla niej kawałek mięsa, chodziła za mną jak psiak. W nocy zgrabnym susem wska­kiwała na hamak i zasypialiśmy razem. Ara wyrosła w dużą, niebieską ararę. Rano krzyczała „do roboty!”, bo często tak wołaliśmy, dodając sobie ochoty. Albo ,,Pika, pilnuj!”, wtedy suka śledziła pumę, by ta nie drapała psiaków. Pika broniła także Ary i Bociana przed pumą, zresztą wszyscy byliśmy pod jej opieką. Zabiera­łem ją do pasania stad, pomagała mi trzy­mać je w skupieniu. Kiedyś zabrałem tak­że pumę. Trzymała się Piki, niepewna w przestrzeni. Odbiegała, ale jeszcze szybciej

77

pędziła z powrotem. Krowy i konie nie bały się Piki, ale kiedy towarzyszyła jej puma, wyzbywały się opieszałości. Puma była już tak wyrośnięta jak suka, ale by­ła posłuszna i nie atakowała jej. Ku zdzi­wieniu wszystkich przepędziłem bydło wraz z pumą.

Minęła połowa lata i ojciec ciągle nie wracał. Często przy kolacji mówiliśmy z siostrą o ojcu. Zbierało jej się na płacz.

— Ino patrzeć jak przypędzi na ogie­rze — wołała Maria i śpiewała o jego do­broci, o harcie, o tym, że wszystkiemu da radę,

Co dnia pilnowałem stad z Piką i pu­mą. Jednego popołudnia na drugim brze­gu rzeki pokazała się duża gromada In­dian. Spędziłem bydło za ogrodzenie i zamknąłem furtę. Antonio był zaniepoko­jony.

— Co myślisz? — zapytałem go.

— To Nambikwara, są okrutni i dzicy.

— Za bardzo się pokazują, przecież tak się nie napada.

— Chcą nas przestraszyć. Może zechcą zaatakować, gdy zobaczą, że jest nas tak mało.

— Nie przestraszą nas.

— Nie możemy ich dopuścić. Mogą udawać przyjaźń.

Dałem mu karabinek, a Marii pistolet. Nauczyłem Marię ładować. Założyła pas z kaburą i nie bała się. Antonio już kie­dyś miał winchestera.

Kiedy siedzieliśmy za palisadą, tuż nad naszą rzeką, tapir wszedł w wodę i naj­spokojniej płynął na drugą stronę. Przyklęknąłem na kolanie, nastawiłem celow­nik i oparłem lufę na wystającej skale.

78

Tapir przepłynął rzekę, wyszedł z wody, zatrzymał się i skręcił łeb. Zmierzyłem niżej ucha i wypaliłem. Zwalił się jak kłoda. Indianie zahuczeli w okrzykach. Potem wyszło ich z dziesięciu nad wodę i wywlekli go na suchy brzeg.

— Dałeś im dużo jedzenia — zawołał Antonio.

— Tak chciałem.

— I przestrzegłeś ich.

— To też.

Indianie ćwiartowali ogromnego zwie­rza. Potem długo w noc palili ognie i po­hukiwali przy biesiadzie.

Maria i Antonio poszli spać. Miałem pilnować do północy. Z karabinem w ręku i paczką pocisków obok usiadłem na brze­gu stromizny, patrzyłem na rzekę i na palisadę. Wszystko posnęło, tylko Pika przy­siadła obok mnie. Po północy przyszedł Antonio, pozostał z Piką. Ległem w ha­maku z karabinkiem przy boku. Nie chciało mi się spać. Pomyślałem o ojcu. Może jest już blisko i prowadzi bandejrę? Oto jedzie na swoim krwistym ogierze, a obok  niego młody junak, gotów na wszystko. Za nimi, jedna za drugą, sześciokonne arby, ciężko załadowane. Za każdą idzie na lince krowa. Zamyka po­chód kilku konnych zuchów.   Woźnice strzelają z długich batów, obok nich siedzą kobiety i dzieci. Inni drzemią pod brezentowymi dachami na legowiskach ze skór i koców. Fojsy i siekiery na pewno często były w robocie przy torowaniu drogi. Zdarzały się przeprawy przez bro­dy rzek przy podwójnych zaprzęgach. Także pracowite biwaki z pilnowaniem dobytku i spętanych koni. Pewnie wszyscy

79

pojadą pod las, budować tartak. Tu natomiast wystarczy kilku ludzi. Będzie hodowla bydła poza palisadą, za nową za­grodą z poprzecznych żerdzi. Jaguary muszą się wynieść. Zaorzemy ziemię przed palisadą, posadzimy kukurydzę, fasolę, trzcinę cukrową, warzywa. Będą dwa zbiory w roku. W przyszłym roku zwieziemy na łodziach budulec i postawimy domy za palisadą, takie na sto lat. Przy tartaku powstanie prawdziwa wieś, z orną ziemią i hodowlą bydła. Przyjdą inne bandejry, może dziesięć, może sto, ale to już nie będą bandejry, bo napraw­dę była tylko jedna, kiedy my przyszli­śmy, z ojcem i siostrą. Ale miejsca star­czy dla wszystkich. Powstaną nowe wsie wzdłuż naszej rzeki, aż do Tapajósu, i da­lej nad nim, aż do jego bystrzyn i porohów. Połączy je wspaniały gościniec. Bu­dulec rozwiozą łodzie, ciągnione przez konie. Dochowamy się ogromnego stada i zaorzemy kawał stepu. Powstające wsie od nas dostaną bydło i nasiona na zago­spodarowanie. Wzdłuż rzek, na prawie pięćsetkilometrowej przestrzeni znajdzie­my dość gliny na dachówki, rudy na gwoździe i na najprostsze okucia. Wsta­wimy w okna szyby z własnej huty. Bę­dziemy wypalać wapień. Znajdziemy ro­pę, sól i wiele innych minerałów. Nasta­nie potrzeba maszyn. Ale sprowadzenie ich z portów wschodniego wybrzeża, przez wielosetkilometrowe bezdroże, będzie trudne. Najlepsza droga i o połowę krót­sza wiodłaby Tapajósem, od Amazonki. Tylko — jego porohy. Wioski będą coraz ludniejsze, ze szkołami. A największa osada powstanie przy porohach, tam skupimy

80

wszystkie siły, by przebić bramę na świat. Przeciągniemy łodzie na kołach po twardej drodze poza porohy, popłyną Tapajósem z kakao i kawą aż do Santarem nad Amazonką, a wrócą już na silnikach z potrzebnym żelastwem. Przy porohach położymy tor żelazny i będziemy przecią­gać stutonowe szkuty pełne kakao i kawy. Potem, z pomocą   inżynierów, koparek, dźwigów pływających i dynamitu, prze­kopiemy kanał. Popłyną stalowe barki z naszych stoczni z płodami Mato Grosso, pędzone maszynami naszej   utysiąckrotnionej pracy. Potem nauczymy Indian sa­dzić kukurydzę i hodować bydło. Musimy ocalić     nieposkromionych, wspaniałych Szawantów… Warknęła Pika.

Na drugiej stronie rzeki było pusto. Słońce już wzeszło. Znów warknęła Pika. Ze stepu doszedł słabiutki tętent. Antonio spojrzał na mnie. Zza lasu w pełnym cwale wypłynął jeździec, za nim pies.

— Ojciec — krzyknąłem.

Antonio już biegł otworzyć furtę pali­sady. Ojciec wpadł na pagór, zeskoczył z konia. Uścisnął siostrę, mnie, nawet Marię. Chudy, spalony słońcem, był tylko radością. Zdjął koszulę i wytarł nią spotniałego ogiera. Rozebrał go, klepnął po zadzie, by odszedł. Gołym ramieniem otarł pot z czoła, jakby teraz dopiero poczuł zmęczenie. Siostra przyniosła skórę ja­guara. Usiadł na niej i rozprostował nogi. Zdjąłem mu buty. Sam ściągnął skarpety. Patrzył na dom Antonia, na szopę, na przychówek. Uśmiechnął się.

— A to co, też do rodziny? — spojrzał zdziwiony na pumę.

81

— Do roboty! — krzyknęła Ara.

Kieł chciał obwąchać Boćka, ale na­potkał dziób ostry jak pika. I dla niego dużo się tu zmieniło. Przed pumą broniła go suka.

— Zdrowi jesteście? — zapytał ojciec.

— Zdrowi.

— A ty? — zapytałem.

— Też. To była straszna droga.

— A bandejra?

— Jest. Pół setki ludzi. Dziesięć arb, dziewięć krów. Wszystko prawie poszło z gatrem pod las. Tu przyjedzie jedna ro­dzina z dziećmi na arbie. Do tego narzę­dzia rolnicze. Dwóch konnych chłopaków pędzi krowy. Ino patrzeć ich. Macie pię­kny przychówek…

Cieszył się jak chłop.

— Tu trawa wyżarta. Pędźcie stada w step.

Opowiedziałem mu o Nambikwara i na­szym pogotowiu. Pochwalił je, ale bydło kazał pędzić. Antonio zaraz odszedł z ka­rabinkiem.

— Ziemię nabyliśmy wspólnie od rzą­du, na spłaty. Od ujścia Rio Sacre, pię­tnaście kilometrów, licząc w górę miedzy rzekami. W Kurytybie wszyscy chcą jechać, już się sposobią. Kiedy stanie tar­tak, odejdą arby, a w każdej tylko wo­źnica i ze trzech konnych. Po drodze będą skupywać herwę i szlachetniejsze skóry. Na drugą zimę przyjadą nowi osadnicy.

— Pójdę po nich.

— Możesz — pozwolił swobodnie.

— Jak długo będziesz siedział i wypalał naftę?! Do diabła!

82

Stanęło mi serce, zabiło wzburzone, aż łomot uderzył w skronie. Ostatnie słowa powiedział naprawdę ojciec.   Musiał już kilka razy przynaglać mnie do spania, bo rzucił  najgorszą swą klątwę. Być może słyszałem jego napomnienia, ale marze­nie było tak silne, że supłałem je dalej. Ojciec leżał w łóżku, w drugim spała sio­stra. Głosu nie mogłem z siebie wydobyć. Wstałem, by mu dać znać, że słyszałem. Przeniknął mnie zimowy chłód. W kozie już dawno wygasł ogień. W okienka na­szej izdebki na peryferiach Łodzi zacinał płatami śnieg. Jeszcze piekły mnie plecy od uderzeń pasa. Tego dnia poszliśmy z Bolciem na wagary, z linką, nad jedyną tu wodę, nad rzekę ze ścieków fabrycz­nych. Bawiliśmy się w Tarzana. Wciągaliśmy się po lince, sposobiąc na maryna­rzy, mimo iż byliśmy dopiero w szóstej klasie szkoły podstawowej. Lunął deszcz, więc pobiegliśmy do lasku przy lotnisku. Rozpaliliśmy ogień, by się wysuszyć. Lu­nął jeszcze większy, wzięliśmy się do sta­wiania szałasu. Z „puszczy” wygonił nas chłop, pewno właściciel. Musieliśmy zdro­wo uciekać, był szybki jak na starego, ale nas nikt by nie dogonił. Wpierw spadł mi but z jednej nogi, potem z drugiej. Groźny chłop pozbierał je, zatrzymał się i prosił, bym je zabrał. Mówił, że mnie już nie pobije. Bolek chciał iść, bo my­ślał, że się boję. Powstrzymałem go. To już nie były buty. Każdy miał z dziesięć pęknięć, całe poszły w strzępy. Oderwa­liśmy się od chłopa stojącego z butami w rękach. Leżał marcowy śnieg, ale zda­wało mi się, że pali w stopy. Na ulicach ludzie przyglądali się zdziwieni. Broniłem

83

się śmiechem. Bolek odprowadził mnie pod same drzwi, ale nie miał odwagi wejść. Ojciec zdziwił się jak nigdy.

— Gdzie buty! — wrzasnął.

Opowiedziałem mu prawdę, że sposobi­liśmy się na marynarzy.

Sprawił mi tęgą rozgrzewkę. Powie­dział, że kupi trepy. Płakałem z gniewu, nie z bólu. Musiałem coś zjeść, bo dostał­bym drugie lanie. Wsparty na stole my­ślałem, że już niedługo pójdę obejrzeć świat. Jak to jest gdzie indziej? Była to konieczność, przyjmowałem ją z najwię­kszą radością.

Ojciec podsunął mi kilka gazet. Były stare. Nigdy nie wydawaliśmy na nie pie­niędzy, ale wiedział, że czytam wszystkie, więc często skądś mi je przynosił. Zaczą­łem przeglądać. Pułkownik Fawcett nad Rio Papagaio — biły w oczy duże litery. Mniejsze, pod nimi, mówiły, że widziano go tam z Indianami. Był opis Mato Grosso i rzeki, dopływu Tapajósu. Byłem ocza­rowany jej urokiem, i tym, że nazywała się tak samo jak my, i że taka piękna. Moje nazwisko nie podobało się, wszyst­kim wydawało się cudaczne. Cięższe było do uniesienia, niż gdybym miał książęce. Zapragnąłem zamieszkać nad rzeką. Się­gnąłem po atlas, potem po drugi, nie­miecki, bardziej szczegółowy, ale i tam jej nie było. Ołówkiem oznaczyłem jej bieg. Przeskoczyłem morza, ocean i rozpo­cząłem wędrówkę. Zatonąłem w niej. Nie zauważyłem nawet, kiedy siostra podsu­nęła mi tę zapaloną naftówkę, abym nie psuł oczu. Musiałem odsunąć kolację. Oży­ły wszystkie wiadomości z tamtego kraju. Gdyby nie nafta, wędrowałbym dalej.

84

— Chodźże już spać — wołał ojciec. Rozebrałem się,   zdmuchnąłem lampę i wskoczyłem pod pierzynę.

— Tato, pojedziemy nad Rio Papagaio — wymówiłem najpewniej jak mo­głem.

— Gdzie to jest?

— W Brazylii.

— Och, to na drugim końcu świata. Jak się tam dostaniemy? — zapytał po­ważnie.

— Jak urosnę. I ożenię się z Indianką.

— Spij, już śpij.

Przytuliłem się do niego. Kochałem go, minio że od czasu do czasu sprawiał mi lanie. Zasypiałem z marzeniem o Rio Papagaio.

85

Wybory

Przepełniony byłem młodzieńczą rado­ścią. Potknąłem się o wyrwę w cemento­wej posadzce. Czarną norę korytarza le­dwo rozwidniała żarówka w drucianym kagańcu. Z drzwi na wprost niósł się ro­dzinny warkot maszyny do szycia. Z prze­korą zapukałem, choć nie robiłem tego nigdy i sam otworzyłem, nim jeszcze usły­szałem głos. Zrzuciłem swój skąpy worek marynarski. Ojciec przyszywał guzik. Odwrócił głowę i wymówił:

— No, żyje jeszcze.

Te słowa były tylko dla mnie. Zawsze mnie tak witał, kiedy wracałem z włó­częgi.

Siostra, mimo że była odwrócona ple­cami, uciesznie pisnęła moje imię, zerwa­ła się z krzesła i rzuciła na mnie. Po ucałowaniach uspokoiliśmy się. Nie cackali­śmy się nigdy, nie mówiliśmy o kochaniu, ono było w nas tak po prostu, jak życie. Siostra podkręciła naftówkę, staruszek zganił ją, że szkło pęknie. Zaśmialiśmy się, chodziło mu przecież o naftę. Oglądali mnie z przejęciem: pierwszy raz w życiu miałem przyzwoite ubranie. Siostra po­krzykiwała:

— Ale opalony! A na twarzy nic się nie zmienił. Odgrzeję ci zalewajki.

86

— Czekaj, wrzuć do niej kiełbasę.

Dałem jej pieniądze.

Kiedy wychlipaliśmy barszcz i wzięli­śmy się do kiełbasy, jedliśmy ją powoli, smakując. Zawsze była dla nas nieosiągalnym przysmakiem. Staruszek pokiwał głową:

— Po coś tu przyjechał, na tę bidę?

Nie odpowiedziałem. Jego miłość była wprost niepojęta. Mógłby mnie już nie oglądać, wystarczyła mu pewność, że jest mi dobrze, że mam co jeść, że uszedłem zagładzie, jaka mnie tu czekała. Wpatry­wał się we mnie. Małe, bure oczy jaśniały ciepłą radością. Chwilami czytałem w nich dumę, że oto jego marnotrawny jeszcze się nie wykoleił zupełnie. A bywało, że się mnie wyrzekał, bo byłem jego przeciwieństwem. Zbuntowałem się przeciw Bogu, nie szanowałem urzędów, miałem pogardę dla wszystkich ludzi na stanowi­skach. Bogato ubrani byli dla mnie nę­dznymi draniami. Od ojca wziąłem jego chłopską rzetelność i uczciwość, wiedział o tym, i tylko to nas łączyło. Ale i tu róż­niliśmy się. Ojciec, mimo że analfabeta, miał w sobie coś z tołstojowszczyzny. Tyl­ko Tołstoj znajdował wyjście w uczuciu, a ojciec w Bogu. Różniłem się od nich obu, dla dobrych ludzi miałem całą gorącość serca, dla złych byłem nieprzejed­nany, jak Szerszeń.

— Nic się nie zmieniło — odezwała się siostra. — Krzyż mnie boli od dźwigania tobołów z bielizną. Szyję dwanaście go­dzin. Patrz — wyciągnęła dłonie z pokrzywionymi od maszyny palcami. — I wciąż nie starcza. Ojciec chodzi jak dziad z mydłem i drobiazgami po wsiach.

87

— O, głupia — obruszył się ojciec — przecie to handel. Źle ci, jak przyniosę trochę jaj, sera, czasem osełkę masła?…

Znów zaśmialiśmy się.

Zauważyłem, że siostra była bardzo bledziutka i mizerna, że ojciec już schnął starczo. Spałem z nim. Rozmawialiśmy długo leżąc już w łóżkach. Opowiadałem, dlaczego ostatniego roku nie przyjecha­łem na urlop. Nie miałem na kolej, zresz­tą nie chciałem ich objadać. Po wyjściu z marynarki wojennej, nie mogąc dostać się do handlowej, pojechałem na gapę ko­leją do Konstancy w Rumunii i tam zamustrowałem na „Polonię”. Długo musiałem im opowiadać o obcych krajach i lu­dziach.

Po południu wyszedłem oglądać swoje peryferie. Dwupiętrowa kamienica, w któ­rej się wychowałem, jakoś mi zmalała, jakby się zapadła. Podwóreczko było przepełnione odorem z ustępu, do którego lu­dzie chodzili w kolejce. Na Sanockiej, jak zawsze, w rynsztokach płynęła cuchnąca maź pomyj. Krótka była uliczką za­marłą. Na Szosie Pabianickiej ludzie wy­stawali w bramach, mieli rozrywkę z przyglądania się jadącym wozom i samochodom. Z Krakusa, Sokola, Smoczej i Myśliwskiej wyzierała rozpacz; wszędzie nieprzebyte błoto, bryłki nie tynkowa­nych domków, drewniane, krzywe budy.

Często spotykałem znajomych, niektó­rzy już mnie nie poznawali, z niektórymi przystawałem w rozmowie. Jakżeśmy się dobrze rozumieli! Znałem tu prawie wszystkich ludzi, chudych, o mizernych twarzach, znałem prawie każdy kamień.

Zabłysły rzadko rozstawione lampy, zaczął

88

padać zimny, jesienny deszcz. Zale­wało mnie gorąco, to znów zimny pot. Radość i bunt. Przecież o tej to brzydocie marzyłem pod upalnym słońcem ciepłych mórz. Musiałem tu wrócić. Ale jakże tu było czarno. Kiedyś myśleliśmy o bary­kadach. Po nocach marzyliśmy o rewo­lucji, o ostatnim   naszym rozrachunku, w którym zdruzgoczemy wszystko niena­wistne i zrzucimy z siebie hańbiący los. Zrozumiałem, dlaczego musiałem wrócić. W tych zaułkach raz na zawsze uformo­wał się mój stosunek do ludzi, życia i świata. Podniecony wróciłem do domu. Po kilku dniach wszyscy moi koledzy wiedzieli, że znów jestem. Zebraliśmy się wieczorem u Fontnera, mieszkającego przy Krótkiej. Żył z  Żydówką Cześką, kiedyś łączniczką naszych komórek kazetemowskich. Kochali się, traktowaliśmy ich jak małżeństwo. Ona była mała, okrągława i czarna, o ładnej mądrej twarzy; on wysoki, barczysty blondyn, bardzo chłopięcy. Przyszedł Lolek Charlak, zwię­zły jak pęk, największy z nas spryciarz, Czesiek Polka zawsze się   uśmiechajacy i Józek Socik, na którego wołaliśmy Si­wek. Jako najbogatszy częstowałem ich machorkowymi papierosami i musiałem opowiadać o świecie. Jak gdybym chciał się pochwalić, mówiłem o przepięknych widokach, o palmach, wielkich miastach, okrętach pasażerskich i pięknych dziew­czynach. Twarze ich dziwnie poweselały, aż Polka mało się nie zakrztusił śmie­chem. I wybuchnął:

— To tam ino żyć, socjalizm niepo­trzebny. Obruszyłem  się, że nie ma racji, że

89

i tam jest nędza jak u nas. W Konstancy, w kilku knajpach grają cygańskie zespoły dla błyszczących   bogactwem burżujów, ale tłum jest bosy i obszarpany. W Konstantynopolu robotnicy i tragarze pracują ciężej od osłów. W Pireusie zawsze przed kuchnią statkową wystaje kolejka głodnych, gdy w Atenach są najbardziej luksusowe na świecie sklepy i samochody. W Haifie Arabi zbierają odpadki z kupy śmieci przed kuchnią, a tylko niektórzy              żyją w pałacach, otoczeni służbą jak niewolnikami.

— Myśleliśmy, że byłeś ślepy na to — wtrącił Fontner.

— I po coś tu przyjechał, przecież ma­rynarze są dobrze płatni — odezwała się Cześka.

— No, musiałem, jestem ciekawy, co u was.

— U nas już nic nie ma, ani KZM-u, ani partii — mówił wolno Siwek. — Wpadło wiele najlepszych ludzi.

— A co z Filipiakiem i Władką?

— Siedzą. Władka nieprędko wyjdzie, była dla nich niebezpieczna.

— Władka !? — wykrzyknąłem. — Pamiętacie, jak dawaliśmy jej bajową chustkę i szła z nami na masówki pod fabryki, wesoło jak na zabawę.

Twarze ścięły się w bólu. Była niezwy­kle mądra i przy tym ładna, lubiliśmy ją najbardziej, kochaliśmy wprost: opieko­wała się z partii całą naszą dzielnicą.

— A wy co robicie? — wybuchnąłem z wyrzutem.

Twarze zaczęły im się miąć ze wstydu.

— Cóż my — Polka rozłożył dłonie. — Gadamy i gadamy. Cześka przyniosła od

90

Żydów kilka książek niemieckich, czyta i tłumaczy nam o ekonomii, walce klas, ustroju socjalistycznym. Cóż, czekamy…

— A endeki rozbijają się — zaśmiał się Siwek.

— Co rozbijają? — głos podniósł Fontner. — Idą całą hurmą, na całego.

— Kto im się przeciwstawi, partii nie ma — żachnął się Lolek.

— No, już ty ich tam czasami pło­szysz — zaśmiał się Polka. — Pogonił fryzjerów, Jabłonkę, czasami którego obije…

— A co, mam ich głaskać? — wybuch­nął Lolek.

Długo opowiadali o swoim życiu, cięż­kim, że aż gięli się pod nim, ale nie było w nim walki, jak kiedyś. Dlatego dziwili się, że wróciłem. Rozeszliśmy się przy­gnębieni.

W naszej dzielnicy nic się nie zmieni­ło, a raczej zmieniło się wiele na gorsze. Kiedyś niektórych naszych kolegów lum­pów wciągnęliśmy do ruchu, były to dla nich żelazne karby, teraz byli w rozsypce i znów kradli. Sitko i Stasiek, jak po­przednio, kilka razy w tygodniu opróżnia­li furgony piekarskie i rzeźnicze. Działo się to na oczach wszystkich, a czekające w bramach baby płaciły im pół ceny.

Natknąłem się na Swendraka. Wrócił z letniej rajzy na zimowe leże ze swoją bandą grajków. Poszedłem do niego. Sie­dzieli u niego przy półlitrze Franc, harmonista Wałek i czarny gitarzysta, któ­rego przyciągnęli skądś z kraju. Franc nie rozstawał się ze swoim banjo, głębokim barytonem śpiewał nastrojowe piosenki

91

złodziejskie, nasze peryferyjne i niektóre według własnych słów, z melodiami Swendraka, pieprzne, harde i występne. Dławiły smutkiem, to znów zarażały wi­sielczą radością. Zapominaliśmy o wszyst­kim. Kiedy wychodziłem od nich, na ko­rytarzu stała gromada ludzi, inni słuchali przy oknie tego swoistego koncertu. Przypomniał mi się Marszał. Mimo że lu­biliśmy go, nie uznawaliśmy za swojaka. W swoich wierszach pisał smętnie o uro­czych dalach, marzył o idealnej miłości, uciekał od naszych zaułków i od nas.

Myślałem o wyjeździe, nie żałowałem jednak, że przyjechałem. Przeczucie szep­tało mi, że teraz zagubię się gdzieś na najdalszych krańcach świata. Przed tym długim oderwaniem się musiałem nasią­knąć rodziną, przyjaciółmi, moimi nędz­nymi zaułkami. Była tu zawsze bieda, ale chyba nigdy nie było takiej bierności. Do­wiedziałem się, że Janica zastrzelili nasi kopiści w granicznej rzeczce na Białorusi.

Na płotach i murach zjawiało się coraz więcej afiszy wzywających do wyborów do magistratu. Ludzie czytali je bez pod­niecenia, kiwali głowami i szli dalej, nie wierzyli w nie nigdy. Wszystko to było kłamstwo. Coraz częściej spotykałem endeków. Pikietowali stragany żydowskie na rynku, sklepy na Górniaku, byli tak nikczemni, że bili nawet szmaciarzy. Przeciągali w wyjących falangach przez ulice. Omijali jednak nasze zaułki, które kiedyś przeoraliśmy konspiracją kazetemowską. Do nas nawet nie próbowali się dobierać. Ale tylko partia mogłaby im się przeciwstawić, bez niej wszelki ruch ska­zany był na niepowodzenie. Spotkałem

92

Lolka, opowiedziałem mu o tym wszyst­kim, postanowiliśmy zebrać się u mnie.

Znów byliśmy w pięciu. Ojciec usiadł na brzeżku łóżka, siostra wyciągnęła wszystkie graty, na których można było usiąść. Z miejsca weszliśmy w przyciszo­ną, ale zaognioną dyskusję. Na domowni­ków nie zwracaliśmy wcale uwagi. Kie­dyś przecież siostra moja pisała kredką plakaty i przyrządzała gęsty barszcz. Pa­miętam, raz ojciec odezwał się do mnie: „Ksiądz mówi, że tacy jak wy buntują się przeciw Bogu i rządowi, a ja się będę musiał spowiadać”. Odpowiedziałem: „Och, tylko nie mów tego księdzu, bo nas wyda”. Kiedy młócił mnie pięściami, wo­łałem: „Muszę robić to co robię, bo ina­czej zostanę bandytą”. Do rodzin naszych mieliśmy zaufanie. Pamiętam, jak nie­które matki płakały, że czeka nas wię­zienie, ale i one odczuwały cichą dumę, że śmiemy podejmować walkę z taką nie­pojętą siłą, jak rząd.

Mówiliśmy o wszystkich świństwach endeków, którzy jak plaga chcieli zalać Łódź.

— Głosowanie nie ma żadnego sensu, robotnicy powinni zbojkotować wybory.

— To tylko pomoże endekom, bo oni pójdą — wtrącił Lolek.

— Z dwojga złego zostało nam PPS. Zaśmiali się i obrócili na mnie cierpkie spojrzenia.

— Nie bierzcie mnie za zwolennika PPS, góra jest zła, ale w dołach są nasi towarzysze. Tylko PPS może przeciwsta­wić się endekom.

— To idź im pomóż — mówił niena­wistnie Polka.

93

— Myślę, że powinniśmy pomóc im wszyscy.

— O, ale nie ja. Kto łamał strajki, kto wydawał najlepszych towarzyszy? Z ugodowcami, ze zdrajcami…

— To tyś się rozindyczył i nie potrafisz myśleć — ziębił go Lolek. — Przecież na­szym siedzeniem pomagamy endekom. Musimy pomóc pepesiakom.

— Ja też tak myślę — wymówił Fontner, a po nim Siwek.

— Ja tak nie myślę, ale pójdę z wa­mi — sierdził się Polka.

Wieczorem poszliśmy do PPS na Zarzewską. Salka była zapchana ludźmi. Mówcy ciągle nawracali do endeków. Potem stary robociarz mówił o akcji pro­pagandowej i o Rzgowskiej, głównej uli­cy na południowych peryferiach, którą endecy, objęli we władanie. Lolek prze­darł się do niego i stanął na podium.

— Jest tu nas kilku z tej dzielnicy — słyszeliśmy jego nieśmiały głos. — Jutro wykleimy wam całą Rzgowską. Mogą endecy przyjść nas pobić.

Słuchający zahuczeli radośnie i dali mu spontaniczne oklaski, jak żadnemu z mów­ców. W tym nikłym pomieszczeniu była cząstka czerwonej Łodzi.

Kiedy Lolek przepchnął się do nas, Polka zachichotał:

— Po co tak otwarcie, mogą nam jesz­cze wsunąć, jak się dowiedzą.

— Niech spróbują — odpowiedział spo­kojnie Lolek, ale piegi poczerwieniały mu jak tygrysie cętki.

Uradziliśmy wszystko w drodze do do­mów. Z naszych peryferii mogliśmy po­derwać stu ludzi. Lolek nie chciał się na

94

to zgodzić. Endecy przestraszaliby się i uciekli. Zgodziliśmy się. Nie karał ich ani rząd, ani policja, my chcieliśmy ich pokarać. Postanowiliśmy nie brać z sobą tych, którzy kradną, chociaż chętnie by z nami poszli.

Od samego rana biegaliśmy po ulicach, domach, byliśmy u strycharzy, u robot­ników kanalizacyjnych. Większość jednak stanowili bezrobotni.

O siódmej wieczór zebraliśmy się przed domem Lolka, było nas szesnastu. Roz­członkowani po dwóch, trzech, poszliśmy do pepesiaków na Zarzewską. Wzięliśmy od nich dwa ciężkie naręcza plakatów, ulotki, pędzle i kubły z barszczem. Było nam bardzo wesoło, niektórzy cicho nu­cili rewolucyjne melodie. Pepesiackich nie lubiliśmy. Pierwszy plakat nakleiliś­my naprzeciw kina „Record”, przy pędz­lach byli najwyżsi z nas. Hasła o gru­bych literach kleiliśmy na wysokości pierwszych pięter, by ich nikt nie mógł zedrzeć. Wesoło szła robota, endeków ja­koś nie było widać. Kiedy już przeszliśmy pół ulicy i zabieraliśmy się do klejenia za rogiem Poprzecznej, ujrzeliśmy zbliża­jącą się do nas bandę, wcale nie mniej­szą od naszej. Zaczęliśmy się wesoło śmiać i podrwiwać. Podeszli do nas blisko i przyglądali nam się spode łba, wrogo, bez żadnych słów. Kleili obok naszego plakatu. Zaczęliśmy czytać.

— Bracia endecy! — zachichotał Polka.

— Jacy tam bracia dla żydowskich pa­chołków — odezwał się głos.

— A, więc nie lubicie pepesiaków! My ich też nie kochamy.

— Klejcie swoje i my swoje.

95

— Po bratersku wykrzyknął Polka.

Chociaż była w tym ironia, zapiekło mnie to ogniem. Mieliśmy się już rozcho­dzić. O dwa metry ode mnie stał drab z pędzlem; przed nim kubeł.

— Ładnie bratamy się z faszystami — zawołałem szybko i kopnąłem kubeł.

Kiedy barszcz oblewał draba, trzyma­łem za jego pędzel. Została mi połówka, ten podał już plecy, przeciągnąłem go.

Lolek już tańczył i za nim inni. Endecy uskoczyli na jezdnię. Jeszcze raz doskoczyliśmy do nich, wtedy pierzchli, sły­chać było brzęk rur i kamienie. Puściliś­my się za nimi, by im napędzić strachu. Po kilku minutach wróciliśmy — Lolek, Polka i niektórzy ze zdobycznymi rura­mi. Ich plakatami wytapetowaliśmy chod­nik. Robotnicy idący z wieczornej zmiany śmiali się. Jakiś staruszek wołał:

— Dobrze im tak, ta szarańcza już się nikogo nie boi. Zdawało się, że już na nich nie ma kary.

Kleiliśmy dalej. Robota szła teraz składniej, mieliśmy cztery pędzle. Wie­dzieliśmy, że to dopiero mogło się zacząć. W tym czasie endecy panoszyli się jak im się żywnie podobało. Wezbrała w nas nienawiść za długi czas naszej bier­ności. Szliśmy dalej pracowicie, tylko przodem puściliśmy jednego z nas, dru­giego zostawiliśmy w tyle i trzeciego na drugiej stronie ulicy. Kiedy zbliżaliśmy się do kolei, podszedł do nas chłopak z przodu.

— Znów są — powiedział spokojnie. — Dwa razy taka paka jak przedtem, i też kleją. Na pewno ci, co uciekli, połączyli się z drugą grupą. Są bardzo pewni siebie.

96

Strycharze, ci chłopcy od szpadli, zaczęli rozbierać rzadki płot z drewnianych kantówek. Niosący plakaty położyli je w suchej niszy sklepu. Poszliśmy bez słów, ale już otwarcie. Zobaczyliśmy ich pod samą latarnią. Kiedy byliśmy o jakie dziesięć metrów od nich, skoczyliśmy bie­giem. Znów nie wytrzymali nerwowo i pierzchli we wszystkie istrony. I znów tapetowaliśmy chodniki.

Wracaliśmy i kleiliśmy drugą stronę ulicy. Zaczął mżyć deszcz, aż rozpadał się na dobre. Przemokliśmy, ale było nam gorąco. Jeszcze z poprzecznych ulic, od strony pól, endecy wykrzykiwali wyzwi­ska i rzucali kamieniami. Śmialiśmy się z tego, strach poraził ich zupełnie. Pla­katy nam się skończyły.

Kiedy przyszliśmy na Zarzewską, pełno tu już było robotników, którzy wylepiali inne, mniejsze ulice. Dziwili się, skąd ma­my tyle kubłów i pędzli. Kobiety często­wały nas gorzką kawą, któraś przyniosła tacę z chlebem posmarowanym marmo­ladą.

— Jedzcie! — wołała. — Wam się słu­sznie należy.

— No, no, toście im dali — mówili ro­botnicy. — To przecież niemożliwe, by endeki tak się panoszyły w naszej Łodzi.

— A wy skąd? — pytali niektórzy.

— My stąd — odpowiadaliśmy. Jakiś stary robociarz podszedł do Polki i Fontnera.

— Ja was znam z akcji jednolitofrontowej — wymówił cicho. — Ale wtedy byliście jeszcze młokosy.

— Sz-sz, nikomu o tym, wujku! — sze­pnął Polka.

97

— Tu wszyscy tacy, jak wy, tylko gó­ra nasza parszywa.

Był to nasz najserdeczniejszy wieczór u pepesiaków. Śpiewaliśmy jeszcze ich pieśni, potem rozeszliśmy się.

W ciągu następnych dni rozeszła się wieść, że endecy zmykali jak zające, że wymieciono ich z całej Rzgowskiej — i kto to zrobił: pepessiacy.

W niedzielę, przy tej samej Rzgowskiej, kiedy ludzie wychodzili z kościoła, en­decy urządzili agitację. Przypadkowo przechodził jeden z nas, Kaleta. Byli tam endecy z pamiętnego wieczoru, chcieli go obić. Kiedy im się to nie udało i sami za­częli brać po łbie, synalek sklepikarza zastrzelił Kaletę. Musieli szybko ucie­kać — ci ludzie, idący do kościoła, roz­darliby ich żywcem. Agitacja nie udała się. Kalecie zrobiliśmy demonstracyjny pogrzeb. W wyborach na południowych krańcach Łodzi endecy nie przeszli.

 

98

 

Nieszczęsne portki

Nowo poczęte listki miały niepojętą zie­leń i czarowną świeżość, jak kwiaty, a większe błyskiem chwaliły swoją dorodność. Bukiety drzew chciwie pożera­ły złote słońce. Także małe, zbite trawy sprężystymi łukami pięły się do niego. Wszystko w wyrazistych barwach, nawet łono ziemi, zbrukane rodzeniem, było te­raz czyste. Rankiem przeszła z południa burza z piorunami, z kaskadami wód. Po niej zostało na tej ponurej północy wy­sokie, świetliste niebo, jakby przeniesio­ne znad Lewantu.

Szedłem powoli alejami Parku Poniatowskiego, wtopiony w zieleń i w słońce. Chwilami zapominałem o swym istnieniu, rozprzestrzeniony w cudnym świecie, pi­jany nim, aż nieprzytomny. Cuciły mnie hausty powietrza, nasycone wonią ziemi, zieleni i kwiatów. Zmysły moje nabiera­ły niepojętej ostrości, ciało radowało się sprężystością. Czasem jak pijak wchła­niałem tego powietrza za wiele, aż ude­rzało do głowy jak tokaj. O mało nie zderzyłem się z wyniosłą kobietą. W jej sza­rych oczach było zdziwienie, może tym, że nie dostrzegam jej urody, może moim sta­nem. Spostrzegłem teraz, że obok mnie przechodzi wielu ludzi. Uczułem wstyd,

99

chciałem być sam. Przypomniałem sobie wzgórek na uboczu, poszedłem w jego kierunku. Byłem, teraz jakiś pusty, uważ­niej wymijałem przechodniów. Ale cie­szyłem się, że za chwilę im umknę. Trze­ba było dobrze znać park, by wiedzieć, gdzie się znajduje ów wzgórek. Trochę tam było surowo i ponuro, zawsze był osamotniony. Przeciąłem bardzo szeroką, pustą aleję, na której kiedyś dozwolony był przejazd powozów, i zacząłem piąć się łagodną stromizną ścieżki. Za łukiem zobaczyłem młodą parę, moje miejsce by­ło stracone. Szli wolno, trzymając się za dłonie. Mógłbym przyśpieszyć kroku, mi­nąć ich i pierwszy zająć miejsce, może poszliby wtedy dalej. Zaniechałem tego, mieli w sobie cichą łagodność. Ale pagó­rek był już zajęty przez gromadkę dziew­cząt. Siedziały na obu ławkach, mimo iż wystarczyłaby im jedna. Po chwili za­milkł ich wysoki szczebiot, uporczywym wzrokiem przeprowadziły parę, potem znacząco spoglądały na siebie. Przy mnie nie chciały dzielić się głośnymi uwagami. Wiedziałem, że mnie czeka to samo. Po­wściągnąłem śmiech, by ich nie drażnić. Zrozumiałem jednak, że młode, uważne oczy spostrzegą to i że dziewczęta tym mocniej będą się natrząsać ze mnie. Odezwał się we minie marynarz, przeszedłem śmiało, otwarcie śmiejąc się z ich dzie­cięcego natręctwa. Niektóre odwracały głowy, jakby się wstydziły, ale kiedy od­szedłem, dobiegł mnie chóralny, jarzący się śmiech. O, nie były to już dzieci. Mia­ły mocne nogi, nabierające kobiecego kształtu, a swetry i bluzki uroczo na­brzmiewały. Pozostała im jednak dziecięca

100

przekora i chęć płatania figli. Na wzgórku urządziły sobie zasadzkę na szu­kających samotności, może też spodzie­wały się chłopców, na których wypróbu­ją swój urok i spryt.

Poszedłem w prawo, na skraj parku, poprzez gąszcz krzaków, gdzie czernił się zbutwiały płot. Zachodzące na siebie ga­łęzie lip zakrywały słońce, wąska dróżka nie obeschła jeszcze po rannej ulewie. Oblała mnie kąpiel chłodu. Nigdy nie zno­siłem ciężkich szub, kochałem nagość. Cieszyłem się, że i w moim zimnym kra­ju są dni, kiedy można chodzić jak w tro­piku. Miałem bardzo lekkie, włochate, arabskie pantofle, cienkie, oliwkowe spod­nie z Durbanu, była to jeszcze wełna, i niebieskawą koszulę z Batawii, jed­wabną, z krótkimi rękawami. Każdy ła­szek radośnie przypominał tamte kąty. Od strony Rzeźni Miejskiej z wrzaskiem wpadła przez dziury w płocie banda obdartusów. W gonitwie ich głosy zwycię­sko wyzywały cały świat, na przekór bie­dzie, hardo głosiły swój byt pod słońcem. Przypomniało mi się moje dzieciństwo. Mimo iż żywiliśmy się prawie powie­trzem, biło z nas życie, nasze tkanki były niezniszczalne. W tej potwornej nędzy bardziej podobni byliśmy do wilcząt niż do ludzi. I nagle cała moja poprzednia radość gdzieś uleciała. Oto jestem takim wyrośniętym obdartusem, a wieczorem mam iść do ludzi, którzy na najdalszych krańcach możliwości znaczyli ludzkość. Ogarnęło mnie zmieszanie, zdrętwiałem ze strachu. Ale czułem najwyraźniej, że muszę tam pójść. Obiecywali mi świat ogromniejszy i piękniejszy niż ten widziany

101

przeze mnie, świat myśli i wzru­szeń. Byli twórcami, poprawiali Boga w tym, co mu się nie bardzo udało…

Zacząłem sadzić kroki, uciekając od żrącej mnie trwogi. Po krótkim galopie ochłonąłem. Znów słońce oblało mnie ża­rem. Na otwartej przestrzeni, przy Szko­le Włókienniczej, roił się zgrzany tłum. Wszystkie ławki były zajęte, blade twa­rze, skierowane w niebo, nabierały złota. Był maj, ludzie rozkwitali radością. Ogar­nął mnie nastrój tłumu, nie mogłem mu się jednak poddać. Moja radość była ska­żona poprzednimi, trwożnymi myślami. Szybko przemknąłem przez mrowie ludz­kie, kierując się na odludzie. Gdy wpatrywałem się w chaszcze przy stawie, zda­wało mi się, że ktoś stoi poza nimi. Uj­rzałem sztalugi. Zacząłem skradać się jak najciszej, gałęzie jednak trzeszczały. Ale malarz był pochłonięty swoim światem, zwierał go według swego chcenia. Przez ramię zobaczyłem, że udało mu się ukraść na mały karton piękniejszą cząstkę wios­ny. Zdziwiło mnie, że akwarela może od­dać tyle barw.

Wycofałem się, zazdroszcząc mu sku­pienia. Nieco dalej stała altanka na ce­mentowych kolumnach, usiadłem na brzeżku posadzki, opuściłem nogi na tra­wę i zapaliłem krzepką wolność. Pamię­tam, przychodziłem tu czasami, nieczę­sto jednak, bo drażnił mnie tłok i ulizaność mieszczuchów. Wolałem chodzić na lotnisko, tam, w lesie, paliłem gorę i czu­łem się jak dzikus w swoim żywiole. Mo­głem cały dzień leżeć w fioletowych wrzo­sach i przyglądać się lotom samolotów. Miały one na mnie tajemniczy wpływ,

102

jakby były symbolem wszystkich ludz­kich usiłowań. Sam Park Poniatowskiego zbrzydł, był jakiś przydeptany, a sta­wek, po którym kiedyś pływały łabędzie i w którym pluskały złote i czarne ryby, zamienił się w zaschłe po wierzchu błoto, z czarnymi kałużami we wgłębieniach. Przypominały mi one rzeczkę płynącą pod moim domem, powstałą z miejskich i fa­brycznych ścieków, jakiej nigdzie indziej nie widziałem. Tuż za mostem mały wo­dospad, huczący i spieniony. Przez okrą­gły rok dymiła ta cieplicowa rzeczka. Sta­ry drewniak, krzywy w każdej futrynie i belce, stał w wonnych oparach, ściany przeżarte miał grzybem, a przysiadły dach był porośnięty mchem. Ulica nazy­wała się Piękna, a domek nosił uducho­wiony numer 3. To romantyczne miejsce nastrajało mnie jednak do szaleństwa, miałem diabelną chęć podpalić tę budę, I dziś jeszcze żałuję, że tego nie zrobi­łem. Lisia nora na piaszczystym pagórku w lesie była w porównaniu z tą naszą sie­dzibą pomieszczeniem willowym. Tylko przez pożar mógłbym pomóc gnieżdżą­cym się tu ludziom. Może gdzie indziej ich szare twarze nabrałyby barwy, a ich skisłe ciała przestałyby cuchnąć. Nie zro­biłem tego jednak. Uciekłem. I teraz, po długich latach, wróciłem do rodziny, w to samo miejsce, do szarego kraju z najobrzydliwszą, półroczną zimą, tak trudną do przetrwania dla biednych, do kraju, w którym żyć było najciężej. Po prostu musiałem wrócić.

Zwiewnie niósł się przeciągły gwizd pociągu ze stacji kaliskiej, po nim drugi, trochę podobnie jak u mych statków, idących

103

w rejs. Wystarczyło przebiec Bał­tyk — taki sobie z niego burek zły i na­pastliwy, jak nasz burek wiejski — i już zaczynały się dziwy. Północny Atlantyk, najbardziej lubiący odziewać się w po­ważny głęboki granat, nabierał czasami czerwieni. Przez prawie całą zimę urzą­dzał sobie pochód gór, często z dmą, przechodzącą w nieustający grzmot. Dobry kawał wody. Supermonstrum, Nowy Jork, z dziwnymi ludźmi, którzy upodo­bali sobie zadziwiać w onieśmielający spo­sób wszystkich Europejczyków. Południo­wa Floryda, czarowniejsza od Kalifornii, kraj najbardziej łagodny i kwiecisty, wy­jąwszy ludzi przyjeżdżających z północ­nych monstrów. Miejscowi żyją spokoj­nie, są łagodni i radośni. Kanał Panamski, przepiękna skaza ludzkiej pracy na ziemi, ze smużką wody, wystrojony na pobrzeżach mozaiką wszystkich ludzkich ras. Kordyliery przecięte dynamitem. Wy­ścig z ławicami delfinów przy Galapagos. Trochę są grube, jak May West, ale jakże piękne. Co za skoki! Są ciekawe i uparte jak diabły, nim dadzą się przemóc. Nocą mknęły w fosforyzującej wodzie jak świetliste pociski. Na Morzu Południo­wym wyrastały wprost z wody smukłe palmy, niskie laguny kryły się jeszcze za horyzontem, potem tuż przy wodzie lśnił srebrzysty brzeżek piasku, a korony na­bierały łuków. Gdzieniegdzie widać było góry okryte zielenią we wszystkich od­cieniach, widoczne były nawet strumyki i soczyste łączki, oraz białe, lekkie domki kolonistów z czerwonymi dachami. Wyła­nia się to z błękitnego oceanu i nakryte jest słonecznym niebem. Wszystko tu małe,

104

a taka tego rozmaitość, nic nie prze­raża, tak łatwo można to objąć zmysła­mi i cieszyć się. Na wschodnim pobrzeżu Jawy, tuż przy Bali, mieszka uroczy lu­dek. Wędrowni tancerze pokazują na pla­cykach wiejskich całe eposy z przeszłości tego ludu. Wszyscy mają wrodzone poczu­cie kształtu, barwy, muzyki i tańca. Ogni­ste, parne powietrze i bujna natura na­sycone są stężałą namiętnością.

Spojrzałem na malarza. Zebrał Sztalu­gi, rzucił okiem na swój pejzaż i odszedł. I ja musiałem iść, choć znów obleciał mnie strach. Potrafiłem uciec od mojej wstrętnej nory, zgodzić się na nędzę ojca i siostry, a nie mogłem uwolnić się od tej trwożnej myśli. Zapaliłem papierosa. Wieczorem miałem pójść do Picikwicka, do klubu Związku Literatów, na czwar­tek literacki. Zawsze śmiesznie czerwony jak burak, musiałem tam chodzić każ­dego tygodnia. Ile było przedtem paso­wania się ze sobą! Osiemnaście lat życia przy takich ulicach, jak Piękna, musiało mnie porządnie nacechować. Miałem więc hardą dumę ze swego pochodzenia, ale to było strasznie mało i to właśnie był mój ból. Znałem wojnę w konwo­jach, ale nie pomagało. Tam potrzeb­na była inna odwaga. Tu była nadzmysłowa wprost wrażliwość, i był smak. Smak w każdym spojrzeniu, w słowie i ruchu. Przy tym każdy z nich wydawał mi się kuty na cztery no­gi. Czułem się nagi, zaglądali mi do móz­gu na swój lekki i ostry sposób. Moja grubiańska odwaga napełniała mnie trwożli­wym wstydem. Ślepy byłem nawet na

105

urok wiosny, której nigdzie tak nie prze­żywałem, jak właśnie w tym kraju.

Słońce coraz szybciej zbliżało się ku zachodowi, ptaki głośniejszym śpiewem żegnały dzień. Już czas — pomyślałem.

Szedłem jak oskubany ptak, niczym nie mogłem się podeprzeć. W bocznej alejce krzak bzu kwiecił się jak uosobienie py­chy, wyciągnąłem rękę, by ułamać kiść, opamiętałem się i zaniechałem. Nie do­strzegałem brzydoty ulic ani piękna Alei Kościuszki, najładniejszej ulicy Łodzi, którą teraz szedłem. Kiedy przeciąłem Zamenhofa, przeszył mnie nagle rozdzie­rający krzyk, były w nim rozpacz i ból. Pobiegłem.

Na drugim końcu długiego basenu przeciwpożarowego, pozostałego jeszcze z woj­ny, biegali ludzie, tam i z powrotem, z ja­kimś nieludzkim skowytem. Zatrzymy­wali się, zdawało się, że wszyscy naraz chcą skoczyć do wody. Nie skakali jednak i znów zaczynali kręcić się w kółko. Wy­rostki podskakiwały w miejscu, darły się, ile tylko sił. Kiedy znalazłem się w ciż­bie, o jakieś pięć metrów od brzegu, zo­baczyłem tuż pod wodą, w zgniłej, zielonawej zawiesinie, osuwającą się w dół rękę. „Dogonić ją i chwycić”. Kiedy mia­łem już skoczyć, inna myśl przebiegła mi przez głowę: szkoda spodni uszargać w ta­kiej wodzie. Jednym ruchem zrzuciłem sandały, portki, koszulę i spojrzałem w miejsce, gdzie przedtem widziałem rękę.

— Już nie wyjdzie, trzeci raz poszedł pod wodę — zawołał ktoś obok mnie.

Skoczyłem na pierś, by nie zanurzać głowy i nie zgubić z oczu miejsca z ostatnim

106

śladem. Przechyliłem się na głowę i zacząłem nurkować. Zielonawa woda stawała się coraz bardziej bura. Ledwo dotknąłem dna, już zaczęło mi brakować tchu. To mnie przeraziło. Czyżby wszy­stko było daremne?

W zastałej, ohydnej wodzie ledwo wi­działem na odległość wyciągniętej ręki. Jakiś podwodny śmietnik garnków, bu­telek, wiader, obręczy, wszystko porośnię­te zielonawym kożuchem. Obróciłem się wkoło i porządnie odbiłem nogami od dna. Na powierzchni odetchnąłem głęboko ze dwa razy, by przewietrzyć płuca.

— Nie wypuścił powietrza? — zawo­łałem.

— Nie — odkrzyknięto z tłumu.

Znów darłem się do dna. Szło mi teraz lepiej, mogłem zatoczyć dwa kręgi, tyl­ko oczy zaczęły szczypać. Jeszcze dalej, aż do ucisku w uszach, póki wbrew sobie nie zacząłem leźć w górę. Tłum był spo­kojny, czekał z natężoną uwagą. Nie na­prowadzano mnie na ślad, biedak oddał ostatnie swoje tchnienie. Znów rozpoczą­łem wędrówkę w dół. Postanowiłem so­bie zatoczyć wielki krąg wokół nieszczęs­nego miejsca i nic, tylko nurkować i nur­kować. Brudna woda coraz bardziej gryzła w oczy, a nie wolno było ich zamykać. Całe sterty oślizgłego złomu. Opłynąłem splątany drut kolczasty. Jak trudno było przywrzeć do dna. Powietrze, które mia­łem w sobie, wypychało mnie jak bańkę. Kiedy go się pozbyłem, dzwoniło mi coraz mocniej w głowie, jakby miał pęknąć mózg, a z nim jedyny przebłysk: „jeszcze trochę”, „jeszcze trochę”, aż i to zostało zagłuszone i wtedy, mimo iż nie chciałem

107

leźć w górę, życie przejęło czynności móz­gu, wspaniałe, niepojęte życie, i ono wy­rzuciło mnie na powierzchnię. Tu miechy płuc pracowały do ostatnich swoich moż­liwości, z rozkosznym bólem, jakbym ca­ły zamienił się w oddech. Znów przyszły siły. Poczułem zupełną pewność siebie, jakby możliwość utopienia się w ogóle nie istniała. Tu, w tym wstrętnym bajorze, miałem taką jedyną, niepojętą chwilę, ja­kiej przedtem ani potem nie przeżyłem, bo przecież nigdy nie ufałem wodzie. Wi­działem podczas wojny, że bywa prawie tak podła, jak ludzie… Charknąłem i znów lazłem w dół. Znów, po kilku daremnych zejściach pod wodę, zdawało mi się, że zgubiłem właściwe miejsce i kiedy do głowy ponownie zaczął wchodzić mrok, zobaczyłem tuż za wyciągniętą ręką ma­łą, żółtawą piętę. Chwyciłem nad pęciną bardzo słabo, bo życie ciągnęło mnie w górę i mówiło ostatkowi świadomości: „uważaj, sam nie wyleziesz, woda zaleje ci płuca”… „Nie!” Zwarłem się w sobie, zacisnąłem dłoń na nodze i odepchnąłem się od dna. Darłem się w górę. Ale kiedy tylko słabiej zagarniałem wodę, topielec zaczynał ciągnąć w dół. Wtedy ja skowyczałem, choć nikt tego nie słyszał, nawet ja sam. Och, jak to długo trwało! Wresz­cie jaśniej, jaśniej i powietrze. Już nie­wiele miałem siły, był to kres. Utrzymy­wała mnie tylko ta chwila absolutnej pewności, że nie mogę się utopić. Płyną­łem więcej pod wodą niż na powierzchni, ale kiedy wynurzyłem głowę, dochodził mnie jęk tłumu.

Wreszcie brzeg, oślizgły cement i stro­ma głębia pod nogami. Sam nie miałem

108

już siły wyjść z tej pułapki, ci z tłumu pochwycili mnie za rękę i wywlekli na ziemię. Usiadłem. Ludzie pozostawali jak­by za mgłą, wyglądali jak duchy. Ale du­chy źle poczynały sobie z topielcem.

— Nie kładźcie go na plecach — za­wołałem tak głośno jak mogłem, chociaż to wcale nie było głośno. — Woda roz­leje mu się w płucach i udusi go. Może jeszcze żyje. Przełóżcie go brzuchem przez kolano…

Kilku mężczyzn zajęło się nim z prze­jęciem. Był to chłopiec może czternasto­letni, opalony i bardzo chudy. Wylało się z niego sporo wody, na końcu z lepką śliną.

— A teraz sztuczne oddychanie.

Chciało mi się śmiać, nigdy jeszcze nikt tak pilnie mnie nie słuchał. Przyglądano mi się, ale nikt nie miał odwagi odezwać się.

— Ależ ta woda… — wymówiłem z obrzydzeniem.

— Gnojówka, nie woda. Nie ogrodzą, psiakrew, to się i kąpią — darła się jakaś kobiecina.

— Jak to dzieci — odpowiedział star­szy człowiek w zasmolonej bluzie z tą dziwną wyrozumiałością, jaką się ma dla dzieci, które chowają się same.

— Nie myśleliśmy, że pan go ciągnie, wydawało się, że i pan się topi — mówił ktoś przy mnie.

— Tu wcale nie płytko — wymówiłem.

— Pięć metrów.

W chłopcu ciągle nie było widać życia, baby zaczęły pochlipywać.

— Naprzeciwko, w szkole partyjnej jest lekarz — wołał ktoś.

109

Ludzie popędzili tam wraz z topiel­cem. Wstałem.

— Mam tu gdzieś ubranie — przypom­niało mi się. — Teraz trzeba by tylko, by ktoś je ukradł. Nasi to lubią — zaśmia­łem się.

— Och, jakby śmieli — zawołała z przejęciem krewka babina. — Leży tu.

Zobaczyłem, że nawet ktoś poznosił po­rozrzucane części i ładnie ułożył na tra­wie. Nie miałem ochoty wchodzić w nie, cały byłem w mazi.

— Babuniu, przynieście ręcznik, prze­cież się muszę wytrzeć.

Popędziła w dyrdy i po chwili niosła go jak chorągiew. Wytarłem się. Zrzuci­łem spodenki, by nie umazać przyodziew­ku i wskoczyłem w spodnie. Nikogo tu już nie było, tylko poczciwa babi­na wpatrywała się we mnie i nie miała wcale ochoty odejść. Stała jeszcze, kiedy już odchodziłem.

Teraz po drugiej stronie ulicy, tuż przy szkole, skupił się tłum. Ludzie pytali, czy już ożył. Nie chcieli odejść wcześniej, nim się dowiedzą. Przepuszczono mnie, mogłem przejść swobodnie. Przy wejściu stała jednak uzbrojona straż, dziewczyna i chłopiec z pepeszami, trzeba było mieć przepustkę. Chciałem się o nią starać, ale wdzięczna hojność tłumu nie wyraziła zgody. Zaczęto wołać, w końcu przepusz­czono mnie. Młodziutka kursantka zapro­wadziła mnie do gabinetu. Lekarz myślał, że przyszedł ktoś z rodziny, i nie mylił się, bo nie czułem się obcy. Na twardej kanapce leżał nagi chłopiec, miał otwarte oczy, nie bardzo jeszcze przytomne, jakby nie wiedział, co się z nim stało. Pogładziłem

110

go po jasnych włosach i wyszed­łem. Opłukałem się pod prysznicem i kie­dy byłem już przy wyjściu, zatrzymały mnie kobiety w białych fartuchach i za­prowadziły do stołówki. Tu szefowa, ogromna i gruba, przyniosła czubaty ta­lerz wspaniałej wołowiny, inne podały chleb i dzban z kawą. Jadłem bez chle­ba, by zjeść na zapas, mięsa nie widziałem tydzień. Wstałem i podziękowałem im. Szefowa uścisnęła mnie. Kiedy już od­chodziłem, słyszałem, jak mówiła: „Taki mały, no?”. Obejrzałem się, śmiały się wszystkie.

Na ulicy świat wydał mi się inny. Mia­łem w sobie dogłębną radość całkowitego szczęścia. Tak czuje się chyba tylko mat­ka, która urodzi i wychowa wspaniałego, dzielnego syna. Nie urodziłem go ani nie wychowałem, ale przecież był mój, cho­ciaż go nigdy więcej nie widziałem. Mo­że to właśnie on będzie pisał prawdziwe i piękne książki. Niepojęte są możliwości ludzkiego życia. I nagle zamroziło mnie wspomnienie: przez ohydne portki zabił­bym tę możliwość. Nie chciałem ich zmoczyć, a przecież wtedy była zupełna pewność, że go wyciągnę. Chwilę później mógłby się utopić, mimo całej mej mor­dęgi. Chamska chciwość. Poruszyło mnie to mocno, ale utonęło w morzu radości, jaką miałem w sobie. Tak mocno krzepi­ła wołowina. Nie przerażał mnie nawet tłum.

Swobodnie i lekko wszedłem na piętro. Salka była już zapełniona. Przecisnąłem się przez tłum stojących przy drzwiach, podszedłem do okna i wsparłem się o pa­rapet. Stąd mogłem wszystko dobrze widzieć.

111

Siedzieli stłoczeni ciasno przy sto­likach i pili kawę. Mężczyźni chucherkowaci albo nalani tłuszczem, za to kobiety mieli gładkie, jak łanie, o wypielęgnowa­nych twarzach i dłoniach. Wszyscy w bo­gatych strojach, jakby   chcieli w nich ukryć swoje puste wnętrza. W końcu sali siedzieli zwarcie hałaśliwi malarze. Stefan miał odczyt. Gromił burżujów. Mówił, że tylko robotnicy zachowali wartości naj­bardziej ludzkie: ofiarność i heroizm. Pę­dził pisarzy i artystów na ulice, na pery­ferie, do miejsc, gdzie pracują robotnicy. Czasami odchodził od swego naukowego języka, mówił najprościej, jak trybun lu­dowy. Zalewało mnie gorąco, wtedy dał­bym się za niego pokrajać w kawałki, to nie był jeszcze inkwizytor na służbie paczącego   się socjalizmu. Kiedy skończył gromy — wszystkich  zatkało. Siedzący przy stolikach nie mieli sił nawet na oburzenie. Niektórzy poderwali się, jakby chcieli uciec, ich kobiety jednak chciały pozostać. Byli zawiedzeni. Spodziewali się, że tu, w swoim mdławym wykwincie będą mogli spokojnie dziobać ciastka i słuchać literackich  cacuszek. Tymczasem nawymyślano im brutalnie. Nieśmiało podjęli głosy. Wtedy dobrał się do nich Jan. Ale miał używanie — jedna kpina z ich mo­ralności, chciwości i tchórzostwa. Często obrazowo posługiwał się literaturą fran­cuską z okresu porewolucyjnego. Janowi jeszcze by mogli wybaczyć, był dworny, ale Stefanowi nigdy. Malarze zaczęli skar­żyć się na szarość, bezbarwność życia. Gromki Stefan odpowiedział im natych­miast, że wnętrza trzeba się dokopać, wte­dy szarość zacznie błyszczeć. Kłótnia zaczęła

112

przycichać, wreszcie Mirosław najwytworniejszy z pisarzy, zakończył ją i podziękował zebranym za przybycie.

Przystojne kelnerki miały dużo pracy. Przy stolikach polała się wódka. Mie­szczuchy pomału przychodzili do siebie i na powrót włazili w swoją skórę.

Kiedy miałem już wyjść, podszedł do mnie Paweł i zaproponował, byśmy ra­zem usiedli. Znaliśmy się tylko z nazwi­ska i z widzenia. Po niewielu słowach przepiliśmy imiennego. Jaką radością by­ło patrzeć na niego i słuchać go. Ściągła twarz, orli nos o czystym wykroju, może trochę za okrutnym, zmysłowe usta, głę­boko osadzone oczy, a nad nimi wyniosłe czoło, oliwkowa cera i krucze włosy. Co za oczy, duże, o gorącym ciemnym brą­zie. Tylko na błysk zapalał się w nich ogień i zaraz gasł. Na przekór temu umysłowość jego wydawała mi się lodowata, a on sam przy tym dobry, smutny i pro­sty. Byliśmy krańcowo różni, razem da­wało mi to wielką radość. Po chwili przy­siadł się Adolf, był bardziej bezpośredni niż Paweł, ale nie miał jego prostoty. Nie pił, nawet nie palił, a ze swoimi żarzący­mi się oczami wydawał mi się jak Adonis skąpany w winie. Każde jego słowo grza­ło. Byli bardzo chciwi mojego świata, jak­by był inny niż ich świat.

— Macie tu ptaszka? — dobiegł sponad naszych głów niski i miękki głos.

— Ach, siadaj, Alicja — zapraszał Adolf. Wysunął krzesło.

— Ty im nic nie wierz, to starzy cyni­cy — mówiła do mnie najprościej i naj­piękniej, mimo iż widzieliśmy się po raz pierwszy.

113

Jak świetnie umiała nimi kierować. Kiedy byli za weseli, osadzała ich. Sta­wali wtedy dęba, rozpoczynali poważne wywody. Kiedy byli poważni, kilkoma słowami i odpowiednią miną wtrącała ich w wesołość. Spoglądała na mnie, jakby mówiła: „Nie patrz na nich tak jak na świętych, i ty jesteś jakiś świąteczny. Przecież to zwykła popijawa, lepsze wi­działeś w twoich knajpach”. Sprowadza­ła mnie na ziemię, była opiekuńcza. Było mi z nimi dobrze. Pożegnałem ich, by przed jedenastą zdążyć na tramwaj.

Gdy czekałem na przystanku, brzydkie miasto wydawało mi się bardzo moje. Nie wciskał się w nie żaden majak z cudow­nego świata. W ludziach było tyle piękna i radości, wszystko było takie tego wie­czora. Och, nawet trwożna myśl, co mnie prześladowała, zapodziała się gdzieś, jak­by w ogóle jej nie było. Tylko spodnie, nieszczęsne portki, prześladowały mnie…

114

 

Kto?

 

Stary „Bałtyk” sunął jakby z górki po gładkiej, zielonawej toni, buchającej cie­płym oparem. Śruba cięła ją wesołym, słomianym chrzęstem. Znużone chabety naszej zdezelowanej ,,sieczkarni” raźnie popędzały przed popasem. Kilkakrotnie stawaliśmy na oceanie, by wymienić ło­żysko czy inną, zdartą część. Szliśmy na osłoniętych wodach. Z prawej burty nie­widoczna Sumatra, z lewej Malakka, z ga­jami palm kokosowych i plantacjami ja­kichś krzewów. Szedł od nich słodki za­pach, przegrzany słońcem.

Malowaliśmy z Habajem windy przy przednim maszcie i spoglądaliśmy na brzeg. Zobaczyliśmy kampong; kilka doskonałych strzech z mizernymi ścianami. Trochę siatek i plecionki-pułapki jak długie smukłe beczki, dalej pasące się bawoły i gromadka nagich dzieci. Dzieli­liśmy się zdziwieniem. Więcej rozglądali­śmy się, niż malowaliśmy. Spod nadbu­dówki wyszedł asystent i odchylił głowę, wołając.

— Już pilot — rzucił ostro Habaj.

Wzięliśmy farby, pędzle i raźno podą­żyliśmy pod dziób. Ustawiliśmy cały maj­dan bosmanowi przy drzwiach farbiarni. Przełożyłem rzutkę przez ramię.

115

Pobraliśmy sztormtrap i zanieśliśmy na śród­okręcie. Tam uwiązaliśmy do relingu le­wej burty i przerzuciliśmy w dół. Wesoło spoglądaliśmy na asystenta. Był w tropi­kalnym uniformie. Dawno nie widzieli­śmy go takim: całą drogę przez Ocean Indyjski przechodził w skąpych majtkach, jak my wszyscy. Habaj, aby nie parsknąć śmiechem, zawołał:

— Ho, ho, pan asystent jak w Gdyni!

— Pilota bierzemy — odpowiedział z przejęciem. — Wy też nałóżcie koszule. Tylko szybko.

Popędziliśmy na rufę i uwinęliśmy się z koszulami.

— Teraz wyglądacie przyzwoicie — pochwalił nas.

Zeszło się kilku marynarzy z wolnych wacht, szef mechaników, nawet kucharz. Z bardzo bliska przesuwały się małe wy­sepki. Zaczęły pojawiać się na nich bun­galowy i wille, pełne werand, tarasów i balkonów z powietrza. Całe spowite by­ły zielenią drzew, królewskich palm i krzewów, obsypanych miast liśćmi kwia­tami. W uroczych przystaniach cumowa­ły motorówki, żaglówki, jachty. Niektóre wyspy były jak mały okruch ziemi, za­budowane jednym tylko, wymyślnym domkiem rodzinnym. Na jednej z takich wysp leżakowała w cieniu potężnego liściowca biała kobieta, przy niej bawił się maleńki brzdąc, dalej siedziała na piętach malajska dziewczyna. Chińczyk gracował ścieżkę, drugi grzebał w grządkach. Pa­trzyliśmy oniemiali. Każdy z nas miał w sobie obraz wojennego kraju. Zatknęło mnie ze wzruszenia, uczułem potrzebę

116

rozmowy. Najbliżej stał szef mechani­ków:

— Chciałby pan tu mieszkać? — za­pytałem.

Szeroko otworzył wyłupiaste oczy. Zmierzył mnie twardo. Zaklął. Chciał się oddalić, w końcu jednak powiedział ostro:

— A pan chciałby?

— Jak najbardziej. Przecież tu jak w niebie.

Podszedł do marynarzy i patrzył na nich znacząco. Ci parsknęli śmiechem. Jeden z nich uspokoił go:

— On nie jest z tych.

— Czy nie ma tu kaowca? — zażarto­wał drugi.

— Zapytałbym go o to samo i tak samo bym mu odpowiedział — odparłem z prze­konaniem.

— Byłbyś przegrany — zaśmiali się.

Śruba zwolniła obroty. Z lewej ujrzeli­śmy motorówkę, szła naszym kursem. Po chwili zrównaliśmy się z nią. Bosakowy, Malaj, chwycił sztormtrap, ktoś biały skoczył nań i wspiął się w górę. Zręcznie przesadził burtę, zdawkowo powiedział „Good morning” i strzepnął dłońmi. Asy­stent ruchem ręki zaprosił go na mostek. Podciągnęliśmy trap o dwa chwyty i dopędziliśmy ich na schodach. W drzwiach sterówki pilot wygłosił powitanie, po­dobnie jak przy trapie. Na wyraźny ukłon starszego oficera podał mu rękę. Drugie­go oficera pominął. Stanął pośrodku, bli­sko przedniej szyby. Spojrzał na stojące­go za kołem Antosia i palcem podniesio­nej ręki pokazał, że prosto. Prowadził bez słowa, skąpymi ruchami dłoni. Był

117

wyjątkowo młody jak na zajęcie przyzna­wane starym, wysłużonym oficerom. Jego zachowanie i nieskazitelna biel ubrania wyrażały żądanie szacunku. Mroził nas dystansem. Widać w nim było „rodzinę” i wyższe koligacje, to wszystko, co prede­stynuje do honorów.

Do sterówki wtoczył się niedźwiedziowaty kapitan w białych szortach i mun­durowej koszuli z epoletami. Pilot odpo­wiedział na powitanie, uścisnął wycią­gniętą dłoń i znów spoglądał w szybę. Kurtuazyjną rozmówkę kapitana przyjął chłodno. Niekiedy tylko odpowiadał „yes” i jeszcze rzadziej odwracał głowę. Kapi­tan, jakby speszony, powściągnął serde­czność. Był człowiekiem szerokiego umy­słu i starych kapitańskich tradycji, niewiele jednak wartych w dobie radia. Miał także dowcip, ale nie dość biegle władał angielskim.

Przypomniał mi się kapitan Stankiewicz — „Byk” — pan z panów. Ten by osadził pilota i opanował sytuację samym tylko chrząkaniem. Kasztanowaty wartogłów nie mógłby nie uznać jego przewagi i wtedy dopiero nastąpiłaby arcykomedia.

Tu była dęta cisza. Na przodzie, przy szybie, stał pilot, za nim, z boku, kapitan, za nim znów, tak samo, pierwszy oficer, dalej drugi, a asystent przy telegrafie. Tylko Antoś za kołem nie zmienił się. Spojrzeliśmy na siebie i zaśmiali się swo­bodnie. Mieliśmy dobry ubaw.

Drugi oficer wyjrzał na skrzydło i rzu­cił krótko:

— Log.

Podbiegliśmy z Habajem w chichotach. Przy wybieraniu logu spadła na nas zenitalna

118

ulewa, aż zabolały grzbiety. Nie wolno było puścić linki i schować się. Za to gdy tylko uporaliśmy się z nią — znów rozbłysło gorące słońce.

Ubranie oblepiało mnie nieprzyjemnie. Zrzuciłem je, powiesiłem na bomie i po­szedłem na mostek w kąpielówkach. Sta­nąłem na skrzydle. Ze sterówki wyszedł kapitan. Szeroko otworzył oczy, jakby im nie dowierzał. Bez słowa wskazał mi mo­stek pelengowy, gdzie miałem się scho­wać. Szybko wdrapałem się na to naj­wyższe miejsce na statku i odetchnąłem swobodnie. Rozkosz wygrzewania się po niedawnej kąpieli. Zbliżało się rozległe miasto z ogromnym Cathay House. Na jednej z wysp srebrne zbiorniki. Kilka­dziesiąt statków na kotwicach. Weszli­śmy w lukę i rzuciliśmy naszą. Po zejściu spotkałem na schodach Antosia.

— Oszalał chyba ten pilot — mówił. — Strasznie łatwa trasa. Za drugim razem sam bym zaprowadził.

Na ostatniej ładowni Chińczycy już zdążyli porozkładać swoje skromne kramiki z galanterią i różnym drobiazgiem. Stali przy nich spokojni, zapraszali do kupna uśmiechem i przyjemnym ruchem ręki. Nie mieli w sobie nic z natręctwa Arabów. Z motorówek o wymalowanych paszczach rekinów na dziobach wdzierali się coraz to nowi kupcy, najłagodniejsi z łagodnych.

Upatrzyłem sobie białą rypsową koszulę ze sztucznego jedwabiu i kupiłem za pół­tora kartona „amerykanów”. Zdjąłem z bomu ubranie i poszedłem do kabiny.

Po obiedzie włożyłem nową koszulę z krótkimi rękawami, krótkie zielone

119

spodnie, białe skarpety i pantofle. W ostatniej chwili skoczyłem do moto­rówki dostawcy prowiantu. Była już na niej spora gromadka z naszej załogi. Mijaliśmy statki różnych bander, wyładowujące na barki, ale nie zwracaliśmy na nie wiele uwagi. Każdy był uroczyście skupiony. Migotliwy uśmiech na twarzy, przeświadczenie, że oto stanie się coś nie­zwykłego, że spotka go wielka radość. Nadzieje jak u kobiet idących na bal. Skakali na nabrzeże jeszcze przed poda­niem cumy. Zwoływali się w biegu. Wo­łali także na mnie, ale nie spieszyło mi się i zostałem sam.

Zapaliłem papierosa. Mały statek o spię­trzonych nadbudówkach, aż dziw, że się nie przewrócił, przywiózł z odległych wysp pasażerów. Mężczyźni mieli kształ­tne krymki z chust, a kobiety kolorowe sarongi. Dobiła desantówka z plutonem zaciężnych Malajów. Młodzi chłopcy ska­kali jak koty na brzeg. Szybko i sprawnie ustawiali się dwójkami. Mali, krępi, w no­wych, krótkich mundurach khaki. Dosko­nały sprzęt i buty wypucowane na połysk. Automaty i karabinki lśniące niebieskawo oksydowaniem. Hełmy z maskującymi siatkami. Żaden nie widział świata poza dwoma angielskimi oficerami, stojącymi na boku. Sierżant poderwał pluton na ba­czność i sprężyście, jak na rewii, zamel­dował jednemu z białych wodzów goto­wość do warty. Zaczęli odchodzić parad­nymi krokami w mniejszych szykach. Za nimi szli biali wodzowie, władczo i dumnie. Długo patrzył na tę groźną siłę biedny tłum pasażerów z odległych wysp.

Skierowałem się do miasta. Huczący,

120

wartki potok samochodów na przyportowej ulicy. Wśród nich ogromne limuzyny jak krążowniki. Przy czerwonych świa­tłach wszystko zamiera na chwilę. Wtedy przechodzę na drugą stronę. Z prawej, niedaleko, kolumnowa fasada i wysokie schody na szerokość całego gmachu. Po­czta. Za wypolerowanymi szybami białe turbany i wypielęgnowane brody. To Sikhowie, najdostojniejsi z Hindusów i najdostojniejsi poczciarze. Car na pewno po­zazdrościłby ich Anglikom. Kupuję kilka gazet, czytam pobieżnie. Chwilami spo­glądam pod okienka. Najwięcej białych, dużo Chińczyków, czasami trafi się Malaj. Tchną zamożnością. Każdy, kto ma spra­wę w tak ważnym urzędzie, coś znaczy. Spostrzegam w gazecie notatkę o wysta­wie obrazów w Raffles Hotel. Pytam Chińczyka gdzie to jest, i po kilku przy­stankach wychodzę z autobusu.

Na zewnątrz żadnego napisu. Portier Chińczyk nic nie wie. Wchodzę do wnę­trza i pytam kilku przechodzących. Nie wiedzą. Wychodzę do ogrodu, nasyconego zielenią drzew i trawników i barwnymi plamami kwiatów. Wśród nich wille, bun­galowy. Na wyżwirowanej alejce spoty­kam leciwego Anglika.

— Here are living residents — odpo­wiada.

Wracam, idę do sali restauracyjnej. Py­tam o wystawę kelnera Chińczyka, który przynosi mi do stołu kieliszek wina. Od­chodzi, pyta swoich kolegów, ale nie wra­ca do mnie. Spoglądam na inne stoły. Do­skonale odżywieni ludzie. Nic nie wyra­żające twarze. Inne trochę nadąsane. Po­pis zupełnej pewności siebie. Każdy zajęty

121

sobą i nudną zabawą w jedzenie. Wiem, że są zorganizowani w najdrobniej­szych szczegółach. „A jak się zalecają?” — strzela mi do głowy i zaraz odpowiadam sobie: — „rozumowo, rozsądnie”. Szkoda, że nie przyszedłem z Habajem lub z któ­rymś z naszych chłopaków. Założyłbym się, potem wstałbym i przeprosił wszyst­kich obecnych na sali. Powiedziałbym o daremnych poszukiwaniach i poprosił o pomoc. Kto wie… Może istotnie nikt nie potrafiłby mi pomóc i wtedy wygrałbym zakład… Mielibyśmy ubaw.

Dopiłem wino i powstałem. Zapytałem jeszcze dwie wspaniałe damy za bufetem, nic nie wiedziały. Posłyszał pytanie wy­tworny rudzielec, też zapragnął obejrzeć wystawę i wesoło porwał mnie ze sobą. Przepędziliśmy kilka korytarzy, bez sku­tku. Wdrapaliśmy się na piętro, do biblio­teki. Pędził jak chart, nie mogłem za nim nadążyć. Wybiegł z niej ucieszony, że już wie. Zeszliśmy na parter i odnaleźliśmy wystawę. W udywanionej sali, pełnej światła, siedziała zasuszona staruszka. Rudzielec spojrzał na mnie z uśmiechem, popędził wokół ścian i wypadł.

Przeważnie były zimy, zaułki portowe Anglii, pejzaże morskie i trochę złotowło­sych aktów. To wszystko, co miało przy­pominać stary dom. Zaledwie kilka ro­dzimych Obrazków z palmami. Malajskie prao. Przy wyjściu staruszka poprosiła mnie o wpisanie się do książki. Odwróci­łem kilka zapisanych kartek. Same po­chwalne zdania i kilkanaście nazwisk. Spytałem jak długo trwa wystawa. Dwa tygodnie.

Szedłem z powrotem. Przestrzenne

122

skwery. Biała katedra surowego gotyku. Wewnątrz mroczna pustać, potrzebna do urzędowych uroczystości. Wróciłem przed pocztę i zapytałem o główną ulicę handlo­wą. Ciemnoskóry Hindus wskazał ręką jej wylot.

Tu pojazdów było mniej, łatwo się przedostałem. Ulica nie była długa. Skro­mne stare domy i bogate sklepy, jak w każdym europejskim dużym mieście. Właściciele biali, choć i tu potrafili wci­snąć się Chińczycy. Zawróciłem wolno. Idący ludzie byli zabawni. Biali nonsza­lancko pewni siebie, nie widzący nikogo. Ulegli i zgodliwi Chińczycy. Niewidoczni, zepchnięci w cień Malajczycy. Każdy kroczył niosąc przed sobą swój urząd, swoje bogactwo. Nic nie posiadający byli smutni. Przeszedłem na drugą stronę ulicy. Dwa duże domy towarowe i jeden mały, ze staroświeckim czarnym szyldem i złotym napisem „Robinson”. W jednym oknie cudeńka biżuterii i najwytworniejszy przyodziewek dla kobiet i mężczyzn. Bez przeładowania, każda rzecz w opra­wie przestrzeni. Drugie okno z ekwipun­kiem myśliwskim i kempingowym. Na skraju jezdni zatrzymały się dwie lśniące limuzyny. Autochton w liberii otworzył tylne drzwi. Wytoczył się z nich ogromny, brzuchaty Malaj w europejskim ubraniu, stanął wyczekująco, a za nim wysiadła maleńka, piękna dziewczyna. Z drugiego samochodu wyszły dwie młode kobiety, owite w jedwab, wpadający w róż flamin­ga. Ukrywały w nim podbródki. Gładko sczesane, krucze włosy, uwinięte w kok z tyłu głowy. Towarzyszyła im staruszka w ciemniejszej szacie. Lokaj przytrzymywał

123

szeroko otwarte drzwi sklepu jak bramę raju. Malaj popatrzył na swój babiniec i przeszedł pierwszy, za nim kobiety. „Jakiś nabab, może sułtan…” — pomyślałem.

Po kilku sekundach wszedłem za nimi. Przy „sułtanie” stał już opiekuńczo me­nażer. Wolno sunęli za rozfruniętymi po stoiskach kobietami. Przy każdym kwiaty i europejski personel. Każda rzecz naj­lepszej jakości. W gablotach stosy pereł. Nigdy mnie to nie obchodziło i nie po­święcałem temu żadnej uwagi. Na piętrze była cała zbrojownia myśliwska. Dosko­nały przyodziewek na dżunglę. Namioty, biwaki, siodła, pontony, małe łodzie z przyczepnymi motorami i cała masa że­lastwa — męski raj.

Zostawiłem za sobą sklep dla władców i znów znalazłem się na nadętej ulicy. Lu­dzie, mimo iż wymijali się przykładnie, deptali po sobie pychą, mierzoną bo­gactwem, ważnością, kolorem skóry. Prze­szedłem obok nie widzącego mnie kapi­tana naszego statku. I jemu udzieliło się to prawo. Miał twarde oczy, w dłoni tro­pikalny hełm. Szedł środkiem chodnika, wolno i pewnie, nie wymijając nikogo.

Pędziłem do przystani, by złapać jakąś motorówkę i dostać się na statek. Po przejściu przyportowej jezdni ujrzałem malajską dziewczynę w pląsach. Tańczyła tak sobie, jakby na spacerze. Dziewczęco smukła, w spłowiałym sarongu, z rozpu­szczonymi włosami na ramionach. Nie obchodził jej skłębiony tumult miasta, które pozostało za nią. Tu była rozległa woda, były dalekie statki i jeszcze dalsze! wyspy. Przebiegała wzdłuż krawędzi cementu,

124

tam i z powrotem. Zatrzymywała się. Delikatnie skręcała tułowiem. Pod­niesione ręce wiły się jak węże, to znów jakby obejmowały morze. Odrzucała je i znów podbiegała. W twarzy zwiewność wiatru i radość. „Ma trochę fantazji i co za swoboda” — pomyślałem. Koło serca zrobiło mi się ciepło.

Jeden z przewoźników malajskich od­szedł od łodzi i zbliżył się do mnie. Wska­zał głową w stronę dziewczyny i palcem zatoczył koło na czole.

— What? — zapytałem z niewiarą.

— She is insane — odpowiedział.

— Who?! — rzuciłem tak ostro, że Malaj odszedł szybko, jakby lękając się, że jemu przypisuję szaleństwo.

125

 

Oceany

 

Po wyjściu z Bergen stałem na dziobie i wypatrywałem min. Zerwane z minrepów, pędzone wiatrem i wichrem spod brzegów brytyjskich wędrowały i tu.

Po kilku latach miałem tam taką zo­baczyć. Torpedowiec idący na przodzie ustawił się .wtedy w poprzek. Wciągnął sygnał na maszt i zaczął błyskać Morsem. Czołowy statek z pierwszej kolumny zszedł w prawo, inne poszły za nim. By­łem na mostku na oku. Kapitan Stankiewicz — „Byk” — chwycił lornetkę, ale ja dostrzegłem minę pierwszy i wskazałem ręką.

— Jest. Ruda — powiedział z agresyw­ną radością i zamruczał nienawistnie.

Niewiele jej było na wierzchu, ale cza­sami na dwie, trzy sekundy fala wynosiła bombę z różkami, już ogromną, choć je­szcze daleko było do jej średnicy. Prze­sunęła się blisko nas, odstała ze sto pięć­dziesiąt metrów. Szliśmy na końcu ko­lumny. Warujący torpedowiec odskoczył i zabębnił z boforsa. Uderzył w uszy prze­ciągły grzmot. Woda zalśniła aż do burty, jakby się ścięła. Podniósł się biały słup i rósł wolno wbrew ziemskiemu ciążeniu.

126

Zatrzymał się na koniec i jeszcze wolniej opadał. Owiał nas kurz wodny. Kapitan pokiwał głową. Rozumiałem go. Gdyby to była noc — z nas może poszedłby taki kurz.

Wypatrywałem takich bombek. Od za­chodu sunęły z jednostajnym, niskim po­szumem długie fale. Czasami dziób ude­rzał w nie, wstrząsał się i gwałtownie podnosił. Podobało mi się to. Statek ban­dery szwedzkiej nazywał się „Blankaholm”. Jak za dawnych marynarskich czasów, przywieziono mnie nań samocho­dem policyjnym wprost z więzienia. W tym samym porcie rzuciłem polski szkuner rybacki, który odszedł do Anglii. Starałem się o wyjazd do Związku Ra­dzieckiego, a to moje przestępstwo musia­ło być duże, bo umieszczono mnie w wię­zieniu. Po odmowie ambasady radzieckiej w Sztokholmie Szwedzi mieli dla mnie tylko jedno wyjście — statek. Przyjąłem je z ochotą. Świat zawirował mi w rej­sach, nad nim zawisł mściwy cień panów z Londynu, którzy chcieliby dosięgnąć mnie za „zdradę”.

Na mostku szturman ruchem ręki dał znak, że nadeszła moja zmiana na ster. Ująłem koło niewiele większe niż talerz do zupy, nie mające żadnego luzu. Sta­tek słuchał każdej szprychy. Wiatr wiał z dziobu. Stałem z rozstawionymi noga­mi na ogromnej wycieraczce, można było się na niej zaprzeć bez poślizgu. To tu właśnie było najbardziej stałe miejsce, tak, jakby tylko dziób i rufa statku wzno­siły się i opadały. Na burty prawie nie

127

było przechyłów. Czułem statek i stara­łem się przewidywać, jak będzie brać fale. Opadło ze mnie napięcie i przeniknęła mnie cicha radość… „Blankaholm” miał sześć tysięcy ton, był pierwszym statkiem, którym sterowałem. Tu koło było prawie nieruchome, gdy na skaczącym szkunerze i kutrach rybackich ciągle trzeba było kręcić. Sterowanie jest najszlachetniejszą czynnością marynarza. Przypomnieli mi się pyszni sternicy, schodzący z mostku „Polonii”. Tacy byli i na innych polskich statkach.

Zmieniająca nas wachta przyszła na mostek w pasach ratunkowych. Bosman z dwoma dejmanami, także w pasach, po­szli na dziób. Ludzie jedli w pasach posił­ki, przesiadywali w nich w mesach i spa­liby w nich, gdyby położenie się w wiel­kich, twardych korkach nie było torturą. A przecież podczas przeskoku najgorszych wód, Morza Pomocnego, niektórzy jednak próbowali spać w pasach ratunkowych.

Trwaliśmy w ponurym, męczącym oczekiwaniu. Wszyscy byliśmy skazani, z terminem śmierci zawieszonym w cza­sie. To mogło stać się w każdej chwili.

Z oczu wyzierało przygnębienie i strach. Wszyscy byli zasłuchani. Każdy głos wy­bijał się ostro i potężniał w ponurym po­szumie fal. Szwedzi przyjmowali wszyst­ko śmiertelnie poważnie. I ja byłem taki, ale nie mogłem wytrzymać i uśmiecha­łem się, choćby sam do siebie. Przycho­dziła chwila odprężenia, robiło mi się lżej, uśmiechałem się coraz częściej. Szczęśli­wcy, co potrafią parsknąć śmiechem wprost w kościsty pysk śmierci i w ten sposób przepędzić ją.

128

Nigdy nie czułem takiej ostrości zmy­słów, byłem przyczajony, gotów sprężyć się w każdej chwili. Zasypiałem jak kot, a kiedy otwierałem oczy, miałem jasną głowę i ciało gotowe do działania. Ale lodowatą wodę czułem przez skórę, ca­łym ciałem, wiedziałem, że zabija w kil­kanaście minut. Trzeba by sucho usiąść w spuszczonej szalupie lub na opadłej tratwie. Nie przeceniałem pasa ratunko­wego, chociaż zawsze miałem go pod rę­ką. Nie zakładałem go na siebie, bez nie­go było mi zręczniej, swobodniej i rado­śniej. W razie potrzeby założyłbym go w parę sekund. A ostatecznie można by przepłynąć kilkadziesiąt metrów do sza­lupy czy do tratwy, w nich byłyby su­che, zapasowe podwleczenia, nieprzema­kalne ubrania i płaszcze. Nie byłoby wca­le tak źle, byle nie zabił bezpośredni wy­buch torpedy.

Na mostku ostro obserwowaliśmy wo­dę, aż do horyzontu i wokoło. Nad każdą jaśniejszą smugą piany mógł wznosić się patyk peryskopu. Ciemne fale szły miaro­wo, ławą, zabielone grzywaczami. Mgli­sto, ponuro, ziąb.

Przy Szetlandach, kiedy stałem przy sterze, zaczął sypać śnieg.

— Rajder! — rozległ się okrzyk na pra­wym skrzydle.

Z lewego, przez sterówkę, przebiegł marynarz. Szturman wpadł do kabiny na­wigacyjnej, wyskoczył z niej z sykiem i spojrzał na mnie.

— Nie boisz się? — zapytał.

Nie odpowiedziałem, z przekory uśmie­chnąłem się. Nie bardzo wierzyłem, by przylazł tak blisko na brytyjskie wody.

129

Po dłuższej chwili, z prawej burty od ru­fy wyłonił się z zadymki śnieżnej pasa­żer średniej wielkości, najeżony działami. Przy nich tkwili marynarze w mundu­rach, lufy skierowali na nas. Jak na taką falę przesunął się swą siwoszarą bur­tą niebezpiecznie blisko nas. Ujrzeliśmy wielką białą banderę w ząbki. Potem rajder wysunął się w przód i zniknął w kurzawie. Na pewno był to okręt brytyjski; na niemieckich rajderach działa były doskonale zamaskowane.

Dni i noce, ciągle w napięciu. Słońca nie ma, ocean prawie czarny, jednostaj­nie, ze ściszonym hukiem suną pagóry zza horyzontu, monotonia strachu. W mesach nie ma gawęd, są tylko słowa. Ludzie stają się dobrzy, są nawet czuli dla siebie. Mają przezroczyste twarze, bez żądz i namiętności, wyglądają jak święci. Strach tak narósł, że aż zaczął odstawać, nie le­pił się już. Pojawiły się uśmiechy, deli­katne i nieśmiałe. Nikt nie krzyknął, ani nie zaklął głośno. Krótkie rozmowy przy­ciszonym głosem.

Woda, statek biegnący po pagórkach, inne ptaki. Wszystko nowe, wszystkiego jestem chciwie ciekaw. Kiedy pytam Szwedów o coś — „co to za mewa?” — są oburzeni; z takimi głupstwami wyda­ję im się śmieszny.

Pośrodku wielkiej wody narasta dma. Przebywamy dni w ciągłej pustce, jak­byśmy stali w miejscu. Noce czarne, pły­niemy bez świateł, czasami tylko zaja­śnieje grzywacz. Niedobrze byłoby zna­leźć się w taką noc w szalupie lub na tratwie. Daleko od lądu, wielkie odległości.

130

Zimna śmierć byłaby szybsza niż po­moc z jakiegoś statku.

Znów mniej słów, ściszone głosy. Je­steśmy w ujęciu oceanu. Po przebyciu połowy drogi płyniemy z większą nadzie­ją, już jakby z górki. Napięcie wzrasta dopiero przy brzegach Stanów, bo tam pałęta się najwięcej łodzi podwodnych. Zawijamy do Filadelfii.

Każdy krok w nowym kraju, wśród obcych ludzi, jest przygodą ciekawości. Ja jednak nie mam prawa wyjścia na ląd, lękają się, bym przypadkiem nie pozostał. Tak jakbym nie miał własnego kraju, nie­szczęsnego piekiełka, którego nie zmie­niłbym na ten ich raj.

Szwedzi smutni powracają z lądu. Mo­że zawsze stają się tacy, kiedy wstępują na pokład? Statek jest zwiastunem nieszczęścia…

Zmieniający się dozorcy Biura Imigracyjnego pilnują mnie przy pracy, pilnują nawet mojego snu. Bezpieczeństwo cał­kowite. Nie trzeba nasłuchiwać detonacji. Odpoczynek oczu. Wyłączona podświado­mość. Swobodny oddech.

Wyjście w morze Szwedzi przyjmują poważnie. Dla mnie jest ono niemal rado­sne. Nie mam już dozorców na karku, nie czuję pokus lądu. Ograniczenie, jakie na­rzuca statek, biorę za rzecz normalną i jestem wolny, sprawiedliwie, jak każdy z załogi. Znów włącza się świadomość i podświadoma czujność, zmysły ostrzeją. Płyniemy po nieobjętych, burzliwych roz­łogach. Ciągle samotni. Ludzie z przygnę­biającym spokojem sprawnie wykonują swe czynności i biorą na przetrwanie. Są

131

zmęczeni. Sam ocean nie jest taki strasz­ny, jego wrogość i okrucieństwo potęgują ludzie. Trzeba przetrwać, choć będzie to tak bardzo długo.

Jestem żądny radości. Radością jest patrzeć na słońce i gwiazdy, na mewy na środku oceanu i na przyjaznych dla sie­bie Szwedów, którzy jakby byli po gro­madzkiej spowiedzi z odpuszczeniem grzechów. Raduję się, że żyję, z nadzieją, że kiedyś urzeczywistni się moje skrom­ne marzenie: pozyskam przyjaźń i miłość obcych ludzi.

Aberdeen nocami jest czarne, jakby wymarłe. Wyją syreny. Świetliste smugi reflektorów. Detonacje. Szwedzi obrusza­ją się, że powinno się im pozwolić pójść do schronów przeciwlotniczych. Pokazu­ją się pojedyncze samoloty, czasem jest ich kilka, a i to nieczęsto. Dzielni Szkoci traktują je jak straszaki, nie dają się.

Znów rozłogi burzliwych fal. Płyniemy ogromnym kręgiem daleko na północ. Za Islandią ocean huczy ponuro, chwilami przypomina grzmot odległej kanonady. Maszty pogwizdują jak flety, liny jak harfa. Czasami dziób uderza twardo, wte­dy na mostku schylamy głowy za osłony, kaskady odprysków leją się na grzbiety. Szturman kręci głową i jeszcze bardziej zmniejsza szybkość.

Od dwóch dni zboczyliśmy z kursu na pomoc i idziemy na fale. Dziób bierze sucho. Statek aż gnie się, jest spracowa­ny. Czuję pulsującą krew, narastanie wszystkich sił, czasem parsknę sobie dzi­ko. W mesie pytam Szwedów, kiedy bę­dzie sztorm. Pytałem już poprzednio kil­ka razy, zbywali mnie pobłażliwymi

132

śmiechami. Teraz patrzą na mnie twardo.

— Spać nie można — wymawia z po­litowaniem stary cieśla i patrzy na mnie jak na głupka.

— Zachciewa mu się sztormu — mówi z odrazą drugi.

— My ci tu damy — grożą.

Można po męsku przekląć i pobluźnić im. Nie mogą znieść moich głupich prag­nień. Taki był czas, a nigdy nie widzia­łem porządnego sztormu. Wszystko sztormiki. Przy zapaściach rufy odrywałem się od koi, a kiedy szła w górę, wydawało się, że się śruba ukręci. Duszę chciało wytrząsnąć — ale wówczas i z tego nic sobie nie robiłem. Tego dnia długo pa­trzyłem na wąskoskrzydłą mewę. Leciała pod wiatr rozpadliną tuż nad wodą, pod osłoną pagóra. Wynajdywała w nim wgłę­bienie, skrzydłem muskała wodę i wdzie­rała się w następną rozpadlinę. Minęła statek i zniknęła wśród fal. Taka mała i taka dzielna.

Sztorm zelżał i wzięliśmy mocno na południe. Płynęliśmy prawie przy brze­gach Stanów, do Norfolku.

Znów pilnuje mnie dozorca. Mógłbym uciec, ale nie chcę mu robić przykrości. Według wieści w konwojach storpedowa­no dużo statków. Łatwo obywam się bez lądu; z państwami jest jak z ludźmi, nie­ładnie pchać się do nich, gdy ciebie nie chcą.

Podczas malowania tratwy wdaje się ze mną w pogawędkę jeden ze szturmanów. Prawi mi komplementy, że taki jestem ambitny i uparty, dziwi go to. Wyobraża sobie mój kraj jako ciągły, dziki

133

chaos. Przyznałem mu rację. Potem opowiadał mi, że ludy germańskie przy­szły do Europy południową drogą, pod­czas gdy słowiańskie przeszły również z Indii na północ i tam zmieszały się z Mongołami. Odpowiedziałem mu z uśmiechem, że bardzo lubię moją mon­golską krew, że my, pół-Mongoli, wszy­stko możemy zrobić równie dobrze jak i oni, Nordycy, a będziemy starać się jeszcze lepiej. Roześmiał się i był trochę zdziwiony.

Raduje mnie odejście w morze. Po wachtach urządzam sobie spacery na po­kładzie. Podpatruję fale. W wielkiej dmie cienka warstwa wody przesuwa się po­ziomo. Fale i odcień wody różnią się bar­dzo. Czasami nocą przycupnę na luku. Niebo — porozdzierany łachman. Ocean powietrza jest groźniejszy, to on rzuca na nas sztormy. Marzą mi się wyspy, konty­nenty.

Gdzieś pośrodku oceanu, kiedy wszyscy z pokładu, z wyjątkiem wachty na most­ku, siedzieliśmy w mesie, z dołu, z po­mieszczeń załogowych, doszedł nas ryk. Nasilał się i opadał. „Han hod flaske” — powiedział ktoś, ale nikt się nie śmiał. W drzwiach pojawił się smarownik Fin. Trzymał się futryny. Ciężko siadł na ła­wie i rękami oparł się o stół. Głośno prze­klął wojnę. Zgniewało go, że nikt się nie odzywa. „Co tak cicho siedzicie? — wo­łał. — I tak utopicie się!”

Wybuchnąłem śmiechem:

— Żadna nowina!

Nikt nie dał wciągać się w rozmowę, wszyscy byli bardzo ostrożni. Fin ciął

134

ostro w swoim języku, z bezustanną przeplatanką: „Satana! Perkelle!”

Słuchali go mimochodem, jakby mówił sam do siebie. Znikąd ani słowa, tego nie mógł znieść. Wyjął nóż i zamachał nim nad głową. Szwedzi wyszli, popędził ich przekleństwami. Zostaliśmy sami. Mówił ciągle, a kiedy rozumiałem go, wtrącałem dwa słowa. Żalił się, potem nastał spokój. Wstałem i powiedziałem: „Idziemy spać”. Chciałem mu pomóc, ale zszedł sprawnie po schodach i zagarnął mnie do swojej kabiny. Na ścianie kolekcja fajek i noży fińskich. Nalał do szklanek. Piliśmy. Mó­wił, że już ma dość tego czekania, wolał­by być na karelskim froncie. Zmęczony, żalił się, cichł. Ułożyłem go w ubraniu w koi, zdjąłem mu buty. Gdyby on był w Karelii, a ja w Związku Radzieckim, może zarżnęlibyśmy jeden drugiego. Zwariowany świat. Ludzie ostro dzielą mi się na polityków z potwornymi ambicjami dawnych królów i z ich okrucieństwem i na szarych, prostych ludzi, pragnących żyć… Szwedzi znów uchylili drzwi kabin, by nie zaparła ich eksplozja. „Jewla Fin” — szemrali.

Po wachtach siedzę w kabinie. Za po­szyciem huczą lodowate fale, tu ciepło i jasno. Przeglądam stos amerykańskich magazynów. Kobiety i kobiety, półnagie, nagie, szał ciał o twarzach nimfetek. Seks. Leżą na kupie w papierowym sto­sie. Propozycja wyboru, można smako­wać jak potrawy. Jeśli masz pieniądze, możesz kupić je wszystkie. Męski ciąg mają ci Amerykanie, gdy ja ścigam kraj­obrazy. Przypominają mi się podobizny kobiet antycznej Grecji, budziły zachwyt

135

dla samego piękna i pożądanie bardzo ludzkie, a jednak piękne. Ze stosu ciał wybieram numery „Saturday Evening Post”, w nich opowiadania Faulknera, Hemihgwaya, Steinbeoka. Często sięgam po słownik i nie nuży mnie to. Podoba mi się ich wyobrażenie Ameryki.

W Grimsby pełno statków rybackich, kutrów. Następnego dnia wszedł niszczy­ciel z dziobem rozdartym przez torpedę i zacumował przed nami. Słychać chrap­liwy śpiew. Zatopili łódź podwodną. Przechodzą przy naszej burcie tak, jak stali przy działach, na mostku, w wojłokowych kurtach. Twarze ostre, zajadłe, każdy uśmiech — wyzwanie. Rozgrzali się i nie ochłonęli jeszcze. Szwedzi wo­łają mnie do trapu. Na dole kilku takich w wojłokach stoi z zadartymi głowami.

— Hej, Polak, chodź z nami — wołają.

— Nie mam pozwolenia.

Są zawstydzeni. Klną rozporządzenie i tych, co je wydali. Brzuchami odpy­chają pilnującego marynarza z automa­tem o nasadzonym bagnecie. Inni wołają, bym zszedł. Zaprzeczam ruchem głowy i odchodzę, by przeciąć to wszystko. Idę przy burcie, oni dołem.

— Poczekajcie chwilę — wołam.

Przynoszę amerykańskie papierosy i rzucani każdemu po paczce. Podnieśli, podziękowali, sięgnęli do kieszeni i zaczęli bombardować swoimi. Podnoszę paczkę, dziękuję i wołam, że starczy. Ale oni rzucają wszystko, co mieli, a zbierali to marynarze z mojego statku.

— Wypijemy za twoje zdrowie!

— I ja za wasze! Wznieśli ręce i odeszli.

136

Mieli pewno papierosy z tygodniowego przydziału. U nas na pokładzie wszyscy przez tydzień palili playersy. Ci sami, rozrzutni, powracali nocą. Słychać ich było z daleka. Na niebie wisiała ruchoma pajęczyna świetlistych smug. Po każdej detonacji następował wybuch głośniej­szego śpiewu. U nas było cicho.

Znów płyniemy. Ocean huczy i bije falą, tak jakby na tych szerokościach nigdy nie było spokoju. Grozy dodaje zimno; tylko pomyśleć, jakby to było w szalupie.

Mamy nowego kucharza. Stary zacho­rował i został w Anglii. Mówią, że nie chciał pływać i przyznają mu rację. Te­raz jest Norweg. Przyrządzane przez niego posiłki są bardziej proste. Ostro pędzi z kuchni zwracających mu uwagę Szwedów. Jest bardzo spokojny, chce, by i jego zostawiono w spokoju. Głuchy jak pień i właśnie dlatego nie daje sobie dmuchać w kaszę. Czasami rozmawiam z nim, krzycząc mu w ucho. „Szwedzi nie będą go uczyć, nigdy nie byli marynarza­mi. A Norwegowie zawsze żeglowali i będą żeglować. Duńczycy także”…

Dużo wie o Wikingach i odrobina du­my z nich jest pewno największą radością jego samotnego i niemłodego już życia. Nie zna strachu, jest głuchy także na wojnę. Normanowie na drakkarach mieli wystarczającą dzielność i odwagę, by opłynąć świat wokoło. Mogli to uczy­nić sześćset lat przed. Magellanem, tylko, myślę, zawiodła ich wyobraźnia.

Pod Nową Szkocją kawał wody pokry­tej czarnymi kaczuszkami. Niektóre tak spasione, że nie mogą poderwać się do

137

lotu. Statek płynie po nich. Wieczorem wchodzimy w rozbłysk świateł Nowego Jorku. Wiążemy w Brooklynie.

Wyrzuciliśmy ciężki trap trochę krzy­wo. Zbiegam w dół i nadnoszę. Stoję na lądzie, czuję, jak kręci mi się w głowie. Po trapie pnie się kilkoro ludzi, z nimi na pewno mój prześladowca z Biura Imigracyjnego. Winkuję ręką chłopakom na pokładzie i odchodzę; żaden nie krzyczy, śmieją się. Szybko przechodzę hangar i wdzieram się na ulicę. Stąpam po twar­dej ziemi, wszystko we mnie chichocze.

Zaglądam do baru, sami Włosi. Ciągnę do swoich. W drugim poznaję ich po swojskich oczach, są cholernie wyelegantowani. Jestem w swetrze i w gumowych butach z wywiniętymi cholewami, a we mnie przełamujący wszystko chichot. Rozmawiają na pół po naszemu, na pół po amerykańsku. Ucieszna przeplatanka. Chcę napić się piwa, proponuję im kupno zegarka. Są zdziwieni, mówią, jakby to było wydarzenie: „On jest ze starego kra­ju”. O zegarku nie chcą słyszeć. Stawiają wódkę. Muszę opowiadać o wojnie, mimo iż wiedzą o niej więcej niż ja. Od nich dowiaduję się o nie ustającej rzezi w kra­ju, o naszych lotnikach w Anglii. Ci do­piero hulają na spitfire’ach. Często wy­chylamy wódkę i dławimy się tą wojną. Dziewczyny odsuwają się do swego kół­ka. Chłopaki mówią: „I my tam pójdzie­my”. Są Amerykanami, ale myślą o Pol­sce. Około północy wychodzimy. Ciągną mnie do swoich domów. Odmawiam, idę na statek.

Wachtowy Knut aż pęka ze śmiechu. Opowiada, jaki był rwetes. Do kabiny na

138

rufie przylatuje pierwszy oficer. Przy­gląda mi się z niewiarą. Opowiada o urzędnikach z Immigration, powiedzieli mu, że kompania zapłaci tysiącdolarowy bill. Kapitan wściekł się, odpowiedział, że nie będzie więził własnej załogi, nawymyślał im. Jest nam bardzo wesoło.

Następnego dnia po południu zjawił się nieszczęsny dozorca. Wieczorem steward przyniósł mi do kabiny kilka butelek pi­wa z polecenia kapitana. Rozlewam i piję zdrowie Immigration. Dozorca czuje się trochę komicznie. Podtrzymuję go na duchu, by się tak nie męczył.

Malujemy na burtach ogromne szwedz­kie flagi. Odchodzimy. Znów monotonia strachu, ale przebija w niej cicha radość. Mamy iść do Bergen, a potem do Szwecji. Ze sto mil przed Norwegią radzik łapie wiadomość, że jest tam już cała niemiec­ka flota z desantami. Wiejemy. Z zamglonych wód wyłaniają się Wyspy Ow­cze: skały, trawiaste pagóry, cieśnina i szczyt wieży kościółka. Stoimy pod ma­szyną, pohukujemy syreną. Pojawia się łódź rybacka. Na otwartej przestrzeni chowa się za wysoką falą i przelatuje nad nią jak ptak. Ale tu fala jest zmierzwiona występem lądu. Sternik lawiruje z niez­wykłym wyczuciem fali. Wysoki, drapież­ny dziób łodzi ma sporo z drakkaru Normanów, ale jest bardziej prosty. Statek manewruje, by osłonić ją burtą od fali i wiatru. Łódź nawet nie muska zawie­trznej, drugi rybak skacze na trap, łódka oddala się na wszystkich obrotach. Rybak pilotuje nas na osłonięte wody. Rzucamy kotwicę w gromadce skandynawskich statków. Często przypływają w łodziach

139

miejscowi ludzie. Mówią archaicznym ję­zykiem Wikingów. Są radośni, zdrowi, aż czerwoni. Jawią mi się jarmarczne kłę­bowiska wielkich miast, a tu, wśród ogromu burzliwego oceanu i zimna, tyl­ko rodzina na występie skały.

Zebrało się kilkanaście statków. Wy­chodzimy. Czeka na nas stary trawler rybacki z armatką na dziobie i banderą wojenną na gaflu, ona dodaje nam wię­cej otuchy, jak dobre dżu-dżu. Powoli i niezdarnie formujemy się w trzy ko­lumny, konwój jest rozciągnięty, ogo­niasty. Przy Szetlandach dochodzi torpedowiec i korwetka. Strzegą nas i oga­niają jak stado owiec. Serca rosną.

Przed wejściem w Tamizę atak nie­mieckich samolotów. Toną trzy statki, czwarty z zanurzonym dziobem pchnął się rufą do lądu. Nasz, pierwszy, okłada­ny jest bombami. Wymalowane flagi ostrzej znaczą cel. Dwukrotnie uskaku­jemy w bok na pełnej szybkości, z twar­do wychylonym sterem. Czuję się swo­bodniejszy, wszystko to, nawet śmierć, wydaje mi się mniej straszne.

W Londynie Szwedzi schodzą z pokła­du, by na fińskim statku drogą przez Petsamo udać się do swojego kraju. Chcą zabrać mnie ze sobą. Na ich miejsce przy­chodzą Norwegowie z wielorybnika. Dostaję wyjście na ląd i wezwanie do naszej ambasady. Dostojny urzędnik każe mi stawić się na komisję wojskową. Mówię mu, że praca na statkach uważana jest przez Anglików za służbę frontową. On apeluje bez skutku do mojego poczucia obywatelskiego. Londyn — zburzone

140

kopce. W czarne noce ludzie mrowią się jak w ogromnym kretowisku.

Przy brzegach dużo wraków, rozdar­tych, potrzaskanych. Wiele z nich było pięknymi statkami, dzielnie przetrwały niejeden sztorm. Na to były stworzone. Została z nich kupa pogiętego żelastwa. Zmasakrowane trupy. A ujęcie oceanu jest czyste. Żadne ludzkie szaleństwo nie uczyni z niego śmietnika. Jest wieczny i niezmienny.

Norwegowie wcale nie tak ponurzy. Mają w sobie dużo śmiechu i drwiny. Po statku krzątają się jak na naszych wsiach dobry gospodarz w swoim obejściu. Za­zdroszczę im swobody, są jakby miesz­kańcami wody, ziemia dla nich to mało znaczący dodatek na wybieg, podczas gdy ja ciągle zamieszkuję na ziemi i nie potrafię oderwać się od niej.

W Nowym Jorku mam także wyjście na ląd. Na Broadwayu ulewa świateł, tłu­my, propozycje tysięcy uciech. Wizg opon. Ekstatyczny hałas. Monstrualny kłąb ciał w spazmie, gdy w Anglii ludzie brną teraz po omacku przez swoje ru­mowiska, a niektórzy śpią w schronach i psy im siwieją od nalotów. Taka to wspólnota ludzka.

Zachodzimy jeszcze do Norfolku i stamtąd ciągniemy południową stroną. Wybieramy z szalupy rozbitków. Z góry catalina ubezpiecza nas przed łodziami podwodnymi. Spłachcie piasku z palmami — Bermudy. Hamilton — jak dziecięca zabawka. Zostawiamy rozbitków. Idziemy bardziej na północ, jest coraz chłodniej i coraz większa fala. Middlesbrough — miasto ruina.

141

Wychodzimy w kilka statków. Opędza nas uzbrojony trawler. Pchamy się na północ. Z portów dołączają coraz to inne statki, powiększa się także osłona. Nim minęliśmy Szkocję, zebrał się wielki kon­wój. Ze Scapa Flow wyszło pięć niszczy­cieli, trawlery pozostały. Idziemy teraz w mocno wydłużonym prostokącie. Po bokach niszczyciele, w przodzie dwa, w tyle jeden. Na masztach ciągłe sygna­ły, istny festyn. Na burtach odgłos bomb głębinowych, jakby od uderzenia mło­tem. Przy Islandii zimno, mimo że do­piero jesień. Znów dma. W rannej sza­rówce tracimy statek. Nocą dwa. Wszy­stkie z ogona konwoju. „Blankaholm” jest szybki, ale tu musi wlec się z naj­wolniejszymi. Wychodzą nam z pomocą dwie kanadyjskie korwetki. Część kon­woju idzie do Halifaxu, pozostałe, także my, do Filadelfii.

Pod koniec czterdziestego trzeciego ro­ku znów byłem „Bałtykiem” dwa razy w Ameryce. Z Anglii szliśmy pod bala­stem piasku, by schować się przed dmą i przed falą. Ze Stanów i Kanady brali­śmy amunicję, broń, a na pokładzie uty­kali nam trzydziestotonowe shermany. W Nowym Jorku paliły się ogromne zbiorniki z benzyną i ropą; niesamowite gejzery. W zatoce Halifaxu poderwała nas ze snu detonacja. Pobliski statek za­czął rzygać ogniem jak katiusza. Udało nam się podnieść kotwicę i odejść dalej. Odkąd Anglicy odpędzili je od siebie, łodzie podwodne ciągle pętały się przy por­tach Amerykanów. Była to bitwa o Atlan­tyk.

142

Konwój nasz szedł wydłużonym bo­kiem prostokąta, by szybko przeskoczyć łodzie, ale nie zawsze to się udawało. No­cą, po jednym dłuższym grzmocie, statek wpierw odrywał się od wody w kłębie ognia, potem tonął, ale to już nie był statek.

— Lecą do nieba — zawołał ktoś.

Kiwaliśmy głowami, było to lepsze niż zimna śmierć.

Tankowiec płonął, aż wiało ciepłem od niego. Pozostał. Potem pękł, jakby chciał podpalić ocean.

Kiedyś łódź podwodna weszła pod kon­wój. Wybuchnął tylko jeden statek. Mię­dzy kolumny wpadł niszczyciel i zaczął mieszać wodę. Uciekaliśmy na boki, my­śleliśmy, że nas połamie. Noc była, na skrzydle mostku wichura chciała poury­wać łby. Płaty chmur polatywały nisko, księżyc przeskakiwał zza jednej na drugą. Woda kłębiła się w białych smugach, statki kolebały się w ciągłych wypry­skach. Tego było dosyć. Byłem pewny, że ludzie zwariowali i sam śmiałem się jak wariat.

W dzień nie było lepiej. Znów „beczki śmiechu”

— Joe, coraz gorzej. Wykurzą nas — odezwałem się do pływającego z nami Anglika.

— Nie odejdziemy stąd — odpowie­dział spokojnie. — Północny Atlantyk jest naszym domem.

Zdawało się, że ustami cockneya prze­mówił wielki naród.

W powrotnej drodze koło Brytanii mgły, chodziliśmy na ślepo w pohukiwaniu

143

syreni Konwój rozbiegł się w śnieżnej zadymce. Szybkie statki poszły same, maruderzy odstali. Niewiele pozbierało się ich potem w stado. Często strzelaliśmy z oerilkonów. Niemcy nie pchali się.

W zrąbanych miastach serdeczni ludzie. Lubili nas. „Nie ruszymy się z tej kę­py” — mówili do nich nasi piechociarze, jakby wstydzili się, że dotąd wyrywali. Padały całe zestawy naszych szwadronów myśliwskich, przychodzili nowi. „Ci chłopcy hojnie leją krew, jak nikt” — mówili Anglicy. „I spermę” — dodawały dziewuchy w przyportowych barach. Pło­dzili dzieci, żenili się, wojowali.

Na szwedzie byłem prawie rok. Ale północny Atlantyk tylko latem jest zno­śny, w pozostałe trzy pory dma i ziąb. By odsapnąć, wziąłem sobie w Nowym Jorku holendra płynącego do Indonezji.

Po załadowaniu klarujemy statek i wy­chodzimy, sami. Na otwartych wodach spłukujemy pokład. Z prawej burty smuży się jeszcze czasem ląd Stanów. Dodaje otuchy, mimo iż właśnie wzdłuż tych brzegów lubią krążyć łodzie podwodne. Za dnia marynarz z wachty idzie do ro­boty z bosmanem i dwoma dejmanami. Zmywają farbę z nadbudówek i koryta­rzy. Za to szturman na skrzydle przepatruje wody. Cumownicze manile wpu­szczamy w luki.

Z każdą wachtą cieplej. Biorę na siebie mniej przyodziewku, w końcu nożem ob­cinam wysoko nogawice dunkrów. Jestem spragniony słońca, myślę, że na Saharze także nie byłoby go za wiele. Na wysokości

144

Florydy wynoszę mój brezentowy hamak i podwiązuję pod bomem ostatniego luku. Próbuję. Obciska niewygodnie i zamyka się nade mną. Rozpieram go dłuższym patykiem w głowie, krótszym w nogach. Już mnie nie owija, ale nadal trochę twardo. Moszczę go materacem z koi, otulam prześcieradłem, narzucam poduszkę, prześcieradło i koc. Rankami rzuca się rosa. Holendrzy przestrzegają, że -pokręci mnie kiedyś i już nie wstanę. Śmieję się z tego. Koc trochę wilgotnieje, ale pod prześcieradłem sucho. Dobrze przesypiam noce. Urządzamy wielkie sprzątanie kabin i pranie. Wysuszona odzież ma ciepły zapach słońca.

Nocą przechodzimy rozświetlone wy­sepki Key Westu, na południu bije w nie­bo łuna Hawany. W dzień pobrzeże Ku­by — biała smuga piasku i palmy. Na Morzu Karaibskim nie widać żadnych sargasów, jest szmaragdowe, słoneczne. Przechodzą krótkie ulewy. Zawsze w porę sznuruję hamak w brezentową kiszkę. Potem znów gorące słońce, na pokładzie ani pyłku.

— Colón w witalnej zieleni mozaika ludzkich skór, ras. U polskich Żydów ku­puję slipy, szorty khaki, białą koszulę bez rękawów i sandały. Marynarze do tropikalnego rynsztunku dokupują kaski przeciwsłoneczne. Mają miny ważne i śmieszne. Przez śluzy przeciągają nas elektryczną kolejką. Silne ubezpieczenie piechoty morskiej USA. W jeziorze Gatun rosną drzewa. Pelikany i kolibry — największe i najmniejsze. Smużka wody w dwustumetrowych ścianach litej skały. Głowa Lessepsa w płaskorzeźbie z brązu.

145

Statek płynie wśród gór. Kordyliery prze­cięte ludzką pracą. Po drugiej stronie, w Balboa, zabierają do szpitala chorego marynarza. My zadowoleni, że pozbywa­my się jego przygnębiającej twarzy. Mó­wią, że to symulant.

Statek czysty w barwie, dotyku, aż pa­chnie. Ma dużo okładzin z dębu, w natu­ralnej barwie, bez lakieru, pobielanych słońcem. „Sommelsdyk” jest prawie no­wy, dwanaście tysięcy ton, duży i bardzo szybki. Duńskiej roboty, wygładzony w drobiazgach. Dwie bardzo długie lufy, podobno szesnastocalowe. Strzelamy teraz do wyrzuconej beczki po oliwie, dla wprawy, by potem nie robić niepotrze­bnego hałasu. To na tych wodach prze­padły bez wieści dwa holenderskie statki. Zatopiły je niemieckie rajdery, może ło­dzie podwodne, zdążające po zaopatrzenie do przyjaznej Japonii, a może sami Ja­pończycy, którzy dążą do wojny?…

Przy Galapagos przez godzinę płynie­my wśród delfinów. W przezroczystej wo­dzie doskonale widać ich małe z matka­mi, inne podrosłe, i trzymetrowe olbrzy­my; sapią i spoglądają na nas paciorkami oczu. Nurkują pod brzuch statku. Wiją się i pędzą razem z nami. Każdy jak sprę­żyna z absolutną płynnością ruchów. Ale odstają coraz bardziej. Przed dziobem ciągłe ściga się z nami kilka wielkich zuchów, które stoczyły już niejeden bój z rekinami. Potem zostają tylko dwa.

Kiedy stewa łaskocze im płetwę, zgi­nają ogon, rozprężają się i jak błyskawi­ca przelatują w dziesięciometrowych sko­kach w powietrzu, jeden nad drugim, nie

146

przeszkadzając sobie. Ogarnęło je szaleń­stwo. Ale i najdzielniejsi nasi bracia wodni w końcu pozostali w tyle. Ruch węża, giętkość pantery, majestat lotu albatrosa i jeszcze płynność delfina — oto balet dla nabożnych kalifów w poza­ziemskim raju.

Kapitan wprowadził na mostek pasaże­rów, greckiego kupca wraz z małżonką. Dwornie objaśnia jej różne urządzenia. On — mały, pokaźny brzuch, śnieżne tro­piki lamowane złotem, dostojność władzy. Marynarze tylko w szortach — zdrowa, krzepka nagość zwierzaków. Kobieta do­strzega różnicę. Uśmiecha się z delikatną ironią i udaje, że słucha objaśnień. Jest duża i powolna; gdy jej mąż maleńki i żywy jak skra.

Jest jeszcze holenderskie rodzeństwo, wyrośnięta pannica i młodszy brat. Ran­kiem i przed wieczorami spacerują po przednim pokładzie, gdzie jest zwykle pusto, zawsze razem. Nigdy nie widziano ich na rufie, gdzie są pomieszczenia za­łogowe. Nie reagują na naszą obecność. Nie kłaniamy im się, jak Grekom. Są jed­nak ujmująco, cicho skromni. Szanujemy ich. Ich odosobnienie nie jest pozbawione życzliwości. Muszą mieć dużo życia wewnętrznego, swój świat, że tak trwają w ciszy. Lubię to, mimo że dla mnie jest to nieosiągalne. Gromadne życie niszczy urok intymności i jej siłę. Kiedy znajdą się wśród bliskich ludzi, ogrzeją się także ich serca. Przechodząc przed szeroko otwartym iluminatorem widziałem ją w fotelu z książką w ręku, inne książki były porozrzucane na koi. Czytali dużo, by nie zagroziła im pustka.

147

Nocą płyniemy z wygaszonymi światła­mi. Statek, zawieszony w ciemnościach, ani drgnie, jakby i on spał na szerokim gościńcu. A przecież pędzi siedemnastoma węzłami. Na wachtę, więcej z przy­zwyczajenia niż z potrzeby, przychodzi­my z pasami ratunkowymi w rękach i rzucamy je pod tylną ścianę sterówki. Nagie skóry owiane łagodnym ciepłem nocy. Jedyne słowa to wymienianie kursu. Kojąca cisza, półsen. Tu zginęli Ma­gellan, Cook, La Perouse. Ile heroizmu i ogromu pracy myśli ludzkiej po to, by nam było łatwiej. Po wachcie rozwiązuję hamak, jest sucho, wygodnie; sen.

Budzi mnie wschodzące słońce i dotyk ręki wachtowego, wołającego na zmianę. Naciągam szorty i idę na mostek, bez orzeźwienia zimną wodą. Każde przebu­dzenie jest łagodne, jasne i radosne, gdy koledzy w kabinach przytomnieją dopie­ro po dłuższej chwili. Codziennie biorę prysznic. Sprawiam sobie masaż długim mydleniem całego ciała, potem woda ożywia mą skórę. Czuję rozluźnienie i lekkość. Jedynym przyodziewkiem są skąpe, białe slipy. Skóra straciła skromną białość, wpada w czerwonawy brąz, cie­mny na grzbiecie, jaśniejszy na brzuchu. Zmieniłem ubarwienie. Chodzę boso, jak kiedyś marynarze na żaglowcach. Pokład, wykładany dębem, wybielony słońcem po deszczach. Urządzam sobie na nim najswobodniejsze spacery z częstym zatrzy­mywaniem się. Przysiadam na luku koło hamaka, tam jem posiłki. Do kabiny nie chodzę wcale. Czysty, przytulny statek, nieobjęty ocean, gorące słońce, kojąca monotonia. Jestem wygrzany jak kot, na

148

wskroś przesycony słońcem, skóra odżyła, aż mrowi na plecach, włosy spłowiały.

W dzień jeden z wachty zawsze siedzi na maszcie. Nie stoją w blaszanym koszu jak inni, lecz siedzę na płycie zadaszenia. To dwadzieścia metrów nad pokładem, a jestem swobodny, jak na luku. Statek ani drgnie. Słońce i orzeźwiający prze­wiew. Dziób odkłada potężne skiby, zabielone pianą. Przed nimi wzbijają się lśniące groty latających ryb. Szybują jak pociski. Mewy pikują, chwytają je i po­łykają. Ważą się bardzo blisko mnie, na­trząsają się z mojej nieporadności. Jasne niebo nakłada się horyzontem na cie­mniejszy ocean.

Przepatruję lornetą styk nieba i wo­dy. Raz ujrzałem tam szczyty masztów. Widziałem je także gołym okiem, ale przez lornetę wyraźniej. Zawołałem na mostek. Tam nie widzieli jeszcze ma­sztów, ale statek; skręcił ostro o dziewięć­dziesiąt stopni w lewo i pognał co sił w koniach. Maszty zapadły się i po jakiejś godzinie znów weszliśmy w kurs…

Czasami widuję albatrosy, po dwa, cztery, trzymają się parami i z dała od statku. Rozpiętość ich skrzydeł jest ze cztery razy większa od długości ciała. Nie machają nimi, lecz kształtują je i nasta­wiają do lotu. Pod wiatr zyskują wyso­kość.

Czasami nocą otwierają mi się oczy, gwiazdy kołyszą się lekko z ruchem sta­tku. Świetlisty Syriusz, ogromne ćwieki Oriona, czerwony Krzyż Południa, mie­niące się Plejady i niezliczony pył Drogi Mlecznej. Statku nie widać, oceanu nie widać. Rozpostarty w hamaku patrzę

149

w jasną, kulistą niszę nieba; największe ludzkie marzenie, które można osiągnąć przez doskonałość. Dla jednych ma to być wieczna szczęśliwość, dla drugich tylko ludzki trud, po który polecą. W al­batrosach są dusze potopionych żegla­rzy — marzenie marynarzy o doskonal­szej żegludze. Nasi koledzy, żeglarze nie­ba, żeglować będą między planetami. Może polecą na inne gwiazdy, a może ca­łym systemem słonecznym powędrujemy w ich pobliże i dogonimy je statkami? Może na którejś będą sprzyjające warun­ki i zaludnimy ją?… A może już będzie zamieszkana przez istoty mądre?… Roz­sądne byłoby łączenie sił i możliwości przeciw ogromowi wszechświata… A mo­że przeciw groźbie wojny? Najbardziej zagrożone i nietrwałe jest ludzkie szczę­ście. Najpełniejsze jest ono w marzeniu. Silnym pozostaje ściganie szczęścia, które po urzeczywistnieniu rodzi następną tę­sknotę, i tak bez końca. Marzenie jest wielkością i tragizmem człowieka. Naj­większą w nim i nie do odłożenia siłą jest obsesja nieba. Zdobycie go jest celem ogromnym, dla którego powinny łączyć siły wszystkie narody. Ale one zabawiają się grabieżami. Kolor skóry, oczu, kształt nosa może być także powodem wojny. Czy mój ojciec jeszcze żyje?… Chyba nie jestem najlepszym synem… Powinienem być na północnym Atlantyku lub pójść do lotnictwa…

Strasznie łatwa żegluga. Obowiązki na statku są tak oczywiste jak powietrze, spełniam je bez oporów i jestem wolny. Ciągle słońce. Czasami popadują rzęsiste deszcze i lśnią tęcze. Raz niebo wystroiło

150

się w tęczę podwójną, a my płynęliśmy jak przez bramę. Ciepłe, wyiskrzone gwiazdami noce. Lubię tę kojącą monoto­nię Jest czas na rozpamiętywanie wyda­rzeń miłych i takich, których się wstydzę sam wobec siebie. Przemyślam sytuacje, w których teraz postąpiłbym inaczej. Najwięcej wyrzucam sobie niespełnienie zamierzeń, których przez brak odwagi na­wet nie ruszyłem. Marzą mi się dziewczy­ny odrealnione, uszlachetnione przestrze­nią. Wyobrażenia wysp, ludzi…

Ciągle ocean. Wyspy zostały na półno­cy. Idziemy mocno południowym łukiem. W przejrzystym powietrzu unosi się ląd Australii, słoneczne, ciche Rockhampton. Na redzie duży, biały statek-pilot. Łódź odrywa się od niego i przypływa pod burtę. Wiśniowo politurowany welbot z wiosłami nie w parę, przy nich czterech rosłych chłopów, piąty przy sterze. Kru­czowłosi, ciemny brąz skóry, kwieciste przepaski na biodrach. Kanacy. Kiedy pilot był już na trapie, odpłynęli długimi pociągnięciami wioseł, najdostojniejsi z żeglarzy. Królewski zaprzęg — aż za­tyka nas podziw.

W żegludze przez Pacyfik zgubiliśmy jeden dzień, musimy go dodać, by wpaść w miejscowy czas. Piaszczyste łachy Wielkiej Bariery Raf Koralowych. Tylko na niektórych palą się boje. Przez całe noce pilot na mostku, w dzień trochę drzemie. Na samym cyplu Jorku podpły­wa łódeczka i zabiera go z pokładu.

Płytkie morze o świetlistym błękicie. Wyspy, wysepki z czubatą zielenią. Tra­fiają się i skaliste. Przy Borneo gorąca, lepka jak smoła noc, z zastałym powietrzem

151

Niebo raz po raz otwiera się og­niem, jakbyśmy mieli spłonąć. Iskrzą się szczyty masztów. Sucha, cicha burza. Stargał ją piorun, po nim całe kanonady. Ciężkie krople, ulewa nasilająca się w ka­skady. Płyniemy jak pod wodospadem. Rzucamy kotwicę.

O świcie weszliśmy do zatoki i uwią­zali przy drewnianym pomoście. Balikpapan. Trochę domów, wieża naftowa, wszystko spowite w zielony kożuch. Odu­rzający zapach dżungli. Zrzucamy trochę ładunku i wychodzimy.

Batawia na Jawie. Pokusa tajemniczych krajów.

Spłacam statek. Po kilku dniach w pośpiechu mustrują mnie na inny, na wyj­ściu. „Palenbang”. Spory jak poprzedni, stary, opuchły rdzą, oblepiony farbą i smołą. Przepychamy się wśród wysp. Często pojawiają się japońscy rybacy. Holendrzy smutnieją. Na cyplu Jorku nie ma ani jednego pilota. Statki uciekają. Na pagórze dwie armaty, półnadzy żołnie­rze kopią w piasku rowy.

Przy ciągłym sondowaniu ze statku i ze spuszczonej łodzi przebijamy się przez Wielką Barierę. Radość. Przez cały dzień sunęliśmy nad koralowymi lasami, w nich zaciszne polany i odpryski skał. Ławice ryb barwniejsze od kwiatów. Zie­lone węże.

I znów łatwa żegluga. Pojawiają się wyspy. Zachodzimy do Suwy na Fidżi. Niedołężny hydroplan uwiązany przy boi. Miasteczko ogród z czerwonymi dachami. Ogromni, czarni krajowcy w czapach po­skręcanych włosów. Cała załoga zeszła

152

się w przytulnym barze, zagubionym w oceanicznej ciszy. Prowadzi go hoża ko­bieta. Przedstawiamy się narodowościami. Ona jest Niemką. Śmiejemy się, nie uznajemy wojny, jest gdzieś daleko. A może to mądrość prostych ludzi, którzy nigdy nie chcą wojny? Niemka jest miła, przyjazna, opiekuńcza. Wytchnienie.

W drodze na statek zagarnęła nas gro­mada krajowców. Bębny, gitary, w wiel­kiej szopie wszyscy tańczą na bosaka. Zdejmujemy buty. Dziewczyny olbrzymki, w ich tańcu jest łagodna senność. Go­rąca noc. Marynarze wychodzą z nimi popatrzeć na księżyc. Siedzę na ławie, z połowy łupiny kokosa piję ich piwo — ,,kawa”. Nie chcę wracać na statek. Świat ma więcej uroku, niż doznał go Ulisses. O jakie dwa tysiące mil stąd jest Tahiti, raj na ziemi. Bóg zapomniał o nim, ale odnaleźli go żeglarze. Wydaje mi się, że to bardzo blisko, że można by puścić się pirogą. Ale przypomina się wojna. Wra­cam na statek.

Pod dziobem skądś wziął się świerszcz, wędruje z nami i śpiewa. Ciągle wyspy jak kwiaty, bukiety na rozległej łące Pa­cyfiku. W monotonii pojawiają się jak sen, są jej dopełnieniem. O niespełna milę stąd jedna z wysp archipelagu Towarzy­stwa. To tu rozegrała się wielka tragedia o kilka orzechów kokosowych. Niektórych buntowników zawleczono do Anglii i po­wieszono na rejach. Po stu pięćdziesięciu latach oddał im sprawiedliwość epos Mutiny on the Bounty. Do dziś żyją tu potomkowie dzielnego Chrystiana. Mógł­bym ich zobaczyć. Z wyspy wzbijają się dymy, ocean jest gładki. Skoczyć do wody,

153

dopłynąć, nic łatwiejszego. Ale trzeba na wojnę…

Wyspy zostały za nami. Półsen długie­go przelotu. Delfiny przy Galapagos. Przejście Panamy. Przybył nam jeden dzień, musimy go odjąć.

Do Halifaxu przybiegliśmy w tęgą zi­mę. W pomieszczeniach pod dziobem ciepło, para szumi w rurach, świerszczyk dźwięcznie cyka jak na Pacyfiku. Wysz­liśmy do Anglii w dużym konwoju, ale drugiej nocy zawadziliśmy norwega i za­topiliśmy go. Po trzech dniach wróciliś­my, rozdartym, pokrytym zwałami lodu statkiem do portu. Świerszczyk zamilkł na dobre.

Powłóczę prawą nogą, mały bezwład w biodrze, bo pospałem na oblodzonej kanapce. Chodzę na nagrzewania, masaże; nie pomaga. Biorę więc statek idący wo­kół Afryki, z amunicją przeciw Włochom w Abisynii. To belgijski statek, sami Flamandowie. Płyniemy sami, czasem zygzakiem, potem już prosto jak strzelił, prawie przez całą długość Atlantyku. Słońce i słońce, trochę chłodu przy Przy­lądku Burz, i dopiero spiekota na Oceanie Indyjskim. Ocean jest szmaragdowy. Przy Mozambiku zaciąga odorem dżungli, przy Zanzibarze goździkami. Wielka przejrzystość powietrza, suche, wysokie niebo. Fale wpadają w zielonawy odcień. Z Mombasy kierują nas do Aleksandrii. Przeszliśmy równik, a tu coraz większa spiekota. Minęliśmy cypel pustynnego Somali. Arabskie żaglowce o wielkim skrzydle. Piec Morza Czerwonego. Moja noga już nie spóźnia się, dopaliło ją słońce.

154

Potem, już na innym statku, przebywa­łem ten piec nieraz. Odmykał się Adenem; tam bure, wypalone skały. Biblijny raj zionie piekłem. Naga Sokotra. Słońce. Wielkie odległości. Tu pogoda, jeśli się już ustali, trwa. I dlatego ten śródlądowy ocean jest najgorętszy. Bardzo lubią go Norwegowie, o takiej żegludze marzyli Wikingowie. Przy zachodach słońca nad horyzontem często pojawiają się chmurki, we wszystkich kolorach i w ciągle zmien­nej tonacji. Słońce zapada, a odblask jesz­cze pozostaje na chmurach. Na wschodzie zapalają filię gwiazdy, stamtąd zaciąga czerń i otula ocean. Tam Cejlon, cały jak ogród. Syngalezi upierają się, że to tu był raj. Dla żeglarzy rajem jest Poli­nezja.

Znów długi przelot do Sumatry…

Północny Atlantyk jawi mi się jako groźny Wiking. Pacyfik harmonijnie wto­pił się w urodę Kanaka. Indyjski jest jak Arab, obrzeżony urodą zawsze naboż­nego kupca i rabusia.

W drugim dniu inwazji na kontynent widziałem setki statków. Był to najpięk­niejszy dzień wojny. Latami musieliśmy się natrudzić, by przeskoczyć Angielski Rów. Droga była daleka, wiodła przez oceany.

155

Powrót na morze

 

Wypisałem chyba z pud papieru. Kilka­naście niewesołych lat, w których nie było kin, teatrów, koncertów, kawiarń, knajp, wczasów, podróży. Niewiele jadła, pusty kąt i często Franuś Gil. Były jed­nak dobre książki, a w nich wszystko i… dużo, dużo więcej. Kiedyś w najmniejszy okruch czy w największy kawał radości wpadałem jak ćma w płomień, za cieka­wostką czy przeżyciem pędziłem tysiące kilometrów, wprost na zatracenie. Teraz jestem taki sam, może tylko trochę wybredniejszy. Odkryłem jednak większą radość. W tych kilkunastu latach bywały samotne noce, a w nich czasami chwile skupienia nad kartką papieru. Wtedy łeb gorzał, zmysły mocniej dotykały maja­czeń niż twardych rzeczy na jawie, serce waliło jak dzwon lub zamierało w rytmie serc tych ludzi z urojeń. Kiedyś o mało nie zostałem poszukiwaczem złota, a teraz przesiewam słowa, łudząc się, że znajdę w nich cenne ziarnko. Czasami trafi się okruszek, radość, jaka nawiedza pustel­nika. Jestem żmudnym przesiewaczem. Niektórzy koledzy odkryli w sobie „żyłę” talentu, potem „żyła” okazała się papiero­wa: szeleściła przemiłymi papierkami z dużą ilością zer.

156

Kawał czasu. Z początku płynąłem jak wartka woda, miało to trochę natychmia­stowego uroku, ale czy zawsze można być strumykiem? Każdy, nim zginie, chciałby  poczuć się jak wielka wszystko obejmu­jąca rzeka.

Nigdy nie tknąłem się rzeczy, o której już przed napisaniem wiedziałem, że dam jej radę. Po co, to przecież już jest! Za to im bardziej zdawała się nieosiągalna, tym mocniej olśniewała i tylko do takich warto było brać się. Już przed dotknię­ciem dawała przedsmak radości, jakiej doznam po ukończeniu. A jeśli się prze­gra? Tylko tak można wydobyć siebie z mroku. Niech wali w leniwy łeb praca do ostatniego tchu, którego mam za wiele.

Sięgałem najdalej, jak tylko mogłem. Byłem jak gracz: im bardziej waliło się dzieło, tym wyżej wyciągałem następny strop, łudząc się, że odbiję sobie wszystko ostatnią wygraną. Wszystko podsycało moje szaleństwo. Jaka szkoda, że nie ma już dobrych diabłów, skupiających dusze, bo ludziom nie wolno ich sprzedać…

Dziś wiem, że pisania nie można opano­wać barbarzyńskimi zrywami, że chyba nigdy nie można go opanować zupełnie, że wszystko to usiłowania i usiłowania. Może jeszcze uratuje mnie ciągłość pracy i mocniejsze wejście w głąb ludzkich spraw, ale przeraża mnie to także, jak dzikusa jarzmo kultury, w którym chcą go zjeść kulturalni ludożercy, a który ma w sobie radość słońca, ptaka, nieba i ziemi. Ludzkość musi porzucić cywilizo­wany kanibalizm i przywrócić cywilizowanemu

157

człowiekowi te najbardziej natu­ralne doznania. Torujący drogi herosi będą bardziej ogólnoludzcy. Nie czas te­raz na moją pierwotną radość, muszę podjąć większy trud. Przeraża mnie to, nie nadaję się na herosa, będzie tylko mozół, a tak mało radości, nabawię się bólu głowy, którego nigdy nie znałem.

W końcu przyszło zwątpienie. W każdej twarzy widziałem drwinę i śmiech. Przed­tem byłem ślepy, zajęty swoją złudą, a może inni widzieli jeszcze nadzieję, jaką miałem w sobie i to ich hamowało. Moje odcięcie się od ludzi z otoczenia było jed­nostronne. To ja nie miałem w nich wglądu, oni we mnie mieli. Byłem naj­większym leniem, jakiego znali: że też może się tak człowiekowi przewrócić w głowie!… W redakcji jeden z dzienni­karzy wygarnął mi w przystępie szcze­rości: „Co? Gnijesz coraz głębiej? I jeszcze zarażasz tych z Koła Młodych… Tak, staczasz się na pozycje wroga…” Nie posą­dzałem go, że sam to wymyślił. Ci wspa­niali dziennikarze, pracowici, mądrzy, moralni: źle czy dobrze, gnili za nich ich przełożeni, sami nigdy nie staczali się na pozycje wroga.

Bardzo ciężko żyć, będąc zupełnie bez­użytecznym. Najczarniejszy chleb prze­stawał smakować, bo i do niego nie miało się prawa. Na ulicy zawsze pierwszy schodziłem ludziom z drogi, ale w końcu opanował mnie strach, że mnie rozdepczą. Istnienie moje poświadczał tylko mój cień. Nie mogłem równać się z kimkol­wiek. Nawet żebrak ma w sobie nagą szczerość, ma tęgą obronę, czasami jest w nim tragizm, przy tym prawie zawsze

158

bywa sobą z winy społeczeństwa. A ja — chciałem być mędrcem, a wyszedłem…

Kiedy spotykałem kolegów, mówiliśmy sobie cześć i mijaliśmy się. Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Niektórzy pat­rzyli na mnie jak na ruinę, inni twardo, po męsku zostawiali mnie z moim losem. Dziewczęta nie spostrzegały mnie, lubiły tych stąpających wyzywająco, napęczniałych rozkoszą tryskającą z każdej pory. Ale może lepiej, że tak było, bo po krót­kich chwilach zapomnienia byłoby mi jeszcze gorzej, albo, co gorsza, stałbym się zwykłym łajdusem. Diablo poważnie wlokłem za sobą swój ogon nieszczęścia. Dziś wiem, że od tych chwil przestałem żyć na niby. Wszystko uwierało mnie mocno. Każde wydarzenie, które miało mnie spotkać, gotów byłem przyjąć z dzie­cięcą, ogromną powagą. Gdybym uwierzył urzędnikom — pisałbym na pewno. Jak­że jednak mogłem im uwierzyć, kiedy mówili co innego, a co innego robili.

Więc — pisanie stało się niemożliwe. Zbyt często prosta prawda była przeciw prawdzie urzędowej. Nastał okres pisa­rzy urzędowych. Lud nie odczuwa pot­rzeby literatury, gdybyż to jeszcze pisano o jego losie albo dla młodzieży, o miłości. Od losu byli księgowi, a o miłości pisały urzędy stanu cywilnego. Uczucie, rytm muzyczny, piękno stały się antyrządowe… Po cóż hodować darmozjadów, którzy od­dają się temu pięknu i jeszcze zarażają innych chorobliwą wrażliwością i subtel­nością…

Włóczyłem się po ulicach wraz ze swo­im cieniem, pogniewany ze wszystkim.

159

Miasto było wrogie, tłum nieprzyjazny. W końcu przestałem wychodzić. Przecież nie można było chodzić po mieście jak po pustyni, nad którą jest przynajmniej nie­bo i horyzont dla wyobraźni. Rozległy i piękny widok z Wałów Chrobrego na port stał mi się nienawistny, to tu umarły wszystkie marzenia i pragnienia. Pokój na pięterku, tak ludny zmyśleniem i pię­kny, bardziej przerażał od najczarniejszej jamy pustelniczej. Nie było już w nim wiary w układanie bajeczek, była trupia pustka. Byłem chory. Nie można gniewać się na społeczeństwo, to prowadzi do obłędu.

Czy długo jeszcze mogłem tak istnieć — pustka poruszająca się w pustce? Zoba­czyłem dziewczynę. Miała smutne oczy, niebieskie, duże i mocne, niemal stalowe. Wąskie usta, może stwardniałe od życia i nie pielęgnowane, ale złote włosy i mo­cne nogi. Wypłowiały nieprzemakalny płaszcz i zabłocone sportowe buty. Przy tym była hoża, jak młoda sekwoja wzra­stająca na złej ziemi. Tchnęła z niej samotność i jakieś zagubienie. Mężczyźni są durnie, dostrzegają tylko płaszcze. Te oczy roiły mi się radosnym błękitem, usta nabrzmiewały rozkoszą, ciało rozkwitało w słońcu jak czerwona sosna, trochę ostre indiańskie rysy łagodniały w tkliwych łukach. Taką mi się wydawała w szczę­ściu. „Dobra squaw — pomyślałem — je­śli życie jest ścieżką wojenną”. Nie było jej dobrze, dlatego zaczęliśmy rozmawiać.

„Ty jesteś jakiś przestraszony, nie trze­ba się bać ludzi” — powiedziała mi po pierwszej nocy. Istniałem! Miałem dziew­czynę i chociaż nie była tak piękna, jaką

160

roiłem sobie po pierwszym spojrzeniu, to działo się tak z mojej tylko winy, bo przecież każdy mężczyzna daje kształt i barwę swojej kobiecie. Z początku mia­ła dla mnie wielką pobłażliwość, jak dla trochę miłego próżniaka, ale czy mogło być tak długo? Chodziła w spodniach i budowała okręty. Każdy jej dzień zna­czyły osiągnięcia, na jej oczach rosły olbrzymy. Przemyślnie spięte góry stali wyrywały się z pochylni w swój żywioł. Potem jak panny na wydaniu stroili je w dziewiczy rejs. Owoc jej pracy obiegał świat. Czy może być coś bardziej monu­mentalnego nad dobry okręt? Nie na próżno najwspanialsze z nich noszą imio­na narodów, krajów i wielkich ludzi. Mia­rą ludzi jest miara ich pracy.

Byłem przy niej bardzo niemrawy. Mo­ją pracą miały być śmieszne kartki, na­pisane w udręce, bo przyjemności w tym prawie nie było, czasem wykończone, ale nie zawsze. Nie było w tym chleba dla in­nych, ani dla mnie, były to ciągłe wygiby na granicy śmieszności.

O, niewiele miała dla mnie tej pobłażli­wości, zostałem próżniakiem, stawałem się coraz bardziej nieprzyjemny. Nie by­łem już przestraszony, na ulicy stąpałem śmielej, ale było to gorzej niż śmieszne — istnieć tylko przez dziewczynę. Z czasem stałem się jakąś nieznośną zabawką. Ko­bieta dumna nie pozwoli żerować na swo­im łonie, już tak musi być, by mężczyzna jednak był mężczyzną. Jej spojrzenia straciły tkliwość, był w nich smutek i wyrzut. Wtedy przychodziło zdrowe, ludowe „coś trzeba robić, czy istnieje tylko pisanie?” Albo się umie pisać, albo

161

nie. Rozumiała to tak jak z okrętami. O, B., W., oni umieją pisać, wydają książ­ki. Nie wiedziała, że można umieć pisać, można wydawać książki i że też nie zawsze wyjdzie. Jeśli coś się powtarza po wiele razy, przechodzi to w pewnik. Najrozsądniej byłoby, gdybym wreszcie za­przestał, tak jak mogłem to uczynić zaw­sze, gdy miałem tę cnotę w pogardzie. Teraz było to niemożliwe. Rezygnacja z jednych usiłowań niesie w sobie odrazę do następnych.

W literaturze jest tylko jedno nieśmieszne odejście — Rimbauda — poprzedzo­ne zwycięstwem. Mógłbym odciąć swój ogon nieszczęścia pisząc o nim wprost, ale na to byłem za głupi i zbyt tchórzli­wy. Byłem więc tylko zdatny do trochę radośniejszych wygibów, a z ogonem, wiedziałem, że jeśli nie zniszczę go zu­pełnie, będzie się stale powiększał. Szczęście czyni podatnym na szczęście, tak samo jest z przeciwieństwem szczęścia.

Zbierałem się z trudem. Nic nie skła­niało do podjęcia jeszcze jednego wysił­ku. Trzeba by było iść wbrew wszystkie­mu. Jak to dobrze, że w Szczecinie pu­szcza wchodzi do samego miasta. Mogłem nie spotykać znajomych, których twarze pokazywały moją własną ruinę. Była wio­sna. Białe brzozy okrywały się czerwonym nalotem, jakby z nich tryskała krew. Dę­by rozchylały grube, tłuste pąki, jakby mówiły: my nie pękamy żadnej zimy. Po­tem bór zielenił się i śpiewał na wietrze swoją pieśń życia. Ptaki, ci przelotni oportuniści, kpiły ze mnie całym chórem. Och, słuchając ich trzeba było śmiać się. A słońce sączyło ogień w krew.

162

Gorzej było w domu, trzeba było pro­sić najbliższych, by nie trzaskali drzwia­mi, i broń Boże nie wybuchnąć, kiedy oburzali się: „co to, trupiarnia?!”. Zawsze można było uciec, las chronił i dzielił się ze mną swoim twardym i radosnym ży­ciem.

Pokoik na pięterku znów zaludnił się wspomnieniami. Wróciły piękne czasy, kiedy samo życie spinało się w nowele i tyle ich było. Jaka radość, kiedy jest chociaż myśl, maleńka jak żołądź, i złuda, że wyrośnie z niej dąb. Jak daleko od po­mysłu do napisania!

Były niespokojne wędrówki, jak ukła­danie nienośnej kury z jajem. O, nie byłem orłem. Ciężko przychodziło pierw­sze zdanie, wreszcie było już i zamykało odwrót. Wtedy ciągnąłem jeszcze na siłę, aż wreszcie przychodziło skupienie. Cisza ma swoją muzykę, każde wspomnienie gra swoją melodią. To udzielało się także domownikom, byli styranizowani i snuli się jak duchy. Jeszcze próbowało wedrzeć się we mnie zwątpienie, aż w końcu umy­kało pod większym napięciem woli. Tro­chę nieprzyjemne było pukanie w ścianę synów szewca, wspaniałych jak na swój wiek urwisów, ale już muzyka radiowa zza drugiej ściany stawała się rozkoszą. I wreszcie była nowela, a z nią wątpliwość — dąb czy karlica? Teraz rozpoczęły się wędrówki po re­dakcjach, „Kurier” nie chce drukować takich kobył, „gdyby to chociaż na jedną stronę”; najchętniej drukowaliby, gdyby nowela miała objętość fraszki. Do „Gło­su” nie nadaje się: „może dobre, może złe, ale zbyt oderwane od ich nurtu”. Radzą

163

do radia. Kiwają głowami: „tam są fra­jerzy, wciśniesz”. W radiu wzięli.

Nowela wyszła, krótka radość. Znów zacząłem chodzić do miasta. Znajomi byli zdziwieni moim zuchwalstwem, ale szybko powrócił im dawny uśmiech. Uznali jed­nak, że teraz można ze mną porozmawiać. Opowiadali o bibach, o kantach, o wszyst­kim. O literaturze? Och, nie, to coś bar­dzo śmiesznego, a jeśli już nie śmieszne­go, to jakoś nie pasującego do życia… Mo­że mówiliby, gdyby literatura miała wła­ściwości wódki. Kiedyś jeden z miejsco­wych dostojników powiedział mi żartem: „Pisarz, i nie ma grajcarów? Powinna być jedna kuchta do garów, druga do dzieci, do tego auto… No, jeszcze A…” — i pokiwał głową, bo przecież i temu bra­kowało jeszcze jednej pomocy domowej i samochodu.

Nie trzeba było wychodzić do miasta, przecież znałem jego gorzki smak. Stawa­łem się ponury. Znajomi pytali o Gila i szybko mnie opuszczali. Och, Gil to co innego, to dopiero uciecha! Można go było ciągnąć za rękaw całymi godzinami, w nieustannym chichocie. Kawały szły z gęby do gęby. Franuś nie znał ani jed­nego, ale tworzył je natychmiast, z wszy­stkiego, proch uliczny zamieniał w diamenty. Nie znajdując oparcia smutniał i zaczynał filozofować, jakby mówił do lamp ulicznych. Ale i jego tyrady rozwa­lały się o próchno słuchających. Wtedy pozbywali się go. Och, nie, nie gniewali się…

Kiedy spotykałem go wracającego do domu po takiej włóczędze, był obolały, obity, zbryzgany błotem.

164

Druga próba nie udała się. Trzeba było chodzić do lasu. Sam się rozluźniłem, więc i moja tyrania zeszła z domowników, bo cisza była dla nich czymś okropnym. Jak tu jednak znieść stałe napięcie? Skupie­nie nie przychodzi tak łatwo, a potrafi uciec w jednej chwili. Nie potrafiłem pi­sać w każdych warunkach, choć Franko­wi to się udawało i jeśli nie mógł w domu, pisał na karteczkach w bibliotece, na dworcu, na ulicy, w tramwaju. Czyżby posiadł sztukę pisania w myśli? Z tym wszystkim powinien był mieć znośne warunki bytu, a w rzeczywistości wiodło mu się gorzej ode mnie. Ja mogłem ode­rwać się od radosnych wygibów, on już nie. Odebrała mu to jego niespotykana ostrość widzenia rzeczywistości. Gdzieżby mógł pisać umoralniające bajeczki? Ja w trudnych warunkach chwytałem ciężką pracę, on tego nie potrafił. Są ludzie stworzeni tylko do myślenia, choć takich jest niewielu, każda inna praca zabija w nich osobowość. Gil próbował pracować w miejscowych redakcjach i wszystko by­łoby najlepiej, gdyby nie próbowano wy­mienić mu mózgu. A przecież to on napi­sał wtedy „Żniwo wielkiej reformy”, le­kturę obowiązującą w szkołach partyj­nych.

Podczas posiłków dziewczyna moja by­ła czasami przedziwnie uprzejma dla mnie, spoglądała z uśmiechem, jakby mó­wiła: „już się przyzwyczaiłeś…” Nie! Ni­gdy nie można przyzwyczaić się do ko­biecego chleba. Zacząłem myśleć o pracy w redakcji, ale nawet gdybym wykrzesał z siebie jak najwięcej pracowitości, nie

165

potrafiłbym — byłem dla nich strasznie obcy.

Statek, statek… przyszło jak objawie­nie. To na lądzie spotyka marynarzy wszystko zło i schodzą na psy, gdy morze, choć surowe, jest sprawiedliwe. Zabije cię, jeśli zrobisz fałszywy krok, ale uroś­niesz, gdy pokonasz jego wściekłość. Mo­rze nie przepuści żadnego niedołęstwa ani tym, co budują statki, ani tym, co żeglu­ją. Marynarze nie płaczą, kiedy toną. Pła­cze się, kiedy się umiera w łóżku. Morze nie znosi kalectwa: albo uzdrawia kaleki, albo pozbawia je wszystkich cierpień ży­ciowych. Na dobrym statku dobra załoga wiedzie życie jak nigdzie na ziemi. Cała żelazna obowiązkowość jest tak normal­na, jak powietrze. Jest potrzebna, by sta­tek mógł płynąć, i dlatego jakby jej nie było. Gdyby tylko armatorzy nie rościli sobie za dużo pretensji — byłoby idealnie. Żadne z sanatoriów nie jest tak ko­jące, jak kojąca jest monotonia rejsów. I jakie jadło… Nic nie jest równie różno­rodne dla ciekawych oczu: ziemia kręci się pod kilem, straszy lodami północy, to znów chwali się orgią kolorów tropiku, migają kontynenty, wyspy, ośnieżone gó­ry, samo morze także nabiera coraz to innych barw lub odcieni, a czasami prze­słania się ścianą mgły. I nikt tak nie czu­je burzy jak marynarz. Wichura zapiera oddech, a pod stopami niemiłosiernie bity statek, dający z siebie wszystko, by po­konać czarne pagóry z pianą wściekłości na szczycie lub kotłującą się otchłań. Lu­dzie są na statku prawdziwi i szczerzy, można im i trzeba ufać, że dadzą z siebie wszystko.

166

Coraz to inne porty, ciekawsze od naj­ciekawszych książek. I jeden nieciekawy, ale najdroższy z wszystkich — Szczecin. Ile radosnego niepokoju w drodze do nie­go, ile radości z każdego nowego dźwigu, hangaru i uporządkowanego nabrzeża. Z Wałów Chrobrego widok na monumen­talną pracę: ukorzę się i przeproszę mo­je miasto. W domu będziemy jedli mój chleb, będę opowiadał o pływających ko­losach, wielkich jak góry, pięknych jak poezja. Dziewczyna moja będzie się chwa­lić dziesięciotysięcznikami. „Cóż to, śmie­chu warte! Niemcy budowali tu prawie trzydziestotysięczniki, co za wstyd, powinniście budować dwa razy większe”… „Moglibyśmy, ale wszystko ta Warsza­wa” — będzie tłumaczył się mój stocznio­wiec. „Nie rozumieją nas. To takie szczu­ry lądowe. Musimy tam posłać naszych ludzi”… Ulice nie przestraszą mnie już, zostanie tylko literatura, ta pękata, nie­przystępna baba. Pływając przysposobię sobie mieszek, potem zejdę na ląd na ja­kiś czas i wtedy nie będę się do niej łasił, ani głaskał jej po piętach: zgwałcę ją bru­talnie. I nie będę tej suce wierny, kiedy zechcę, pójdę sobie na morze…

Zacząłem starania. Miejscowe władze były bezradne, w Gdyni nikt mnie nie chciał. Pojechałem do Warszawy. Zarząd Główny Związku Literatów wymknął się, to nie jego sprawa. Ale w Komitecie Cen­tralnym obiecali. Obiecanka wlokła się, pojechałem jeszcze raz. Oczywiście załat­wią, trzeba tylko czekać. Każdego zna­jomego warszawiaka, spotykanego na ulicy, udawało mi się wprawić w stan oburzenia, rosła z nich wielka armia.

167

Chodziłem, dokąd tylko wiodła nadzieja. Wszyscy obiecywali z oburzeniem, a ile przy tym subtelności, serdecznej szczeroś­ci i zrozumienia! Nie to, co w Szczecinie: moja prośba, ich odpowiedź, kilka su­chych słów i mina jakby wynoś się, zaj­mujesz nam niepotrzebnie czas”. Na to — moje odwarknięcie i ubytek złudzeń. W Warszawie za to byli miękcy jak puch, współcierpiący, gościnni. Miękłem i ja, przepraszałem ich i wychodziłem zawstydzony. Tylko skutek był ten sam, co w Szczecinie. Ach, ci dworacy! Przed­wojenni towarzysze bardzo byli zajęci swoją pracą, na pewno mieli do mnie żal, że ich nie rozumiem, że wszystkie podob­ne sprawy, a więc i moja, są właściwie ich znojną robotą w skali olbrzymiej i ogólnopaństwowej. I że w tym tkwi tak­że moje rozwiązanie, bo nie jestem za­pomniany. Tylko że nie mogą zaprzątać sobie głów pojedynczymi wypadkami, od tego są inne urzędy. Nie byli to już ci sami towarzysze, którzy kiedyś dzielili się ze mną chlebem, butami i burką. W tym wszystkim starania towarzyszki Macużanki i Romcia Bratnego były marnowaniem czasu. Byłem śmieszny do końca. Osmańczyk podobno mówił z premierem. A przecież konstytucja gwarantowała prawo do pracy w swoim zawodzie każde­mu normalnie uczciwemu obywatelowi.

Znalazłem wyjście — rybołówstwo. Jednak „Dalmor” miał za dużo swoich za­łóg. Przyszła druga wiosna. Te same dęby i brzozy już nie potrafiły niecić we mnie życia. Ale pozostawał przecież wielki kraj. Trzeba tylko obejść Zalew po naszej stronie i już można brzegiem Bałtyku iść

168

aż za Wisłę. Trzeba tylko trochę odwagi, jest ciepło, trochę strawy, wszędzie tyle pracy, zawsze znajdę dorywczą. Z nad­morskich wysokich brzegów będę wi­dział statki idące w świat. Znajdę ryba­ków, a jednemu z nich będą potrzebne moje ręce. Potem dopiero pomyślę o mo­je j dziewczynie…

Pewnego ranka, przed świtem, wyszed­łem z domu.

169

Gorzała

 

Wychyliłem jednym haustem, jakby to była woda. Uczułem w brzuchu małe, ześrodkowane ciepło, ale cały byłem jeszcze drętwy z zimna. Potężnie sklepiony chłop znów rozlewał w szklanki.

— Pij pan — przynaglał i cisnął wzro­kiem górnie, uroczyście.

Widywałem go, jak chodził do swojego ogródka meteorologicznego. Był masyw­ny; wydawał mi się ponury, nigdy nie zamieniliśmy jednego słowa. Znaliśmy się chwilę, ale starczyła nam za połowę życia. Była ona całym życiem innej isto­ty, maleńkiej, kruchej i pięknej. Po tym, co się stało, profanacją byłoby mówić sobie pan.

— Wyrzuć to słowo. Przecież mówiłem ci już ty…

— Ja bym nie poszedł — odpowiedział szybko z tragiczną szczerością. — Serce — lewą dłonią dotknął piersi. — Jeszcze bo­li. Ja to odchoruję. Uratowałeś mnie i matkę. Uratowałeś wiele ludzi.

— Uratowałem i siebie — wcisnąłem mu się między słowa.

— Och, to byłoby… — wrzasnął, jakby skupił się w nim ból wszystkich. — Nie przeżyłbym tego — wymówił zupełnie złamany.

170

— Przestań — zawołałem ostro. — Ro­bi się, co można.

— Pij, bo będzie zapalenie płuc — teraz całe jego wielkie wzruszenie sku­piło się na mnie. — Najlepiej pij z bu­telki, do połowy.

Nigdy nie lubiłem wódki, zawsze ot­rząsałem się po kieliszku. Pić z butelki byłoby i niemożliwe, i obrzydliwe.

— Napijemy się obaj — odpowiedzia­łem.

Podnieśliśmy szklanki, powiedzieliśmy sobie swoje imiona i wypiliśmy. Staś na­lewał gorliwie, ochłonął jakby z przy­gnębienia.

— Że też poszedłeś, że się nie bałeś…— zadźwięczało w nim radością.

— Trzeba było. Bałem się, że utonie. Dzielnie walczyła o swoje życie.

— Że też nie słyszałeś. Wołałem.

— Myślałem, że to jakiś pijak. Lubię spokój.

— Ja pijak? — obraził się. — Pij — zwrócił się do mnie z dbałością. — Należy ci się.

— I tobie też. Gdyby nie ty, mogłoby być gorzej.

Wychyliliśmy. Czułem, jak ciepło coraz szerzej rozlewa się w brzuchu kręgami.

Podczas jednej z moich ucieczek z do­mu byłem tu całą zimę. Budynek Ośrodka Żeglarskiego stał na uboczu, tuż przy wyjściu z basenu jachtowego. Kiedy by­łem już zupełnie zasiedziały, wciągałem gumowe buty z cholewami i wychodziłem na spacer. Szare niebo i śnieg, dni były mroczne jak pod kołem polarnym.

Zalew był skuty lodem. Odległy łoskot, „Swarożyc” przecierał tor. Szedłem brzegiem

171

Zalewu, za pierwszymi sosnami skręcałem trochę w lewo,  aż wychodzi­łem w bezdroże leśne, kierując się na prześwity   i golizny. Wymijałem zaspy brodząc po kolana. Żadnego śladu, żadne­go głosu ptaka. Obchodziłem małe zagaj­niki nie do przebrnięcia, zadaszone bia­łymi czapami. Pilnowałem   się, by nie stracić kierunku i tak osiągałem szosę idącą do   Warpna. Koliskiem wracałem z powrotem. Pierwsze domki Trzebieży. Z prawej strony trochę oddalony, czer­wony,  opustoszały budynek — wiedzia­łem, że to stacja kolejowa. Wchodziłem w pokrzywioną, długą ulicę. Śnieżna pustać, tylko dymy snuły się nad kominami. W sklepiku kilku ludzi w zimowym pół­śnie. Kupowałem prowiant na kilka dni, wkładałem do powłoczki od poduszki i chociaż nie było to ciężkie, dla wygody zarzucałem na ramię i brnąłem przez pustą wieś do mojego pokoiku. Ogrzewa­łem go elektryczną kuchenką. Nie było za ciepło, czasami wkładałem na siebie cały swój przyodziewek. Na kuchence pichciłem proste, mocne posiłki, mózg po­trzebował mięsa. Dla tubylców nie istnia­łem. Wchodziłem w siebie. A odkąd prze­stałem   oglądać telewizor u kierownika ośrodka, mieszkającego w pokoju po dru­giej stronie długiego korytarza, byłem już zupełnie odcięty.

Nie mógł pojąć, że nie doceniam cu­downości telewizora. „Jesteś dzikus. I tro­chę dziwak” — dodawał delikatnie. Cóż, nie miałem przekonania do makabryczne­go śniegu na ekranie i do ciągłego sycze­nia. Podsycałem się książkami. Zawsze, choć z niemałym trudem, wynajdywałem

172

jakąś dobrą w miejscowej bibliotece. Z tym ciągłym   zbieraniem się w sobie musiałem wyglądać nie najlepiej.   Raz w korytarzu, przy przejściu, mimo iż by­ło dużo miejsca, żona kierownika odsu­nęła się ode mnie i wymówiła: „Och, czy my nie przeszkadzamy panu myśleć?”… — „Chciałbym umieć myśleć” — odpowiedziałem i uśmiechem przeprosi­łem ją za moją niedelikatność. Z pobłaż­liwą wyrozumiałością traktowała   moją nietowarzyskość. Czułem jej życzliwość i to mnie wspierało. Aż zagnieździłem się na dobre i zacząłem pisać, począwszy od najłatwiejszej noweli i idąc do coraz trudniejszych. A wprawiałem się w ten sposób do   najtrudniejszych, do tych, którym jeszcze nie dałbym rady.  Miałem stare obrachunki z wojny hiszpańskiej, z moich pragnień i dążeń, z których nic nie wy­szło. Czas nie mógł ich zatrzeć. Kiedy ładziłem się ze sobą i wreszcie dochodziłem do spokoju, nachodziły mnie nagle romantyczne nazwy, zlane krwią hiszpań­skiego ludu, i dobywał się ze mnie jęk: „Guadalajara, Guadalajara”. Tam   najdzielniej biły serca republikanów. Ale rzeczy polityczne, pisane wprost, z reguły wychodzą w literaturze kiepsko. Trzeba by całkowicie odrzucić całą ogromną fra­zeologię polityczną…

Był już marzec. Od kilku dni słońce rzuciło się mocno. Zniknął śnieg. Kruchy lód na Zalewie nie strzelał już pod napo­rem lodołamaczy. Kierownik wraz z żoną wyjechał w góry na narty. Po pożegnaniu się, kiedy już miał wychodzić z pokoju, zobaczył w kącie linkę. Podniósł ją od­ruchowo, ciągle robił porządki. Poprosiłem,

173

by ją zostawił. Uśmiechnął się, jak­by z jeszcze jednego mojego dziwactwa, rzucił linkę i wyszedł. Przewinąłem ją starannie i ułożyłem. Nadszedł najpięk­niejszy dzień młodego jeszcze roku. W po­koju pełno było słońca, skrzył się lód na basenie jachtowym, nad nim wysokie niebo. Pokonywał mnie uśmiech, twarz zaczynała drgać, naraz ta „Guadaląjara”… Wybierałem się na spacer — taki dzień! I nagle zrozumiałem, że to jeszcze jedna ucieczka: napisałem kilka nowel, należała mi się odsapka. „Ale i tak nie uciekniesz” — naigrawał się ktoś ze mnie ze wzgardą. Na próżno się otrząsałem. Znie­wolony usiadłem przy stoliku i zacząłem szkicować plan. Usłyszałem zawodzący, niezrozumiały krzyk. Pewno jakiś pijak nie może wytrzymać na tym pustkowiu i wyje”. Wstałem, kiedy głos dobył się tuż zza okna. Z wysokiego parteru zoba­czyłem wzburzonego meteorologa. „Nie­bezpiecznie się urżnął” — pomyślałem. Zobaczył i on mnie.

— Szybko! szybko! — wycharczał. Przecząco pokręciłem głową. Nie mia­łem ochoty iść.

— Topi się — wrzasnął z wyzwaniem w głosie, jakby mówił „jesteś potwór”.

Zrozumiałem, że nie jest pijany.

Lewą dłonią chwyciłem zwój linki i wypadłem. Na basenie nie było żywej duszy, to musiało stać się z boku. Przez suterenę było bliżej, pędziłem w sko­kach. Na brzegu stał meteorolog, z głową odwróconą do mnie. Biegnąc do niego byłem pewny, że czeka mnie cholerna kąpiel, a w lodach nigdy jeszcze nikogo nie ratowałem. „Czy w krze można pływać?”.

174

Zatrzymałem się na skraju lądu. Pośrodku szerokiego wyjścia z basenu jachtowego pokazywała się i znikała w dziurze lodu głowa o zlepionych wło­sach z umęczoną twarzą prawie dziecka. Popiskiwała przy tym jak topiona mysz. Czasami starczyło jej sił, by wychynąć tylko ustami i nosem. Mały chłopak pod­jeżdżał na łyżwach po gnącym się lodzie jak tylko mógł najbliżej i wyciągał rękę. Był beznadziejnie daleko. W każdej chwi­li i on mógł się zapaść.

— Odejdź! — zawołałem.

Chłopak nie słuchał, podjeżdżał dalej. Całe szczęście, że robił to na znacznej szybkości. Gdyby stanął, lód załamałby się pod nim. Nie mógł nic zrobić, mógł się tylko sam utopić.

Prawą dłonią ująłem koniec linki i po­dałem meteorologowi.

— Idź — wymówiłem twardo. Tak, tak, chciałem się wykręcić…

— Nie pójdę — wrzasnął.

Wyciągnąłem do niego lewą dłoń z ko­lią. Chwycił ją skwapliwie. Końcem opa­sałem się w pasie, w pośpiechu przełoży­łem na zacisk, wybrałem luz i docisnąłem do brzucha. Kocim ruchem wyszedłem na lód, by zajść po nim jak najdalej. Zaczął giąć się i trzaskać nieprzyjemnie, aż zała­mał się i wpadłem do wody. Wypłynąłem. Wyciągnąłem jedną rękę na lód, potem drugą, a kiedy zacząłem wdzierać się pier­sią — załamał się na nowo. Potem już ła­mał mi się pod rękami i tak torowałem sobie drogę. Kiedy zbliżyłem się do to­pielicy, szła pod wodę odwrócona do mnie tyłem. Chwyciłem ją prawą dłonią za odzież przy karku i zadarłem głowę. Meterolog

175

zaczął ściągać linkę. Sunęliśmy wśród kry. Wychyliłem jej głowę. Zni­knął ucisk w pasie. Lina puściła. Zatrzy­maliśmy się. Zacząłem zagarniać wodę ile sił nogami i ręką zdobywałem centy­metry. Dziewczynę ciągnąłem pod wodą. Dobrnąłem do większej tafli, położyłem na niej dłoń z czuciem, znów wychyli­łem jej nos. Meteorolog wyrzucił linkę. Legła na krze, dobrze widoczna, o ponad metr ode mnie. Odepchnąłem się od dziewczyny, wciskając ją pod wodę. Wdrapałem się, jakbym chciał wyskoczyć z wody, chwyciłem linkę. Znów łagodny pęd w krze. Zatrzymałem się przy stałym lodzie. Pod nogami poczułem grunt. Woda po pierś. Podniosłem topielicę. Meteorolog podbiegł i wyciągnął ją. Stanęła chwiejnie na przekrzywionych łyżwach. „Boże, ile to dziecko ma sił” — zdumiałem się.

— Bierz ją pod pachę i do domu — zawołałem.

Chwycił ją i zaczął oddalać się. Dziew­czynka przebierała nogami, chciała mu ulżyć.

Wyskoczyłem na lód. Popatrzyłem na ścieżkę w krze, na skuty Zalew: nie był przyjemny, ale i nie był zbyt groźny. Uśmiechnąłem się i skierowałem do do­mu. Z butów przy każdym stąpnięciu si­kała woda. Zabawne. To tak jak kiedyś, gdy byłem chłopcem. Zawsze lubiłem wodę.

W kuchni zdjąłem z siebie wszystko i wykręciłem nad ściekiem. Strzepnąłem, zaniosłem do mojego pokoju i rozwiesi­łem na podwiązanej lince. Cały natarłem się ręcznikiem i wbiłem na siebie trykoty. Jedyny to przyodziewek, jaki był suchy.

176

Przed paru dniami kupiłem je w tutej­szym sklepiku wielobranżowym. Wszedł meteorolog i stanął pośrodku pokoju.

— Zimno — powiedział.

— Nie czuję — odpowiedziałem. Trwa­ło podniecenie i przypływ wszystkich sił. — Napijemy się herbaty?

Imbryk z wodą postawiłem na kuchen­ce. Meteorologa posadziłem na krześle, sam usiadłem na łóżku.

— No — no — no — dziwił się głośno, jakby nie mógł pojąć, jak to się stało i czy to naprawdę się stało.

— Dobrze, że ten smyk nie wpadł.

— To jej młodszy braciszek — odpo­wiedział.

— Skończyło się już — zaśmiałem się, ale meteorolog nie był skory do śmiechu.

Otworzyły się drzwi i delikatnie wsu­nęła się kobieta w barankowych bamboszkach, w rudym, pospiesznie zarzuconym futrze. Wyjęła spod niego butelkę i bez słowa postawiła na stole.

Poderwałem się.

— Przepraszam za koronacyjny strój — powiedziałem onieśmielony. Podsunąłem krzesło, sam z powrotem usiadłem na łóżku.

Moje słowa jakby nie dotarły do niej. Nieustępliwie patrzyła z niebieskim bły­skiem, z absolutną bezpośredniością, jak­by nie istniały stroje, jakby ponad seksem, jakbyśmy ona i ja byli jednością, jakby cały rodzaj ludzki był jednością — z nią, małą, krzepką, rozłożystą, o mle­cznej skórze i kasztanowatych włosach. Miast dziękować mówiła Jakby w milcze­niu: „Musiałeś to zrobić, zrobiłeś swoje”. Nie była zdolna do płaczu, ale gdyby to

177

wszystko skończyło się źle, ryczałaby jak niedźwiedzica… Po chwili jakby odgadła moje myśli: poczuła się kobietą i oczami zmagała się ze mną, broniąc swej zagro­żonej niezależności.

— Och, mąż sprawi pani małe lanie i wszystko będzie dobrze — starałem się obrócić rzecz na wesoło.

Nie trafiłem. Spuściła oczy, jakby go­towa poddać się karze. Po chwili podnio­sła je jak święta. Tylko, dumni, i to nie­często, miewają pokorę, ślimaki nie mają jej nigdy.

— Utopiłaby się jak nic — zawołał meteorolog.

Wskazałem na stojącego na stole litra i dodałem:

— Wyprawiła pani chrzciny.

Ale to nie było wcale wesołe. Postawi­łem szklanki. Meteorolog odbił korek i rozlał. Uroczyście podnieśliśmy szklanki. Nie chciała pić. Torturowaliśmy ją. Sama nasza obecność była dla niej męką. By­liśmy najokrutniejszymi świadkami niedopilnowania dzieci. Z jakąś dziwną rozkoszą poddawała się cierpieniom. Mogła­by sobie iść już — pomyślałem.

— Zdrowie małej — wymówił meteo­rolog.

— Za jej szczęście i radość — dodałem. Kiedy   wychyliliśmy, uśmiechnęła się i jak przyszła, tak odeszła bez słowa.

— Ona nie ma tu męża, jest w Niem­czech Zachodnich — powiedział ze zna­czącym uśmiechem.

Pokręciłem przecząco głową i dodałem:

— W ten sposób nie można wykorzy­stywać swojej przewagi. I tak ze Stasiem zaczęliśmy picie. Nalewał,

178

popędzał, wyburzał ze mnie to zimno. Uciesznie kłóciliśmy się, jak na chrzcinach, jak to było, i jak to by było…

— A poszedłbyś bez linki? — natarł wesoło.

— Nie wiem, pewno bym spróbował, ale to nie byłoby dobrze.

— Że też miałeś ją pod ręką…

Przypomniało mi się, jak pracowałem u Bryla na Politechnice. Rozległ się krzyk. Wybiegłem z laboratorium. Nim dobiegłem do basenu przeciwpożarowego, pozostał tylko trud wyciągnięcia, po ośli­zgłym, stromym betonie, jakiegoś studen­ta wraz z małym smykiem. To wtedy przygotowałem sobie kawałek linki, ale nazajutrz, kiedy wybiegłem z nią, znów się spóźniłem. Studenci utworzyli z rąk żywy sznur. Ogrodzono basen, jednak na zawsze pozostała mi świadomość użyte­czności linki przy wodzie.

— Jak to się stało, że puściła? — na­tarł z wyrzutem.

— W pośpiechu przełożyłem na zacisk tylko raz, a powinienem był przełożyć co najmniej dwa razy.

Znów pojawiła się matka z czubatym talerzem mięsnych przekąsek i dużym termosem, jakiego używają rybacy. Po­nagliła, byśmy wypili wódkę i nalała do szklanek mocnej herbaty. Gorący war pa­rzył nam wargi. Podsunęła talerz i zachę­cała do jedzenia. Nie daliśmy się prosić.

— A może jednego? — nalegał Staś.

Zaprzeczyła z jasnym uśmiechem, jak­by znajdując radość tylko w usługiwaniu nam. Robiła to z promienną ochotą, aż spływała ona i na nas.

— A co z małą? — zapytałem.

179

— Leży w łóżku, babka jest przy niej. Było pogotowie. Wszystko dobrze, tylko trochę przestraszona.

Sięgnęła dłonią pod futro i położyła na stole zielonawą pięćsetkę.

— To macie na wódkę.

— Starczy nam tej, zapilibyśmy się na śmierć — zaprzeczył Staś.

— To kupicie sobie jutro — namawia­ła nas.

— Jutro nie trzeba, zresztą nie sma­kowałaby — powiedziałem. Zbierała się do odejścia.

— Niech pani to weźmie, bo będziemy się gniewać — powiedziałem ostro.

Posłusznie wzięła pieniądze. Spojrzała na mnie opiekuńczo i zapytała:

— Ciepło już?

— Jak nigdy w życiu — odpowiedzia­łem i nie było w tym przesady.

Popatrzyła na nas. Już dobrze kurzyło nam się z łbów. Uśmiechnęła się widząc, że nam jest dobrze, i wyszła.

Zestawiłem z kuchenki imbryk z gotu­jącą się wodą. Pod obcisłym trykotem pa­liła mnie skóra. Buchał ze mnie żar jak z pieca. Staś uspokoił się zupełnie. Niebieskie oczy zaczęły zasnuwać się mgie­łką.

— Całe życie trudzi się człowiek, tru­dzi i umiera. Śmieszne.

— Jeśli stracisz wiarę w życie, to prze­padłeś, brachu.

— Cóż znaczy człowiek w nieskończo­ności? — zaśmiał się.

— Potrafi wziąć ją za łeb jednością ca­łego rodzaju ludzkiego, ciągłym odradza­niem się, utrwalaniem wspólnoty marzeń i dążeń.

180

— Kiedy my, bracie, żyjemy tylko od wojny do wojny. Ci, co nami rządzą, chcą tylko, byśmy się wzajemnie zarzynali.

— Nie wszyscy. Chcą tego ci, co żyją i chcą żyć z innych. Ale do tego potrzebna przemoc. Jednak w końcu ludzie zmą­drzeją i nie będą chcieli zarzynać się. Pozostanie im tylko walka z naturą. Kie­dyś opanują ją tysiąc razy pełniej i le­piej niż my teraz. Wyobraź sobie, jacy będą ludzie: potężni i piękni jak bogowie.

— Chciałbym wtedy żyć — zawołał pożądliwie.

— Och, to będzie za setki, może za ty­siące pokoleń. Ale to też będzie nasze, z rozkoszy dławiących nasze kobiety, z naszej pracy i myśli.

— Ale mnie wtedy nie będzie.

— Wszystko, co teraz masz, jest z tru­du poprzednich ludzi. Chyba, że po frajersku chcesz to pożreć.

— Och, to nie byłoby ładnie — zmiął się. — Bujasz za wysoko, bracie! — za­śmiał się.

— Jeszcze jest coś, co nas wyprostu­je — spojrzałem na szklanki. W butelce już nic nie było.

On pierwszy uniósł swoją, za nim prze­chyliłem ja. Wódka kąsała mnie cierpko w usta, w przełyk, miała żrący smak sol­nego kwasu, ognia i goryczy. Miała smak życia i była podniecająca jak życie.

— Żłopiesz jak smok — zawołał zdzi­wiony.

— Jak żyję jeszcze nigdy mi tak nie smakowała — tłumaczyłem się.

— Wiesz, że i mnie też — uśmiechnął się zgodnie.

— No widzisz, a psioczysz na życie.

181

— Widziałeś, jak ucieszona była matka, gdy tu była za drugim razem? Taka śli­czna córa — powstrzymał oddech. Prze­łamał się i znów zaczął mówić: — Chodzi do piątej klasy, a jak tańczy, śpiewa i gra na gitarze, najlepiej z całego zespołu szkolnego.

— Może kiedyś będzie z niej Duncan i Piaff. Może zobaczymy ją i usłyszymy w telewizji. Odda nam, i to będzie ta wspólnota.

— Czy musi koniecznie oddać? Niech będzie zdrową babą, jak jej matka, i niech zdrowo rodzi dzieci… — zaśmiał się wiel­kodusznie.

— Masz rację, Stasiu. Niech będzie ra­dosna. Często bogaty dar jest przekleń­stwem dla tego, co go nosi. Ludzie jak ludzie, większość z nich, to…

— Przestań, znowu zaczynasz, a my już nic nie mamy na wyprostowanie — przerwał mi w ćwierć zdania. Spojrzał wymownie na stół i pobiegł dokądś.

Dziwne to było — wódka działała od­wrotnie. Po każdym hauście stawałem się trzeźwiejszy, wszystko wydawało mi się prostsze i widziałem ostrzej. Dopiero teraz zbierało mi się na gadanie. Na czym to mi przerwał? Aha, supłało mi się dalej w myśli:

— …osobniki mało warte, chcą tylko żreć. Zbyt często heroiczność jest dla nich frajerstwem. Dla płonącego mnicha na ulicach Sajgonu mają tylko uśmiech politowania…

Staś wpadł jak bomba.

— Tylko to udało mi się wydobyć od znajomego rybaka. — Idąc, odbił korek z ćwiartki. Rozlał równo w szklanki.

182

W głowie mam, bracie, młyn — zaśmiał się. — To powinno nas dobić i lulu.

Wypiłem jednym haustem. Staś pokrę­cił głową. Sam wziął na dwa razy.

— Płuca w porządku?

— Lepsze niż przedtem.

— To bądź zdrów.

Wyciągnął rękę. Krzepko uścisnęliśmy sobie dłonie. Odprowadziłem go do drzwi. Położyłem się na łóżku i wtedy wszystko mi się chybnęło. Na skroniach czułem ucisk, ustępował, aż rozpłynął się całko­wicie.

183

 

Kaczy dół

 

Ciemną nocą, pod murem ruiny, żarzył się i mienił szerokim kręgiem węgiel z przepalonych gałęzi. Wywijały się czer­wone języki, żarłoczne i prężne przed skonaniem.

Stałem, jakbym nagle zatrzymał się w pędzie, zdziwiony, że prowadziło to donikąd. Jak dziki wpatrywałem, się w ogień. Dawał ostatnie schronienie sa­motności, był żywy i najwdzięczniejszy, gdy go podsycałem. Ale nie dawał domu ani nadziei, poniechałem więc złudnych wróżb. W liściach ogromnej wierzby szu­miał wiatr, szedł niski, jednostajny po­szum z puszczy. Fale Zalewu jazgotliwie omywały brzeg. W odległej wsi spały już wszystkie psy. Za murem, w przejściu wąwozu, było cicho i ciepło. Ogień sku­piał mnie i urzekał, wpatrywałem się weń, wchodziłem w głąb siebie. Było już dobrze po północy. Zenek spał od samego zmroku, jakby chciał wszystko przespać.

Przez miesiąc nie złapaliśmy nic, tro­chę tylko węgorzy na haki i szczupaków włoczkiem, na własne potrzeby. Nie łapali i inni, chociaż wzdłuż brzegu stał las drą­gów. Z początku rybacy podbierali je­szcze żaki, ale nic tam nie było, więc zaprzestali.

184

Od kilku dni wyskakiwała na zwiady łódka i znów nic nie było.

Nie przybyliśmy tu na pstrągi. Zamie­rzaliśmy z rybołówstwa wybudować dom, choć nie widziałem rybaka, ani nie sły­szałem o takim, który by dokonał tego nad naszym Zalewem i na całym wybrze­żu, aż po koszalińskie. A ci tu, półlitrowi aferzyści, byli mądrzejsi od nas o niebo.

Od początku czerwca dął zachodni wiatr, opadał i znów wzbierał. Było zi­mno jak wczesną wiosną. Plandeka dziesięcioosobowego namiotu, rozpostarta we­wnątrz murów ruiny, chroniła nas nieźle, nawet w ulewach. Na beton narzuciliśmy trochę gałęzi i spaliśmy na nich, aż Zenka zaczęło łupać w stawach. Wtedy wzią­łem siekierę i zrąbałem w przyległym rezerwacie kilka drzewek. W tym prze­stępstwie Zenek nie ruszył nawet palcem. Zrobiliśmy z okrąglaków podwyższenie na jakie trzydzieści centymetrów. Na na­szej ziemi obcięliśmy dwie pokaźne wie­rzby. Najpierw układaliśmy najgrubsze gałęzie, na nich coraz to cieńsze, a wierzch jak puchem zarzuciliśmy najdelikatniej­szymi końcami. To łoże, trzy metry na trzy, miało barbarzyński przepych i urok. Każda baba ze wsi, czy wyrafinowane turystki, kiedy spoglądały na nie, uśmie­chały się trochę wstydliwie i miały ocho­tę legnąć. Niektórym pozwalaliśmy. Po­tem siłą ściągali je ich chłopi i ciągnęli za sobą. Po wierzbach zostały grube pnie, sąsiedzi spoglądali na nie i pytali nas z uśmiechem, ale poważnie, czy mieliśmy z powiatu pozwolenie na ścięcie. Ale cóż to miało za znaczenie? Zenka przestało łupać w stawach.

185

Nie łowiliśmy ryb, nie łowili też ryba­cy z Lubina, ale oni mieli gospodarstwa z trzodą, z krowami. My przejadaliśmy ostatnie pieniądze, zaległość wypłaty Zen­ka, którą przysłała mu huta. Każdy z oso­bna zaczął myśleć o odwrocie, ze wstydu nie przyznając się do tego, aż jednocze­śnie i zgodnie przyznaliśmy, że nie ma sensu trwać tu dłużej. Z poczty w Wapienicy Zenek zadzwonił do Ośrodka Że­glarskiego w Trzebieży. Telefon odebrała żona kierownika. Odpowiedziała mu z we­sołą drwiną:

— Jak żeście zajechali, tak i odjedźcie.

Zbłaźniliśmy się, chciała wykrzesać z nas więcej dzielności. Nie przydałaby się ona na wiele. Przez cały czas trwała niemal sztormowa pogoda i było niezwy­kle zimno jak na tę porę roku. Ogień przymierał, zrobiło się ciemno. Zgarnąłem żar.

Wyszedłem zza muru. W twarz zawia­ło lepkie wichrzysko. Łódka nie biła o ce­ment. Woda pochlipywała na burtach. Linki trzymały dobrze. Za drugim base­nem latały wypryski nad kesonem. Wy­soko, nad konarami, huczała jak organy ogromna wierzba, nigdy takiej przedtem nie widzieliśmy. Pozbierałem najcieńsze gałązki, ująłem je oburącz i tak szedłem z powrotem. Otuliłem żar. Potem znosi­łem i nakładałem coraz to grubsze gałę­zie, a na nie kilka porżniętych kłód. W końcu przyniosłem mój niższy stołek z pnia, postawiłem opodal ognia i usia­dłem. Gałęzie syczały opornie. Przyduszone kłodami schły szybko. Wybłysnął płomyk i zgasł, pojawił się z trzaskiem

186

drugi, wił się, pożerał gałęzie i rósł, roz­pychał ciemność i grzał, aż zapłonął z hu­kiem. Wstałem i odsunąłem stołek. Na stosie zapłonęła trzymetrowa żagiew. Na pewno widać ją było w Trzebieży, ale tam radośnie utrudzeni żeglarze spali twardo. Cofałem się przed spiekotą i od­wracałem twarz. „Przy takim ogniu po­winna by odbywać się gwarna biesiada z węgorzowym obżarstwem. Jednak nie będzie takiej…”

Dawno chciałem się wygrzać do gorącości za wszystkie zimne dni, wygrzać się i podnieść mego słabego ducha żywiołem ognia. O sto pięćdziesiąt metrów stąd, na najwyższej naszej górze, tysiąc lat temu moi plemienni bracia też palili ognie. Ogrzewali swoje zziębłe ciała i na pewno marzyli o krajach z wiecznym słońcem. Czemu nie poszli za tym marzeniem jak Wikingowie? Poprawiłem osiadłe już na żarze zajęte ogniem pniaki i podgarnąłem kijkiem końce niedopalonych gałęzi. Przyniosłem jeszcze dwie długie kłody i położyłem je przez środek. Rozebrałem się do slipów i spacerowałem w krótkich nawrotach. Nareszcie mogłem się swobo­dnie rozprostować. Spiekota była jak na Saharze przy rzeźwym powietrzu półno­cy. Rozsiadłem się swobodnie. Każde włókno żarzyło się we mnie. Zapaliłem papierosa.

Żona kierownika kpiła z nas wesoło. Na wyspę przywiózł nas kapitan Kupla, setny chłop. Płynęliśmy „Irą”, najpię­kniejszym jachtem w Szczecinie, z półtoną dobytku gospodarskiego, ze sprzę­tem rybackim i z naszą łódeczką na holu. Był to pyszny przyjazd, a teraz… Myśl,

187

aby jak najszybciej stąd odejść. Lecz jak? Kierownik ośrodka po kilku dniach na pewno przyśle jeden z kilkunastu jachtów i załadujemy wszystkie klamoty. Byłby to jedyny sposób. Co najwyżej kierownik przytrzyma nas trochę dłużej na wyspie, by nam lepiej dopiekło. Naszej łódki nie można było brać pod uwagę, była zbyt mała, do tego płaskodenna. Początkową stateczność miała bardzo dużą, ale na fali traciła ją szybko i mogła się gwał­townie wywrócić. Rybacy mówili o niej „dobre to na staw, ale tu — pływająca trumna” i skręcali głowami trwożliwie. Gdybym mógł dotrzeć do Trzebieży, po­nagliłbym kierownika i przypłynął tu ja­chtem. Jak jednak dostać się do Trze­bieży?…

Miejscowi rybacy tu mieli swoje łowi­ska, nie pływali na tamtą stronę, a ma­leństwa pasażerskie, idące z Wickowa do Szczecina, nie zawijały do Trzebieży. Znów lądem byłoby pięć razy dalej, głupi mozół. Przepłynąłem kawał świata, ni­gdzie nie było tak beznadziejnie. Utkną­łem w tym kaczym dołku. Śmiech. Choć, gdyby Zalew był jak lustro, można by spróbować na wiosłach. Piętnaście mil, dobre pół dnia uważnego wiosłowania przy wyskakujących dulkach, wadliwie do tego zamocowanych w tyle środka długości. Trudno byłoby utrzymać kieru­nek, a gdyby zerwał się wiatr, byłoby wręcz krucho. Łódź miała ożaglowanie, ale nie miała miecza. Przy bocznym wie­trze, jak teraz, zdryfowałaby w lewo, w dżunglę trzcin… Takie „gdyby, gdyby” można by wyliczać bez końca. A na wo­dzie nie można stwarzać sytuacji, trzeba

188

je brać takimi, jakie są, i próbować prze­bijać się.

Zrozumiałem z całą ostrością, że moje rojenia są więcej niż śmieszne. Ja, mary­narz, nigdy w życiu nie byłem w małej żaglówce, do tego sam, nigdy nie trzyma­łem jedną ręką steru, a drugą szotu. By­łem sam, ale do głębi odczułem najdotkliwszy wstyd. W marynarce wojennej byłem nędznym przebierańcem. Potem ładnych kilka lat spędziłem w handlowej. Na frachtowcach zawsze na sucho pozorowaliśmy alarm szalupowy i tylko raz lub dwa razy w roku, na jakiejś spokojnej redzie, opływaliśmy statek wokoło. Sie­działem przy ciężkim wiośle jak przy drą­gu, przy sterze zawsze był oficer. A na pakebotach byłem po prostu żywą śrub­ką…

Noc nie ukryła mojego wstydu. Prze­palone przez pół długie kłody przesuną­łem na środek zarzewia, popędziłem po nowe i ułożyłem je na wierzchu. Przysu­nąłem pniak i znów usiadłem. Ogień grzał, ale nie cieszył. Wypaliłem kilka papiero­sów. Coraz głośniej i częściej odzywały się ptaki z rezerwatu. Siedziałem tak w zamroczeniu, aż zrobiło się widno. Wy­szedłem na brzeg. Słońce wzniosło się już, czerwone i ponure. Pod Karnocicami wznosiły się i opadały na fali białe puszki łabędzi. Wszystkie bez przychówka, wy­ziębiły jaja. Na pocieszenie zebrały się w ogromne stado. Zamglony Zalew chlupotał monotonnie. Trzebieży nie było wi­dać, trochę jakby widoczny był Chełminek.

Wróciłem do ognia. Wysoko polatywały chmury, aż przesłoniły słońce. Ponuro odpędzałem

189

strzępy myśli nie związanych z sytuacją. „Muszę zatelefonować, i to dziś”. Ale przypomniało mi się, że to nie­dziela, że telefonowanie trzeba będzie odłożyć do jutra. Nagle wydało mi się, że wierzby przestały szumieć. Podniosłem głowę. Zerwałem się i przeszedłem wzdłuż ruiny na brzeg szerokiego wystę­pu. Nie poczułem nawet tchnienia wiatru na twarzy. Na stumetrowej górze gałęzie drzew skłaniały się prawie na południe. Wiatr zelżał i wykręcił się na północny. Nie wiał wprost na Trzebież, lecz trochę w lewo, ale tyle mógłbym zarobić nawet naszą łódeczką bez miecza.

Zrobiło się jeszcze zimniej. Ubrałem się powoli, z rozmysłem. Podciągnąłem łód­kę, przywiązałem do nabrzeża i wszedłem do niej. Zsunąłem rękawy za łokcie. Wyrzuciłem na brzeg podłogę. Starą koszulą wymyłem środek, potem czerpakiem wy­lałem wodę. Podłogę myłem fragmenta­mi, przymierzając poszczególne części. Z murów wyszedł Zenek, smukły, krzep­ki, z ręcznikiem na karku. Był ponury, nie zwracał na mnie uwagi. Musiało mu już dobrze dojeść. Kiedy się już wycierał, spojrzał na dymiące kłody.

— Nie spałeś? — w jego głosie brzmia­ła serdeczna wymówka.

— Nie!

— Wybierasz się na ryby? — podjął z kpiną.

— Na drugą stronę — odpowiedziałem ściszonym głosem.

Zaśmiał się głośno, jak z dobrego dow­cipu.

— A może byśmy co zjedli? — zapro­ponował pojednawczo.

190

— Nie — odpowiedziałem z uciechą.

Wypełniała mnie wielka namiętność i radośnie kierowała do spełnienia zamia­ru. Czułem się rześki jakbym przespał dwie noce z rzędu. Jedzenie w ogóle nie istniało. Przyniosłem maszt owiązany ża­glami. Rozłożyłem to na nabrzeżu, spraw­dziłem linki i złożyłem tak, by wygodniej można było przenieść całość na łódź. Zenek palił papierosa i przyglądał mi się.

— Pomóż mi wstawić maszt — zawo­łałem ostro i pogodnie.

— Ja nie przyłożę ręki do samobój­stwa — mówił stanowczo. — Tyle umiesz, co i ja.

Tak było. I on był w marynarce wo­jennej: mat, radiotelegrafista, a wiosło­wać nauczył się dopiero tu. Przesunąłem cały osprzęt żaglowy na sam skraj na­brzeża, potem chwytałem go z łodzi i układałem na niej. Rozłożyłem odpo­wiednio, uniosłem maszt, wstawiłem pię­tą w gniazdo, dopchnąłem do jarzma i przykręciłem klamrę. Ściągaczami uszty­wniłem wanty i sztag. Wypróbowałem ręką sterczący wysoko patyk, ani drgnął. Podciągnąłem fok, dalej grot. Potem da­łem luz i zamocowałem końce tuż przy siedzeniu, na listwie lewej burty. Lewy hals pasował mi do wiatru, nim spodzie­wałem się pójść całą drogę. Wyskoczyłem na brzeg i popatrzyłem, ogarnął mnie zachwyt. Jakoś składnie mi poszło, mimo iż nigdy tego nie robiłem. Poznosiłem najpotrzebniejsze wyposażenie. Sklaro­wałem kotwicę z liną i umieściłem na dziobie, tuż przy schowku. Pod pierwszą ławą zaparłem koliami lin wiadro, by nie latało. Dalej położyłem na płask koło

191

ratunkowe, a pas korkowy z boku, tuż przy nogach. Założyłem ster i popatrzy­łem na Zenka.

— Będę telefonował, czy dopłynąłeś — zapowiedział poważnie.

Nic by to nie pomogło, ale jego serde­czność zagrzała mnie.

Za górzystym brzegiem nie było wiatru. Wyszedłem na wiosłach z basenu. Po kil­kudziesięciu metrach odczułem pierwsze tchnienie. Wyjąłem wiosła z dulek i zło­żyłem je w łodzi.

— Tu sobie popływaj. Ja też spróbu­ję — doleciał mnie łagodny głos Zenka.

Nie miałem czasu na odpowiedź. Wy­brałem fok i zamocowałem. Lewą ręką ująłem szot grota, a prawą ster.

Dryfowało mnie bokiem. Podciągałem szot aż do oporu, grot złapał wiatr. Łódź zaczęła sunąć. Wysterowałem do wiatru. Wszystko robiłem nie w porę i nie wie­działem, co będzie dalej. Łódź telepała się jak głupia. Ale coraz lepiej wyczuwa­łem szot. Z fokiem nie miałem żadnego kłopotu, dobrze brał wiatr. Najwięcej bałem się, by mnie nie zdryfowało do Kopic, toteż z miejsca postanowiłem zarabiać w prawo. Robiłem to tak gorliwie, że aż łódź weszła w dryf. Wysterowałem od wiatru i znów nabrałem szybkości. Już nie wpadałem w dryf, ale jak chytrus, do ostatnich możliwości, ciągnąłem w prawo. Usłyszałem dwa wystrzały i krzyki „hu! hu!”, jak na wilka. Spojrzałem na brzeg, rozpoznałem Zenka, kolorowe sukienki i dwóch mężczyzn. Wszyscy byli już bar­dzo mali: pewno siostry Marcinkowskie z Międzyzdrojów, urocze, o ciętych języczkach, obok Grudziński i Jordan, jeszcze

192

więksi kpiarze. Ani mi się śniło wracać. Sunąłem wolno i ciągle ostro do wiatru, zarabiałem, jak tylko mogłem, by nie skończyć w Kopicach…

W pewnej chwili nie zdążyłem puścić szotu, wiatr przydusił grot i kiedy był już w łopocie, znalazł się końcem bomu w wodzie. Łódź gwałtownie przechyliła się na lewą burtę. Odruchowo podałem ciało na przeciwną stronę. Przeszył mnie zimny strach, a w następnej sekundzie gorąco oblało mi grzbiet. Metrowa fala podbijała ściętą rufę, przelewała się czu­bem i skręcała łódź. Szczęście, że zamocowałem koniec szotu, bo pofrunąłby z wiatrem. Wybrałem go ostrożnie, aż grot chwycił wiatr. Drugą ręką napiera­łem na ster. Sunąłem. Ciągle była chwiejba, ale już nie tak groźna, jak w bezru­chu. Byłem z pół mili od brzegu. „Mogę jeszcze wrócić na wiosłach”, pomyślałem, ale wiedziałem, że przekreśliłbym tym całe moje marynarstwo, skonałaby na­miętność, a zagnieździłby się strach. Ni­czego nie można było zepchnąć na kogoś innego, był to najsurowszy, najsprawiedliwszy sprawdzian. Ściągnąłem sweter, jakbym miał się żarzyć, a wcale nie było mi ciepło…

Wiatr dmuchał teraz ostro, ale i równo. Dobry był fok, nieznacznie, ale i bez kło­potu ciągnął na przeprzążkę. Skupiłem się całkowicie. Cały byłem czuciem: grota, steru i balastowania ciałem. Odrzuciłem projekt natychmiastowego zarabiania w prawo, na to Starczy przecież całej drogi. Zresztą — nie wolno mi było zrobić wię­kszego błędu, bo byłoby krucho. I tak jeszcze latał dziób, kiedy nie potrafiłem

193

zgrać steru z łapaniem wiatru. Również przy złym balastowaniu łódź szła nie­mrawo. Starałem się więc jednocześnie i równorzędnie trzymać całą tę trójcę w rygorze. Udawało mi się to coraz le­piej. Szybkość oceniałem więcej czuciem niż wzrokiem, a tylko trochę słuchem.

Łódź szła dobrze, woda jednostajnie bulgotała za rufą. Nie rozglądałem się, patrzyłem tylko na ledwo widoczny we mgle Chełminek i kierowałem w prawo od niego. Fala była coraz większa i nie­groźna. W chyżym biegu łódź wznosiła się łagodnie i opadała. Napięty ciągle do ostatnich granic zacząłem odczuwać wy­czerpanie. Nawet mój oddech był rytmem biegu łodzi. Głęboko odetchnąłem kilka razy i rozluźniłem się. Wziąłem lżej. Spo­glądałem na równo sunące fale, niektóre z nich zabielały się kąśliwie: były tam szarozielone wgłębienia ze smużkami pianki i żyłkami powietrza. Woda szybko uciekała po burtach. Trochę swobody, chwila wytchnienia. Brama torowa przed Chełminkiem była widoczna coraz ostrzej. Ujrzałem czerwony dach ośrodka w Trze­bieży. Droga była prosta. Wiatr dopiero co zmienił kierunek, ale nim oddmuchałby swoje, ja zdążę na miejsce. Zdobyłem się na spojrzenie w tył. Dalekie szeregi fal o szczytach w ząbki. Przebyłem już kawał wody. Czerwona plamka murów ruiny, bez śladu moich kochanych szyder­ców. Ani Zenka w tragicznym nastroju. Chyba nie boi się już o mnie, teraz powi­nien mi zazdrościć…

Klif ciągle był majestatyczny, jaśniał urwiskami, z zielonym kożuchem na szczycie. Znów patrzyłem przed siebie

194

i pilnowałem biegu, ale już miałem trochę czasu. To ten klif był moją rafą, przez niego najadłem się strachu. Kiedy wypły­nąłem spod jego osłony, runął na mnie wiatr. Niewiadoma czy przypadek zawsze będą działać, ale prawie wszystkie przy­czyny niepowodzeń tkwią jednak w czło­wieku i jeśli człowiek chce być sobą, po­winien je tropić przede wszystkim w so­bie. Wszystkie powody były więc   we mnie: żadnych umiejętności, trochę tylko pojęcia o żeglowaniu. Ale jakby mi kto grzbiet oblał warem — to instynkt odpę­dzał gwałtownie zimny strach. Przyszedł refleks i przyszło wystarczająco sprawne działanie. Zaśmiałem się z mojej mądroś­ci w grzbiecie, wolałbym mieć ją w gło­wie. Bywają wypadki, że ktoś wpadnie do głębokiej wody i z miejsca nauczy się pły­wać. Ze mną nie było aż tak źle. W osta­teczności wszedłbym w koło ratunkowe i rękami dowiosłowałbym wprost na łup moich szyderców. Pozbawiłem ich jednak zabawy, zrobiłem im na złość. Roześmia­łem się. Łódka sunęła gładko. Jak łatwo ją prowadzić, słucha jak kobieta prowa­dzona za rączkę. Byłem zdany tylko na siebie, byłem sam, i było mi dobrze. Do­był się ze mnie pomruk zadowolenia, przeszedł w melodyjne wycie. Była w nim radość, zuchwałość, było wyzwanie. Wo­kół mnie pędziły fale jak przyjazne psiaki.  Od strony Niemiec horyzont jak na morzu, dobry kawałek wody…

Ławami szły coraz większe fale, w ich rytmie łódź wznosiła się i opadała. Z le­wej strony wyrosła piramida żagli dużego jachtu. Szedł równo, ale fale obmywały go aż do pokładu, leciały wypryski. Moja

195

łódeczka ciągle tańczyła na czubach fal, ale szła bardziej sucho. Skupiłem się, by szybko przelecieć obok niego. Znaleźliśmy się blisko siebie. Na pokładzie jachtu było rojno, wszyscy byli w kapturach i w sztormowych ubraniach. Przed samym mijaniem ogromny jego grot poszedł w łopot. Przy relingu ktoś wołał z tubą przy ustach:

— Gdzie tu jest boja KW-E?

— Nie wiem — odpowiedziałem krót­ko.

Nie mogłem pozwolić sobie na rozmów­ki. W mojej łupinie bezruch nie byłby miły ani bezpieczny. Musiałem drzeć po falach. Podniosłem lewą rękę z szotem w dłoni, wzniosły się ręce na jachcie, poleciałem dalej. Odczułem chłód. Stopą przydusiłem szot, sięgnąłem po swe­ter i wciągnąłem szybko, puszczając na chwilę ster. Zachciało mi się trochę pohulać, postanowiłem wyciągnąć z ło­dzi jak największą szybkość. Znów przyłożyłem się z czuciem do steru, do grota, do balastowania ciałem. Spos­trzegłem, że obserwowanie, jak łódź nabiera szybkości, pomagało mi w zhar­monizowaniu działań. Aż grało! Łódź biła dnem o fale, leciała po nich susami, w równym ciągu, coraz szybciej i szyb­ciej, w lot z wiatrem. Grot cisnął, chciał się wyrwać. Rozpierała mnie radość, ale trzymałem ją w ryzach, by zachować wła­dzę nad łodzią, która zaczynała drżeć. Aż w chybocie wyszła z lotu! Tak łatwo, tym małym chybnięciem, pozbyła się mojej władzy! To była moja wina, nie potrafi­łem wytrzymać napięcia, wzbierająca ra­dość zniszczyła pęd. Postanowiłem robić

196

to samo na zimno. Ale bez żaru zmysły moje nie miały tej pełni wyczucia. Trud­niej mi było wprowadzić łódź w lot.

Wszedłem jednak w lot i trwał on teraz dłużej. Później małe, wcale nie brutalne chybnięcie wybiło mnie z niego. I znów wszedłem — zdaje się dość łatwo. Ale lot trwał nie dłużej niż dwie minuty. Krótka radość. Na doskonałej łodzi z ożaglowa­niem być może potrafiłbym utrzymać ta­ki lot bardzo długo, wtedy dopiero były­by regaty!

Do szczęścia brakowało mi jeszcze słoń­ca. Zrzuciłbym przyodziewek: rozkosz skóry! Polinezja! Ale nie zanosiło się na nią, niebo było w brudnej powłoce. Szed­łem zygzakiem, małymi manewrami. Są­dziłem, że mógłbym wykręcić koło, ale nie byłoby to łatwe bez miecza i straciłbym sporo z przebytej drogi.

Brama torowa została już z prawej w tyle. Przeszedł frachtowiec ze Szczeci­na. Większa fala przelała się wierzchem przez rufę i oblała mi pupę. To po frach­towcu, że też sięgnęła tak daleko! Na ło­dzi nie miałem dziesięciometrowej burty, tym większa była radość. Nie byłem żywą śrubką, jak koledzy na frachtowcu. Sam byłem całą załogą. Potem szedł od Szcze­cina jeszcze większy dubas, minął mnie, a za nim zgrubiały krąg ścinał się z falami i toczył dalej. Wstałem na przyjęcie go, podparłem się ławką i podałem w przód. Krąg fal zrównał się z deskami. Odciążona rufa uniosła się sucho. Doszedł drugi krąg, trzeci, oba już mniejsze. Wię­cej statków nie było, przepłynąłem tor bez zmiany kierunku… Przy kosie Chełminka płynęło w stronę

197

Świnoujścia białe cacko. To „Ira”, prowa­dził ją Kupla. Nie mogłem jej wcześniej zobaczyć, skrywała ją wyspa. Co za ra­dość, gdybyśmy się spotkali! Wołałem ile tchu. Na próżno. A oni tam na pewno do­brze się bawili. Przy samym stąpnięciu na takie cudeńko skacze w człowieku szczęś­cie. Ja jednak nie przesiadłbym się już, nie oddałbym swoich kilkunastu mil za oceaniczny rejs na „Leonardzie”, w luksusowej klasie.

Od Warpna ciągnęły na motorach ry­backie żółtka. Widać było kolorowe dom­ki kempingowe, coraz wyraźniej zbliżała się plaża, na niej żywego ciała. Dostrzeg­łem okna ośrodka żeglarskiego, czerwony dach wyrósł jak na stodole. Skończyłem z zarabianiem w prawo, zacząłem smalić wprost, z wiatrem. Wyczułem najlepszy ciąg i umocowałem szot. Lewa ręka była wolna, niech sobie odpocznie. Zasłonięty grotem fok stracił wiatr, przeciągnąłem go na drugą stronę i wyszło mi nawet na motyla. Ciągnąłem dobrze, ale nie uda­ło mi się wpaść w lot, choć powinno to być łatwe, bo prawie nie było balastowa­nia. Rufa chodziła trochę, ale może ster miał za małe pióro…

Wyszło gorące słońce, niebo oczyściło się, ale nie było już po co rozbierać się: „stodoła” leciała wprost na mnie. Znów przeciągnąłem fok, by mi pomógł na koń­cu drogi. Zrozumiałem jednak, że to na próżno, bo musiałbym wrócić trochę pod wiatr, a moja łódź nie poszłaby przecież nawet z półwiatrem. Pędziłem środkiem wejścia i skręciłem za kesonem basenu. Puściłem żagle w łopot i wysterowałem pod wiatr. Łódź wytraciła rozpęd, ruszyłem

198

kilka razy wiosłami, doszedłem do nabrzeża i uwiązałem.

— No cóż, pomógł sobie wiosłami — usłyszałem nad sobą.

Gromadka żeglarzy uśmiechała się powściągliwie. Wtedy jeszcze nie wiedzia­łem, że hańbą dla żeglarza jest dobijać na wiosłach.

Spuściłem żagle i ułożyłem. Włożyłem sandały i wyskoczyłem na nabrzeże. Spoj­rzałem na zegarek, dochodziła dziesiąta. Zabawa trwała trochę więcej niż dwie i pół godziny.

— Skąd to? — zapytał mnie jeden z kapitanów.

— Z Lubina — odpowiedziałem. Spojrzał na mnie pytająco, czy nie żar­tuję.

— Na tym tu? — rzucił okiem na mo­ją łódź.

— Tak.

— Siła wiatru cztery, ryzykował pan życiem — strofował mnie dobrotliwie jak niesfornego chłopca.

Uśmiechnąłem się. Wydawało mi się, że poznałem jeszcze jeden ocean.

199

Tajemnica milionów

 

Schodziłem ze statku z radosnym nie­pokojem. Cały byłem oczekiwaniem. Nie znałem tu niczego ani nikogo, wszystko było obce. Miałem dużo serca dla Arabów. Od Casablanki aż po Arabię Saudyjską dzieci i starcy, nawet biedacy nie umieją­cy czytać mieli w sobie szalone pragnienie wolności. Dlatego byli mi bliscy.

Ze stojących w rzece przy nabrzeżu statków dochodził łomot i jęk dźwigów. Słychać było chrypkie głosy ludzi. Słońce dopiero co stoczyło się z zenitu, było wy­czuwalne jak ogień. O takiej porze nawet w dżungli wszystko zamiera i oczekuje chłodu. Robotnicy z workami na głowach i na nagich plecach toczyli beczki do han­garu. Jedni wracali po nowe, inni przy­stawali przy hydrancie. Byli spieczeni, niemal czarni i wysuszeni, z oczami go­rejącymi jak u potępieńców. Smakowi­cie pili wodę lejącą się z rury. Podszed­łem i również łyknąłem dwa razy z dło­ni. Była zimna i orzeźwiająca, najlepsza pod tutejszym słońcem. Pijący uśmiecha­li się do mnie gościnnie. Nie wiem, co wyrażały ich słowa, ale głosy były przy­jazne. Aż jeden zawołał:

— Good!

200

— Very good — odpowiedziałem. Roz­jarzyłem się w uśmiechu, wytarłem usta wierzchem dłoni i odszedłem.

Przeszedłem koło greka, na którego przed pół godziną wybrał się Leon, nasz, elektryk. Na pewno żłopie teraz wino z elenikosami. Przyśpieszyłem kroku, by mnie przypadkiem nie zobaczył i nie wciągnął. Miałem dość statku. Dłużej niż miesiąc smażyłem się na zardzewiałym żelastwie.

Wiedziałem, że za mną idzie Arab, wy­soki młodzian w jasnych, zaprasowanych spodniach i śnieżnej koszuli. Nie chcia­łem go zaczepiać, wydawał mi się wynios­ły. Znałem takich. To ci zamożniejsi, często bywają nadąsani, jakby im się wyrządziło krzywdę. Wszędzie i o wszyst­ko pytać lubiłem raczej ludzi skromnych. Sprawiało im to radość, cieszyli się, że i oni mogą pomagać.

W pobliżu nie było nikogo. Zwolniłem kroku. Kiedy młodzian przechodził obok, zapytałem po angielsku:

— Gdzie jest brama?

— Trochę dalej. Ja też tam idę — do­dał i zrównał krok ż moim.

Szliśmy obok siebie w milczeniu peł­nym rezerwy. Czułem, że wypływa ono z wzajemnego poszanowania i że wciąż jeden myśli o drugim. Kiedy spoglądałem na niego, zawsze widziałem na sobie jego ciemne, poważne oczy. Mówiły: „możesz liczyć na mnie”. Miałem szaloną chęć pytać o wszystko, jak dziecko. Zrezygno­wałem jednak i pomyślałem tylko o pier­wszych krokach.

— Gdzie tu jest poczta?

— Bardzo blisko.

201

W wąskim przejściu bramy puścił mnie przed sobą. Żołnierze uważnie przepro­wadzili mnie wzrokiem, ale nie zażądali przepustki. Przeszliśmy obok kawiarni. Półnadzy robotnicy wolno sączyli w sie­bie czarny trunek z maleńkich filiżanek. Wpadali tu wprost z pracy, podobnie jak u nas na piwo. Przy niektórych siedziały kobiety z gromadkami dzieci. Dziesięć sklepów w rzędzie, podobnych do szczecińskich pawilonów. Były otwarte na oś­cież, we wnętrzach snuli się marynarze. Dobry punkt, każdy, kto wychodził z por­tu, nadziewał się na te sklepy. Zatrzymaliśmy, się sprzed szeroką jezdnią.

— Tam jest poczta — ruchem głowy i oczami wskazał budynek po drugiej stronie ulicy.

— A gdzie jest centrum miasta?

— W lewo. Ja też tam idę — uśmiech­nął się i postąpił na jezdnię.

Po nadaniu listu rozejrzałem się w ciż­bie. Nie było mojego przyjaciela, spo­strzegłem go dopiero po chwili. Wymie­niliśmy spojrzenia. Byłem pewien, że nie spuszczał mnie z oczu. Wspaniały chłop! Bardzo wysoki, wysmukły, poruszający się tak, jakby był ze szlachetnej stali. Nie udało mu się zatrzymać przemykającej taksówki.

Usłyszałem dźwięczne bulgotanie z przygwizdem, jak u naszego kosa. Śpie­wak usadowił się w koronie niskiej palmy. Spory jak drozd, a wymalowany jak osiemnastowieczny Francuz.

— Co to za ptak?

— Bulbul.

— Ładnie śpiewa.

— Dużo ich tu jest.

202

Mówił o nich jak o wróblach. Uśmie­chałem się. Wsiedliśmy do przystającej taksówki. Z lewej strony przemykały pal­my, z prawej trafiały się gliniane golizny i lepianki. Wygodna limuzyna mknęła z cichym skowytem opon.

— Z jakiego jesteś kraju?

— Z Polski.

Przyjął to spokojnie, zauważyłem jed­nak, że jest zdziwiony.

— Polskie statki nie przychodzą do nas.

— Wiem. Jestem z fina. Twój rząd nie uznaje mojego.

Twarz ściągnęła mu się w grymas, po­tem uśmiechnął się i powiedział:

— Nie przejmuj się tym. Jesteś z fina, ja na nim pracuję.

Zbliżyły się zwarte domy. Wysiedliśmy na małym placyku koło zegara.

— Tu jest Aschar — powiedział. Chciał odejść, zrobiło mi się przykro.

— Masz może czas? Przejdźmy się.

— Mam trochę. Chodźmy na bazar — powiedział ochoczo.

Z drugiej strony placu szeroka ulica zwęża się mocno i wpada w chaos budow­li ze ścianami jak jeden stragan. Przecina­ją ją podobne, tylko jeszcze węższe. Lu­dzie mrowią się jak w pogiętym pszczelim plastrze. Są biednie ubrani, często w łach­manach, szarzy. Barwne są tylko straga­ny. Trafiają się jednak białe szaty i tur­bany. Mało kobiet, a te, które widzę, są przeważnie w czerni i w czarczafach, jak w wiecznej żałobie. Kawiarnie i jadłodajnie wszystkie otwarte na ścieżaj.

Niektóre sklepy są bardzo bogate. Obok nich interesiki, które można by zabrać

203

pod pachę. Nie ma tu natręctwa, hałasu czy zgiełku, jest żywość. Nawet straganiarze mają kupiecką godność. Kupuję pantofle z miękkiej skóry, wyprawionej po arabsku jak safian. Mój przyjaciel ciągle zamienia „salem”.

— Czy to prawda, że tu zawsze żądają kilka razy więcej niż coś jest warte? — zapytuję go.

— Jeśli orżną, to raczej swojego, ob­cego nie.

Trudno mi w to uwierzyć, on jednak obstaje przy swoim. Później sam kupuję na bazarze różne rzeczy, i rzeczywiście, wszystko jest tańsze niż w przyzwoitych sklepach. Oszukują za to handlarze, któ­rzy na dzień czy dwa przychodzą na statek, by potem nie pokazać się więcej.

W dzielnicy europejskiej kupuję kilka książek o Arabach, napisanych przez nich samych. Są to przekłady na angielski. Nigdzie nie udaje mi się nabyć krótkich spodenek khaki, wydaje się, że nie noszą ich tu dla przyzwoitości.

Przechodzimy drugi most nad kanałem i wpadamy do baru. Znad stolików pod­noszą się radosne okrzyki „Salem Hamza!”. Mój przyjaciel odpowiada raz po raz.

Siedzimy i pijemy z wielkich szklanic. Doskonały napitek z lodu, rozcieńczony, w kolorze malagi, przyjemnie trąci mio­dem.

— Masz dużo znajomych — mówię z podziwem.

— Gram w piłkę nożną, to dlatego.

— Hamza ci na imię? Przytakuje. Mówię mu swoje imię, py­tam o nazwisko.

204

— Kassim.

— Co to oznacza w  twoim języku?

— Ten co lata, albo ten, co umie la­tać.

— A jaka praca?

— Praca jak praca. Jestem klerkiem — mówi beznamiętnie.

— Co najbardziej lubisz?

— Piłkę nożną — rozjarza się w uś­miechu.

— Hamza, jesteś strasznie młody. Mógłbyś się jeszcze uczyć.

— O, mam już dwadzieścia dwa lata. Chciałem wstąpić do szkoły oficerskiej, ale trzeba było zatroszczyć się o dom. Ojciec już niemłody… A matka moja jest Persjanką — dodaje radośnie.

— Całe życie nie będziesz kopał piłki. Co będzie potem?

— Będę trenerem.

— Dla ciebie dobra by była akademia wychowania fizycznego.

— U nas nie ma takiej uczelni.

— U nas jest i każdego roku przyjmu­ją stypendystów z innych krajów. Byłoby ładnie, gdybyś ją u nas skończył.

— Nie mógłbym, bo wiesz, że nasz rząd… Zresztą, rodzina…

Co za wspaniały chłopak, ta sucha twarz, żarzące się oczy, orli nos i wąskie usta o zmysłowym wykroju. Jak w jed­wab opięty w śniadą skórę: gorącokrwisty Arab o delikatności i wrażliwości Persa. Musi mieć trochę charakteru, by pano­wać nad sobą. Budziłby popłoch u naszych kobiet.

— A dziewczyny lubisz?

— Mam dziewczynę.

— Kochasz ją?

205

— Tak. Ożenię się z nią.

— Jest przy rodzicach?

— Tak, ale pracuje w szpitalu. Będzie pielęgniarską.

— Będziesz miał kilka żon?

— Nie, prawdziwie można kochać tyl­ko jedną.

Wspaniała, pewna siebie młodość. Oby mój syn był taki.

Do Hamzy podchodzi Arab. Rozmawia z nim chwilę, potem pyta mnie:

— Polak?

— Tak.

— Przed chwilą czytałem w gazecie, że wasz minister kultury, Kuryluk, podał się do dymisji.

Choć jestem o dziesięć tysięcy kilomet­rów od kraju, ogarnia mnie przez chwilę strach, że wróci w literaturze okres wy­pełniania blankietów.

— To źle? — pyta Arab.

— Zdaje mi się. Myślę, że to nie był zły człowiek.

Podaję mu krzesło, chcę go czymś po­częstować. Odmawia, przeprasza, odcho­dzi. Podrywamy się także, chcę płacić. Chłopiec, który nam przyniósł napoje, nie chce wziąć pieniędzy. Zza lady uśmiecha się Arab, który przyniósł wiadomość. Że­gna nas.

— To właściciel — szepce mi Hamza.

Na ulicy ściskamy sobie dłonie jak dwaj starzy znajomi, Hamza pędzi jeszcze do biura.

Idę powoli i rozmyślam o tajemniczości, chytrości, podstępności i innych takich wyczytanych w książkach bzdurach. Oby w Szczecinie było więcej podobnych ludzi. Ci tu są biedni. Zręcznie i żwawo poruszają

206

się w zatłoczonej ciżbie. Ich twa­rze nie są radosne, lecz zagonione cięż­kim życiem. Ale jest w nich przecież jakieś pragnienie…

Idę na statek. Coraz lichsze domy z warsztatami rzemieślniczymi, to pery­ferie. Potem wille, osłonięte gąszczem ogrodów, że nic nie można zobaczyć. Do­piero po chwili: gracowane alejki ocienio­ne różami i pnączami, kwiaty, nawet trawnik. W rowkach płynie woda. Zarys fontanny przed wnęką domu. Cudowne życie…

Asfaltową jezdnią mkną samochody, przeważnie dobre, często jak torpedy lecą olbrzymie amerykańskie wozy, u nas nie spotykane. Tylko autobusy są roztrzęsione i dychawiczne. Z lewej strony tysiące prymitywnych bud z mat, worków i róż­nych pak. Powierzchnia gliny starta w najdrobniejszy pył. Przy podmuchach wiatru wciska się on wszędzie i oblepia całe ciało. Ludzie są zakurzeni, dzieci często mają zaognione oczy. Z prawej strony szosy palmy daktylowe, pod nimi cień i trawa. Dobre miejsce na pomiesz­kanie, ale trawa jest ważniejsza… Jednak i z tej strony widać przy kanale potwor­ne rumowisko: ,udało się tam wcisnąć bie­dakom, a że widocznie ograniczono im miejsce, stawiają budę wprost na budzie.

Z daleka widać żółty budynek Zarządu Portu. Ogromny, fasadowy, jak bazylika z kopułą, przydaje ważności wydawanym tu zarządzeniom. W bramie przeglądają przepustkę i oto wreszcie — mój grat.

Z Hamzą widujemy się prawie co dnia, pytam o wszystko, czego nie rozumiem. Wypalamy papierosa, uśmiechamy się

207

i rozchodzimy. Nasser jest jednym z kole­gów Hamzy. Spotykam go przy burcie od nabrzeża, ma pieczę nad wyładunkiem. Jest przyjazny jak Arab. Nie jest pozba­wiony odrobiny dumy ze swego istnienia, ale zdaje się jest także bardzo ludzki i wielkoduszny.

Wieczór. Przyglądamy się opadającym na drewniany pomost hiwom desek. Stąd tragarze niosą je na odległy plac. Nie ma ani tchnienia wiatru. Powietrze jest jak czarna, gorąca maź. Ocieramy pot z czo­ła, wzdychamy.

— Ale im musi być ciepło — mówię.

Pod nami jednostajnie suną zgięte grzbiety. Niektóre błyszczą, jakby oblane wodą.

Nasser kręci głową.

— Jestem nurkiem. Byłem w Anglii, tam ludzie tak nie pracują. A jak w two­im kraju?

— Ciężko pracują, ale nie tak. W tym jest bezmyślność.

— Jak można pomóc tym biednym diabłom? — pyta z przejęciem.

— Trzeba by zbudować betonowe na­brzeże i ułożyć twardą nawierzchnię, by mogły jeździć wózki elektryczne.

— To kosztowałoby dużo pieniędzy.

— Twój kraj jest bogatszy od mojego.

Rozmawiamy jeszcze, ale nie potrafimy wykrzesać z siebie weselszych słów.

Po wódkę biegamy do jednego z pawi­lonów tuż za bramą. Kiedyś wdałem się w rozmowę z właścicielem, Turkiem, cie­kawie słuchającym opowieści o Europie.

— Było tu kiedyś wasze imperium — mówię.

— Niewiele się zmieniło. Teraz zagnieździli

208

się tu Anglicy — znacznie spryt­niej. Chociaż ostatnio i oni nie czują się zbyt pewnie. Do ropy naftowej dopusz­czają już Amerykanów.

— A Irakijczycy nic nie mają do po­wiedzenia?

Robi nieszczęsną minę i idzie obsłużyć kilku Niemców.

Wybieram się na mecz portowców z Pakistańczykami. Stojący przy wejściu Nasser wpuszcza mnie na boisko bez bi­letu. Jest około trzech tysięcy widzów, wśród nich tylko jedna kobieta, w loży honorowej. Ubrana po europejsku, ciemnoruda i ciemnoskóra, wygląda despo­tycznie. Już grają. Raz po raz zrywa się z tłumu melodyjne, namiętne „jalla”, coś jak nasze „hura” albo „naprzód”. Arabo­wie są świetni kondycyjnie, ciągle idą do przodu, ale i drobni, ciemni Pakistańczycy są szybcy i stwarzają groźne chwi­le pod bramką gospodarzy. Przerywa je Hamza wyłapując piłkę. Gra jest delikat­na, jak nigdzie u nas. Nikt nie idzie na piłkę ostro i twardo. Lubią pojedynki zwodów. Zwyciężają portowcy.

Siedzimy sporą gromadką w ogródku klubowym, przy dwóch zsuniętych stoli­kach. Inne są również zajęte. Radosny gwar i szum. Niektórzy przechadzają się po dwóch, trzech, i żywo rozmawiają. Za­trzymują się przy nas, obejmują Hamzę lub ciskają mu kilka gorących słów. Tyl­ko on jeden jest spokojny, wykąpany, świeży.

— Hamza dobrze bronił — mówię do siedzącego obok mnie grubego młodzień­ca o błyszczących oczach.

209

— Reprezentant Iraku — odpowiada krótko.

Inni przytakują, zdziwieni moją niewie­dzą. Rozumiem teraz to ciągłe „salem” na jego cześć. Pijemy lemoniadę, potem whisky. Pomału wypala się radość wy­granego meczu. Siedzący częściej spoglą­dają na mnie. Są to przeważnie urzędnicy lub ludzie, którym wiedzie się średnio.

— Płynęliście przez Kanał Sueski? — pyta Arab bawiący się sznurem grubych paciorków.

— Tak.

Wszystkie oczy Zbiegły się pytająco na mnie. Mówię im o tym, co widziałem i co słyszałem od tamtejszych ludzi. O dzie­siątkach tysięcy robotników pracujących w kanale, o olbrzymich kopaczkach i różnych maszynach, i że jeszcze większa ro­bota trwa przy tamie w Asuanie. W Aleksandrii budują stocznię. Ziemia jest dla fellachów. Widzę po twarzach, że wiedzą to Wszystko, dzielę się więc osobistymi spostrzeżeniami.

— To nie są ci sami ludzie, których wi­działem kilkanaście lat temu. To jakiś szalony patriotyzm. Wszyscy z zapałem biorą udział w urządzaniu kraju.

— Naser? — wymawia znacząco gru­basek.

— Naser jest uwielbiany — dodaję.

— I my go kochamy — mówi.

Chwila napięcia. Grubasek chmurzy się, dotknięty, że inni nie podtrzymują jego entuzjazmu. Z błyskiem w oczach czyni im wyrzuty.

— A co wasz Nuri Said? Nieruchomieją, potem    obruszają się, jakby chcieli go z siebie strząsnąć. Rzucają

210

szybkie zdania w swoim języku i w końcu skłaniają zgodnie głowy. Triumfujący grubasek jest wściekły. Sły­szę kilka razy słowo Nuri, wyrzucane z nienawiścią. Niewiele z tego rozumiem. Niektórzy są ostrożni, pewnie obawiają się mnie. Pytają o mój kraj, w końcu mówię im „salem” i odchodzę.

Wybieramy się z Hamzą na basen przy lotnisku. Czekam w umówionym miejscu. Limuzyna zatrzymuje się, siadam przy kierowcy. W tyle Hamza i młodziutka Arabka, pomiędzy nimi jakaś ciocia, już po trzydziestce, która ich przyzwoicie rozdziela.

— To twoja dziewczyna? — domyślam się.

— Tak — odpowiada szeptem.

Ciocia wymierza mu pieszczotliwe klap­sy. „Jeszcze nie jego, skąd ta pewność”. Dziewczynie błyszczą oczy, jakby były mokre. Życzę im dużo dzieci, zaśmiewamy się. Ciocia patrzy filuternie, rozmawia śmiało, ma rozkosznie ostry języczek. Za­mierzam przyjrzeć się jej; ale samochód już się zatrzymuje. Wysiadamy. Kobiety idą z nami, zatrzymują się o krok za ży­wopłotem. Nieśmiało spoglądają na ką­piących się, mówią coś do siebie, uśmie­chają się. Widzę, że chciałyby tu pobyć trochę. Ciągnę je za ręce, wyrywają się i odchodzą. Surowy obyczaj nie pozwala im pozostać.

Jest dużo Niemców, bawią się piłką. I znów tylko jedna kobieta, bardzo gruba, o małej, ładnej buzi, żona jakiegoś Araba. Woda przyjemnie chłodna, zupełnie prze­źroczysta. Z pobliskiego lotniska często dochodzi ryk czteromotorowców, startujących

211

do Europy i w głąb Azji. Późnym wieczorem zbieramy się z basenu rozkosz­nie zmęczeni. Chce mi się spać.

Lubię chodzić koło mostów. W odno­gach rzeki rosną palmy jak bukiety, po­między nimi bujna, drapieżna zieleń. Po­znaję tu rudego brodacza w krótkich spodniach. Kłania mi się i nawiązuje roz­mowę. Tak, jest tu ładnie. Zaprasza mnie na następny dzień do jakiegoś klubu ze wspaniałym basenem.

Kiedy zachodzę tam, tarasuje mi drogę opasły Arab, kierownik klubu. Mówi mi wprost, że trzeba mieć ubranie, pieniądze, stanowisko, no i szlachetne urodzenie. Przyznaje mu, że nie mam tych cennych zalet, ale że on sam także zapomniał o maleńkiej drobnostce, o człowieku. Sze­roko otwiera oczy pod zwałami tłuszczu. Przypominam mu, że kiedyś Harun ar Raszid kazał ścinać łby ludziom, mającym te cechy, które on wymienił, choć był władcą gościnnym dla ludzi szukających istotnie ludzkich cech. Ale grubas nie ma sentymentu dla Harun ar Raszida, robi się zły. Patrzę na niego i myślę, że powi­nien być poganiaczem osłów. Wychodzę.

W ostatniej chwili skaczę do ruszają­cego autobusu. Pytam głośno o dzielnicę. Młody Arab upewnia mnie, że dobrze ja­dę i przesuwa się do okna, abym mógł usiąść przy nim. Przyglądamy się sobie. Po wymianie uśmiechów zasypuje mnie pytaniami. Jest bardzo ciekaw rejsów. Kiedy wymieniam Egipt, woła:

— Tam są Arabowie, jakich ja ko­cham.

Mówi z przejęciem o tamtejszych lu­dziach, o Naserze. Sam pracuje w biurze,

212

potem cały czas czyta. Brat jego jest ofi­cerem w armii w Bagdadzie. Spoglądamy na przystrojoną flagami ulicę, na słupach latarń kolorowe iluminacje.

— Co to za uroczystość macie? — za­pytuję go.

— Urodziny króla. To taka dekoracja do nędznej komedii — odpowiada.

Zabiera mój adres. Napisze. Na przys­tanku ściska mi dłoń, nachyla się i mówi.

— U nas tak być nie może. Zobaczysz.

Życzę, aby się nie zawiódł i wysiadam.

Przesunęliśmy się w dół rzeki. Od ty­godnia stoimy na beczkach i ładujemy jęczmień. Zawsze, kiedy przechodzę koło posilających się Arabów, zapraszają mnie do jedzenia. Na leżących przy burtach barkach zawodzą smętnie prawie nadzy robotnicy. Czasami, kiedy przerzucają to­nowe wory pełne ziarna, monotonię prze­rywa podniecający rytm. Któryś z nich skacze dokoła klaszczących w dłonie i zaczyna taniec brzucha po męsku. Akcentu­je twardo ciągle potęgującą się siłę. Skan­dowany rytm staje się coraz bardziej czy­sty, szybki i ulotny. Smagany nim zuch gnie się w zapamiętaniu, aż zastyga nie­ruchomo. Rytm rozlatuje się wtedy w zmysłowym krzyku widzów. Czasami tańczy taki jak kobieta — ospale, leniwie, z zawiścią. Powoli pozbywa się bezwładu, miękko i płynnie wpada w czysty rytm. Wije się jak powój, nawet plecy mu drżą. Każdy taniec niby ten sam, a przecież inny, różnią się jak odmiany rozkoszy.

W małym, przytulnym parku, w cieniu drzew, przebywa ucząca się młodzież. Często widzę chłopców czytających wie­czorami w świetle ulicznych latarni. Przed

213

zamknięciem sklepów na bazarze wlecze się ulicą korowód kalek, dopominających się jałmużny z utargowanego dnia. Ślepcy idą z wyciągniętymi rękami jak nasrożone ptaki, co chwila wyrzucając okrzyk: Allach! Niektórym wychodzi z krtani tylko ryk. Idą bez rąk, o kulach, na czwo­rakach, wloką się na brzuchach. Żebracy w zakamarkach kościołów i domów.

Coraz mniej pytam, poruszam się swo­bodnie. Niechętnie wracam na statek. Któregoś dnia usłyszałem krzyki. Od stro­ny bazaru sunęła ludzka ciżba. Na prze­dzie szedł policjant i wymyślający Arab, w środku jakiś człowieczyna. Arab aż krztusił się z wściekłości, opluwał człe­czynę i uderzał mocno w twarz otwartą dłonią. Ten zataczał się. Policjant ujmo­wał go za ramię i odrywał od groźnie następującego tłumu. Był jego jedynym obrońcą.

— Za co go biją? — zapytałem prze­chodniów.

— To złodziej.

Obok mnie przyglądał się zajściu Arab w białej chuście na głowie, spływającej na szerokie barki. Twarz miał ogorzałą jak skóra na szynce. Nie był wysoki, był silny i zwięzły. Zielona, zupełnie spłowiała koszula wpuszczona była w takież spod­nie. U pasa z jednej strony zwisał olbrzymi bębenkowiec, z drugiej krzywy kindżał. Przez ramię przerzucony pas na ma­gazynki karabinowe, cały jak z Karola Maya. Podziwiałem go otwarcie.

Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie wzajemnie.

— Wyglądasz wspaniale, chociaż trochę

214

groźnie. Kto ty jesteś? — zapytałem go miękko.

Kręcił głową i uśmiechał się łagodnie. Nie znał angielskiego. Odszedł trochę da­lej i znów przystanął.

Zapaliły się światła. Z jednej strony dachu, na długim, otwartym tarasie ka­wiarni, było pełno ludzi. Spoglądali na tłum płynący w dole. Ja stałem na jez­dni, przyglądałem się tym z góry. Same egzotyczne twarze. Spostrzegłem jednego Europejczyka, wyraźnie spoglądał w mo­ją stronę i uśmiechał się, jakby chciał się pochwalić, że wlazł tak wysoko. Po­ruszyłem głową z podziwem. Ten śmiał się wciąż i kiwał głową, bym przyszedł. Poszedłem. Niełatwo było znaleźć przej­ście wśród zwarcie stojących domów.

— Jesteś Europejczykiem? — zapy­tałem.

— Nie, nie jestem — zaprzeczył. — Przychodzę tu, bo to tanie, dobre miej­sce. Kawa?

— Proszę.

Byłem trochę oszołomiony. Siedział z nim mocno śniady Arab. Pozwolili mi ochłonąć.

— Kto to był ten chodzący arsenał, co stał przy mnie na ulicy?

— Policjant pustynny.

— Może go tu zaprosić?

— Dawaj go.

Poderwałem się szybko, spojrzałem z brzegu muru, ale nigdzie go nie było widać. Jaka szkoda.

Rozmawialiśmy przyjemnie, po euro­pejsku, o niczym. Śniady Arab pożegnał nas, spieszył się na pociąg do Bagdadu. Spoglądałem na ciągle wiszące flagi.

215

— Którego dnia są właściwie urodziny króla?

— Dopiero za trzy dni. Flagi wiesza się tydzień wcześniej.

— Czy wasz król ma jakieś wybitne zalety?

— Raczej nie, to po prostu chłopiec.

— Rządzi parlament?

— Też nie, całą władzę sprawuje pre­mier Nuri Said.

— Dobrze chociaż?

— Bardzo twardą ręką… — Uśmiechnął się z ironią. — U nas właściwie są rządy policyjne.

Odpowiadał coraz bardziej sucho, zro­zumiałem, że go męczę. Lubił za to opo­wiadać o Grecji, o Włoszech, o Anglii, przyjemnie wspominał tamtejsze dziew­czyny. Był wykładowcą w szkole peda­gogicznej i miał dużo czasu na różne pod­róże: cztery wakacyjne miesiące. Był mło­dy i zupełnie pochłonięty własnym ży­ciem. Interesował się literaturą europej­ską i miał nawet swoje hobby: snycerstwo.

— Jesteś artystą! — zawołałem.

— Trochę. To jedna z naszych najstar­szych sztuk, doprowadzona do szczytu doskonałości.

Obiecał zrobić i przysłać mi inkrusto­wany nóż do przecinania książek. Wy­mieniliśmy adresy. Nazywał się Chalabi, pochodził z najliczniejszej rodziny w kra­ju. Umówiliśmy się na drugi dzień, mie­liśmy pójść do kina, na film arabski. Odprowadził mnie do rzeki i pożegnał w łódce.

Spóźniłem się do kina. On znów nie przyszedł do kawiarni na dachu. Wróci­łem późno na statek, opłukałem się pod

216

prysznicem i usiadłem na ostatnim luku. Nagrzany pokład dyszał ogniem jak piec. Szły coraz gorętsze noce. Nie radowałem się, że za kilka dni odpłyniemy. Przy wszystkich zbliżeniach z tutejszymi ludź­mi zawsze byłem dla nich obcy. Niemoż­liwe wydawało mi się wglądnięcie w nurt prawdziwego życia… A teraz… Przyszedł nagi jak ja elektryk i usiadł obok mnie. Nie rozmawialiśmy, ale przyjemnie było siedzieć razem. Na jego ręce bielił się bandaż.

— Jak z palcem?

— Goi się. Lekarz, u którego byłem, fajny chłop! Poczęstował mnie piwem i nie mogliśmy się nagadać. Ciekawy, co się u nas dzieje. Twardy Arab. Odmówił operacji francuskiemu oficerowi na sta­tku. Nazwał go mordercą. Podobał mi się.

— To za Algier.

— Niewiele umie po niemiecku, ale an­gielski zna dobrze. Nagadalibyście się.

— Idziesz do niego?

— Jutro.

— Leon, powiedz mu, że masz chętnego do rozmowy, że koniecznie chciałbym się z nim widzieć.

— Dobrze.

Zaczynamy wspominać nasze rodziny. Leon to lubi, jest najbardziej „rodzinny” z nas wszystkich. W końcu idziemy spać…

Przechadzamy się po bazarze w napię­tym oczekiwaniu. Do doktora jeszcze za wcześnie. Mieszka tuż obok, w uliczce farmaceutów. O ósmej Leon naciska dzwonek. Drzwi otwiera asystent, za nim

217

widzę doktora, jest jeszcze w kitlu, za­prasza nas do poczekalni. Cofa się w głąb wąskiego korytarzyka, by nas przepuścić i wchodzi za nami.

— Salem alejkum el hakim — pozdra­wiam go.

Ściska mi dłoń oburącz, oddaje salem, jeszcze coś mówi po arabsku. Natychmiast spostrzega, że nic nie rozumiem, więc dopełnia powitania po angielsku. Podchodzi do kanapy, ściąga pokrowiec i sadza nas serdecznym gestem. Pyta Le­ona o palec. Uśmiecha się radośnie, jakby to jego palec się goił. Częstuje nas papierosami, podaje ogień. Ma jeszcze jed­nego pacjenta. Przeprasza nas, coś mówi asystentowi, ściągającemu pokrowce z fo­teli. Próbuje włączyć wielki wentylator, który nie działa. Znika. Asystent przyno­si piwo, nalewa i zaprasza ruchem ręki. Mówię, że poczekamy. Uśmiecha się kłopotliwie, nie rozumie angielskiego. Szczy­ty szklanek zachodzą mgłą. Piwo jest zimne jak lód i pali się gorącym kolorem bursztynu.

Leon, stary cwaniak, patrzy na mnie jak na dziecko i mówi:

— No co, doktor w porządku?

To najwyższa pochwała u niego.

Nie znajduję słów, nie odpowiadam. Z całą rozkoszą poddaję się gościnności. Z gabinetu dochodzi żałosny głos kobiety. Ktoś cierpi, a nam tak dobrze. Przypomina mi się statek i ludzie na statku. Wyda­je mi się, że już dość długo żyłem z ob­łąkanymi i czas by wyrwać się z wilczego kojca. Okrutny sens mojego szaleństwa znajduję w sześćdziesięciu dolarach miesięcznie…

218

Zjawia się jeszcze stary hadżi. Z gabi­netu wychodzą matka z córką, na ich miejsce asystent wprowadza staruszka. Pokazuje się doktor. Widzi nasze pełne szklanki, nalewa więc sobie i zachęca nas do picia. Znów jesteśmy sami. Leon oglą­da wentylator, coś tam dokręca scyzory­kiem i puszcza go w ruch. Potem wyłą­cza i siada z miną, jakby coś zbroił. W ko­rytarzu ukazuje się policjant, patrzy na nas. Znika na odgłos rozmowy w gabine­cie. Spoglądamy po sobie — wszystko tu możliwe… Odchodzi hadżi, dostojnie dzię­kując doktorowi.

Mówię o podejrzanej wizycie. Asystent wychodzi na dwór, wraca i uspokaja nas. To policjant mający pieczę nad tą ulicą, zupełnie dobry z niego chłop.

Doktor opiera ręce w pasie, prostuje się. Mówi o długim dniu pracy, o swoich biednych pacjentach. Jest jednak zadowolony. Mógłby być w Bagdadzie, byłoby mu tam znacznie lepiej.

— Ale trzeba być także i tu — kończy znacząco.

Wielkie czoło i ogromna postać lekarza przytłaczają nas. Jednak ma on w sobie duchową lekkość, jaką nieczęsto się spotyka, może u Francuzów. Garbaty, zagię­ty nos kłóci się z pełnymi, swobodnymi ustami. Duże, wypukłe oczy bez połysku spoglądają na mnie. Otwieram szerzej moje małe, by mógł mi zajrzeć do wnęt­rza. Przyglądamy się sobie wzajemnie.

— Jesteście dla nas przybyszami z nie­znanego kraju — mówi doktor.

— Wojna zniszczyła nas jak żaden in­ny kraj. Napad niemiecki można porów­nać tylko do najazdu Mongołów na was.

219

Drgnął. Wie i ja wiem, że kalifat bagdadzki już się potem nigdy nie podniósł. Uderzyłem go boleśnie, Niemcy są tu bar­dzo lubiani.

— Taki kulturalny naród… — w jego głosie niepojęte zdziwienie.

— W kombinacie krematoryjnym w Oświęcimiu sproszkowali miliony lu­dzi. Palili także żywcem. Mordowali w całym kraju. Był to jakby zbiorowy amok.

— Jak to się mogło stać?

— Pewni ludzie pozwolili ująć rząd zbrodniczym rzezimieszkom, a ci mord i grabież mieli we krwi. Kiedy poczuli się mocni, zastosowali je jako światopo­gląd…

— Dlaczego im pozwolono?

— Ze strachu przed komunizmem.

Odraza wykrzywia twarz doktora. Je­stem pewny, że kilka najlepszych naszych książek z epoki pieców, dobrze przełożo­nych, mocno oziębiłoby ich miłość do Niemców.

— Było i potem bardzo ciężko, ale w październiku, dwa lata temu, przyszły duże przemiany, z nimi wielka nadzieja. Pomału odnajdujemy sens naszych poczy­nań społecznych. Socjalizm daje ludziom pracy najpełniejsze prawa i godność, za to obarcza ich wieloma obowiązkami i nakazem aktywności społecznej. Trudno to pojąć tym, którzy żyją w na pół niewol­niczym kapitalizmie… Dostojnością kró­lestwa nie można ludzi ani odziać, ani nakarmić. Ale i u nas nie jest jeszcze łatwo, miarą wszystkiego jest ilość i jakość chleba.

Doktor siada w fotelu. Dolewa piwa,

220

częstuje papierosami, nawet z podaniem ognia trudno go uprzedzić. Leon nie zna angielskiego, coś niecoś łapie, czasem wtrąci niemiecki, który zna świetnie. Podnosi się i puszcza w ruch wielki wen­tylator, uśmiecha się i siada. Arabowie są śmiesznie zdziwieni. Znika chmura dy­mu, świeże powietrze orzeźwia nas.

— A jak u was? — pytam.

— Jesteśmy krajem kolonialnym, feu­dalnym i krajem analfabetyzmu — mówi lekarz z oburzeniem.

— Szkolnictwo i związki zawodowe mogłyby się przyczynić do zmian na lep­sze — wtrącam.

Doktor dziwnie spogląda na mnie, jak­by szukał kpiny w moim głosie.

— My spodziewamy się rewolucji — wyrzuca ostro.

Asystent jednak coś zrozumiał. Pod­chodzi do korytarza, odsuwa kotary, na­słuchuje. Potem robi to często, aż do naszego wyjścia.

— Kiedy? — we własnym głosie sły­szę ironiczną niewiarę, której nie mogę się pozbyć.

— Może jutro… Spodziewamy się jej w każdej chwili.

Pozbywam się ironii, ale niewiara jest we mnie ciągle.

— U nas wiele przygotowała wojna, ale u was? Rewolucja wymaga dobrego przy­gotowania i sprzyjającego czasu.

— Jesteśmy gotowi.

— A angielskie gazety do ostatniej chwili piszą o was jak o najwierniejszym przyjacielu i najpewniejszym członku paktu bagdadzkiego.

— To bardzo dobrze… Jaka to przyjaźń…

221

— doktor cofa się w głąb fotela. — Rządzą się tu jak w kolonii. Moi znajomi umieścili kilka tysięcy funtów w wydo­bywaniu azbestu, zniszczył ich kartel. Wszystko jest podzielone i opanowane przez Anglików. Grabią przy pomocy Nuri Saida i jego bandy. Said i jego ludzie też mają z tego niemałe zyski, które lo­kują w bankach angielskich. Pakt bagdadzki jest paktem hańby. Przed kim ma nas bronić? Przed Związkiem Radziec­kim? Przed Egiptem?… Jest skierowany przeciw Arabom.

— Czy jest u, was partia komunistycz­na?

— Nasi wrogowie ciągle ją wypominają i przypisują jej wszystko zło. A tak nie jest, partia jest w konspiracji, słaba i nie­liczna… Nie mamy nic przeciwko socja­lizmowi. Dobrze wiemy, że Związek Ra­dziecki przyczynił się do wycofania agre­sorów z Egiptu, że obronił Syrię przed na­paścią turecko-amerykańską. Ale na­szą drogą jest nie wschód, i nie zachód, lecz Egipt. Czekająca nas rewolucja bę­dzie nacjonalistyczna.

— Fanatyzm religijny odcina was od socjalizmu.

— Nie. U nas nie ma prawie przemysłu… Fanatyzm religijny?… Prawdziwy Arab nie wierzy w boga.

Co za odwaga. Mam przed sobą czło­wieka, który jest nim w całej pełni, z po­czuciem odpowiedzialności.

— Wobec tego — czy stworzyliście re­ligię dla zdobycia imperium?

— Nie. Po to, by ludzie lepiej żyli. Jesteśmy twórcami idei. Tak jak wy tworzycie na eksport coca-colę…

222

Jestem oszołomiony. Ogarnia mnie wstyd. W najbardziej zapadłych dziurach świata reklamy biją deską po oczach. Ta woda do picia, utysiąckrotniony balsam tygrysi dzikusów z Borneo, choć nędzna w porównaniu z nim, nabiera oto znacze­nia symbolu. Do tego cycusie kobiece i, ostatnio zamiast rewolweru, czysta bomba wodorowa. Ten drugi symbol pow­stał z bezmyślności i strachu, i jest odarty z uroku. Nie podzielam takiej jedności kulturalnej, ale mogę jej przeciwstawić tylko ironię:

— My, Europejczycy, eksportujemy przynajmniej piwo…

Doktor znacząco napełnia mim szklanki. Podsuwa fistaszki. Pijemy. Uśmiech nam się krzywi, a on może myśli właśnie „to jest chyba najlepsze ze wszystkiego, co możecie nam dać”…

— Czy Anglicy wciąż mają u was bazę wojskową?

— Lotnisko w Habbanii.

— Startowali stąd w konflikcie sueskim na Egipt?

— Nie, to irackie samoloty bombardo­wały Egipt na rozkaz Nuri Saida.

— Niemożliwe.

— A jednak prawdziwe… Nie mogę tego pojąć, to już nie tra­gizm, to hańba.

— Zadziwiające, że tak niewielu spo­śród Arabów umie czytać, a tak dobrze wiecie o wszystkim i tacy jesteście jednomyślni, od Casablanki po Bagdad…

— To radio. Słuchać nie wolno, ale każdy słucha Kairu.

Trudno sobie wyobrazić znaczenie ra­dia w ruchu arabskim. Odkryta prawda

223

natychmiast staje się wartością dla milio­nów. Słowo odzyskuje znów swe znacze­nie i siłę.

Próbuję znaleźć czas, w którym współ­żyliśmy z Arabami, ale nie udaje mi się. Cała nasza historia to jakiś zapiecek, któ­ry przesuwał nam się z zachodu na wschód. Wreszcie odnajduję. Mówię o od­sieczy Wiednia. Nie zgadzam się jednak z postępkiem króla Jasia.

— Myślę, że postąpiliśmy źle. Ta sama Austria w jakiś czas potem łupała nas pospołu z innymi.

— Nie, nie. Potem przyszłaby kolej także na was. Spróbowalibyście niewoli tureckiej. My ją znamy. Upadek myśli, nauk, wszystkiego co ludzkie. Przez pięć­set lat byliśmy pod nogami sułtanów, tych władców wszystkich dóbr i karków ludzkich! Turcy nie stworzyli niczego, prócz potęgi militarnej.

— Sądziłem, że łączyła was jakaś wspólnota religijno-kulturalna…

— Tego nie można nazwać kulturą — doktor troskliwie podejmuje to słowo, tak, jakby spadło i ubrudziło się. — Po pierw­szej wojnie światowej — mówi dalej — oszukali nas Anglicy. Nuri Said, pół-Turek i pół-Kurd, jest ich wasalem. Teraz liczymy tylko na siebie.

— To dobrze, że wierzycie we własne siły. Ale godni jesteście pomocy…

— To przyślijcie nam konspiratorów, wy znacie się na tej robocie…

Asystent przynosi nam ciastka i her­batę. Nalewa w małe filiżanki. Jest to czysta esencja, spotęgowany smak i aro­mat.

— U nas w każdym dużym mieście są

224

kluby, gdzie schodzą się pisarze, malarze, poeci, ludzi ciekawi sztuki… Kiedy jestem w kraju, lubię z nimi przebywać. Mam wśród nich wielu znajomych. Może ma­cie tu taką kawiarnię?…

— Wy żyjecie w wieku dwudziestym, my w trzynastym… Basra nie jest małym miastem, ale nic takiego tu nie ma. Tacy ludzie są w Bagdadzie, a i to może tylko kilku… Gazety, to wszystko. Kiedyś mie­liśmy wspaniałych poetów. Co roku zjeż­dżali z całego arabskiego świata do miejs­cowości Okaz pod Mekką, recytowali swoje wiersze, odbywały się tam także rozprawy filozoficzne, naukowe, ekono­miczne…

— Jak to się stało, że teraz tak u Was…?

— Prawie pięćset lat niewoli. Powia­dasz, że masz znajomych ludzi, którzy piszą książki. Powiedz im, niech piszą, dla dobra rewolucji… Komunistyczna Partia Iraku powinna ogłosić wyjaśnienie, że jest partią samodzielną i niezależną, że polityka nacjonalistów jest ich polityką. W miejscowości Dekan w górach jest du­ża tama, z której mogą startować samolo­ty dalekiego zasięgu z bombami atomowymi. Obok są hangary. Dalej, na północy Kurdystanu, są cztery wyrzutnie dla ra­kiet atomowych.

Dla wyjaśnienia doktor szkicuje piórem na kartce papieru cztery rakiety z wy­rzutniami. Chcę ją wziąć i spalić, ale do­ktor cofa dłoń z kartką, a w oczach jakby błyska okropne podejrzenie. Biorę pudeł­ko, zapalam zapałkę. Doktor przytyka kartkę do ognia, uśmiecha się wyrozumiale.

225

Spopielałą, odnosi do kubła z brud­nymi opatrunkami i potrząsa nim.

— Te wyrzutnie i samoloty musimy zniszczyć za każdą cenę. Nie chcemy, by to świństwo było kierowane przeciwko Związkowi Radzieckiemu.

Obiecuję, że powiem. Udaje mi się po­dać papierosy. Doktor z ulgą wypuszcza duży kłąb dymu.

— Mamy nieprzebrane złoża ropy naf­towej, mamy rudy szlachetne, węgiel, mi­nerały. Przy melioracji może być dwa razy więcej ziemi ornej. Jesteśmy krajem bardzo bogatym, a ogromna większość lu­dzi żyje w nędzy.

— A z Izraelem możecie ułożyć się jakoś po ludzku?

— To są nasi kuzyni. Ziemi mamy du­żo. Ich byt może się opierać tylko na współżyciu z Arabami.

— Czy to jeszcze możliwe?

— Tak. Ale do Palestyny muszą wró­cić wyrzuceni przez nich Arabowie. Wte­dy dla Żydów otworzymy granice przyległych państw.

— Wiem, że pomagacie Algierowi, ale dlaczego nie posyłacie ochotników?

— Są tu potrzebni…

Wspominam Hamzę i Chalabiego. Do­ktor pyta o nich swojego asystenta, który mówi, że zna tu wszystkich. Kto by nie znał Hamzy! Chalabich są jednak tysiące, rozkłada bezradnie ręce. Mówię, że cięż­ko było wydusić z nich choć słowo.

— Jesteśmy ludźmi dorosłymi — uś­miecha się. — Mam już czterdzieści osiem lat. — Doktor prostuje się powoli, jakby czuł ich ciężar. — Pragnąłbym jeszcze zobaczyć świat. Arabowie zawsze podróżowali,

226

choć teraz może mniej. Chciałbym być też marynarzem. Mógłbym pracować na statku jako lekarz, nawet bez zapłaty… Radzę mu, by napisał do armatorów statków pasażerskich w państwach za­przyjaźnionych.

Jest już północ. Podnosimy się. Tak zakopciliśmy, że nie na wiele zdaje się wielki wentylator. Doktor pisze coś na bloku receptowym z adresem. Wyrywa kartkę, podaje mi ją i mówi:

— Napisz, a gdybyś znalazł ostatnie prace o osiągnięciach medycyny radziec­kiej, tłumaczone na angielski, przyślij mi. Ciekaw jestem ich nauki. Tu tego nie można dostać.

Ściskamy sobie mocno dłonie.

— Przyjedźcie jeszcze — słyszę za so­bą jego głos.

Bazar jest zupełnie pusty, tylko gro­mady kotów rozpoczynają swoje życie. Przychodzimy na brzeg. Czarna rzeka i czarne niebo. Wyschnięty starzec drą­giem popycha łódkę. Nie czuję się tu już obcy. Z nocy wyłania się zarys ciężko za­ładowanej burty — to mój nieprzyjazny statek…

Płyniemy już i płyniemy, ale monoto­nii nie ma na tym diabelskim statku. Zbliżamy się do Anglii. Jest lipiec, a nam zimno. Biorę od Leona kartę z adresem doktora, którą dałem mu na przechowa­nie. Często o nim myślałem. Więc żyją jeszcze na świecie piękni ludzie. Tym ra­zem szczęście nie ominęło mnie. Wiem, że nie wolno mi o nim pisać, choć tkwi on mocno w mojej wyobraźni. Czy zmienić

227

mu zawód? Nazwisko? Postać?… Przez to adres nie byłby wcale inny, mój dok­tor byłby jednym z żyjących tam Muhyildinów… A jednak — nie można. Nie wolno mi stwarzać tak ostrego obrazu wielkiej tajemnicy — nadziei milionów ludzi. Napiszę tylko to, o co mnie prosił, a to będzie raczej artykuł publicystycz­ny…

Już jesteśmy w Anglii. Po długim prze­stoju na kotwicy podchodzimy do nabrze­ża Avonmouth w Kanale Bristolskim. Bio­rę białą koszulę i szybko wskakuję w czy­ste portki. Twarda, nieruchoma ziemia, nogi niosą mnie lekko. Stąpam delikatnie z lękiem, by nie wzbić się w górę. W powietrzu tysiące gołębi, przy elewatorach zbożowych niechętnie Schodzą spod nóg.

Tuż za bramą, z prawej strony, kwiatki i miski, nowoczesny budynek z napisem „Seaman’s Club”. Zachodzę. W barze ko­ledzy siedzą na wysokich zydlach przy bufecie i pokrzepiają się ze szklanic. Wo­łają na mnie, jednak mijam ich i otwie­ram inne drzwi. W głębi ciemno, tylko te­lewizor jaśnieje. Przemykam między pa­trzącymi i siadam w fotelu. Na ekranie pokazują się Fajsal II, następca tronu i Nuri Said. „Zostali zamordowani” — objaśnia spiker. Pojawia się żołnierska sucha twarz, naznaczona cierpieniem. „A to przywódca buntowników, generał Kassim”. Czy nie łudzą mnie oczy?… Lecz nie, widać fragmenty Bagdadu. Głos spi­kera: „W tym samym dniu, godzinę wcześniej, wylądowali na lotnisku dele­gaci państw paktu bagdadzkiego na mającą

228

odbyć się konferencję. Miano omó­wić możliwość wysłania wspólnych sił dla zaprowadzenia spokoju w Libanie i interwencji w Syrii”…

Tak, teraz wszystko jasne. Spiker mówi długo o ropie naftowej, o zagrożonych in­teresach na Środkowym i Bliskim Wscho­dzie, o nadzwyczajnym posiedzeniu rządu angielskiego… Nie mogę słuchać, chce mi się krzyczeć z radości.

Tajemnica milionów stała się rewolucją, wstrząsnęła światem. Widzę chłopięcego Hamzę; teraz mógłby ukończyć u nas aka­demię wychowania fizycznego. Zmartwio­ny nurek Nasser już może niedługo będzie patrzeć na zgięte grzbiety oblanych potem tragarzy. Wspaniały olbrzym, doktor Muhyildin, będzie mógł spokojnie pracować w swoim gabinecie. Nie będą go niepokoić szpicle. Jego szeroki i przewidujący umysł będzie snuć wizję lepszego życia dla jego narodu. Zaplanowaną podróż odłoży chy­ba na później… A ja byłem z nimi… Dla­czego nie zostałem?… Przez głupotę i brak wiary sam odsunąłem od siebie szczęś­cie…

229

Ulisses XX wieku

 

Statek był ciężko wduszony w wodę, jucznie załadowany. Niewiele wystawał burtą nad nabrzeże, przez co wydawał mi się jakiś bardzo długi. Pagóry rdzy na po­szyciu, warstwice farby i wgięcia od sztormów, holowników i nabrzeży były jak mapa plastyczna świata. Pokład gar­baty od ciągłego smołowania. Sczerniałe, pokiereszowane deski luków. Wszystko tu było w harmonijkę, gięte żywiołami i pracą, ryte czasem. Jakby umęczony znojem dobiegł do portu ostatkiem sił. Dźwigi z nabrzeża cichym, zdecydowanym dźwiękiem wyszarpywały z niego hiwy worów. Stewa dziobowa jakby odrąbana jednym cięciem siekiery, bez finezji dzi­siejszych statków. Czarny komin — pę­kata rura. Na niebieskim pasie, niedaleko wylotu, ogromne T — kiedyś duma Tsavlirisa, obecnie historia i bilans zysków. Staroświecki, wygodny mostek. Na skrzydłach niższego pokładu — bizantyj­skie balkoniki. Zad rufy wysoko wysta­jący nad wodę, według dawnego smaku, na nim napis „Free Merchant”, a niżej „Famagusta”. Na drzewcu bandera. Na białym tle, między dwoma liśćmi lauru, żółty kontur Cypru.

Przestrzenny salon oficerski prawie na całą szerokość śródokręcia, spłowiały, bez

230

określonej barwy. Patyna śniedzi na mo­siądzu iluminatorów, choć tam, gdzie do­tykały ich ręce, błyszczały one złotem. Pod nimi, na całej długości, kanapka, nie pusząca się wzdęciem. Ciepły błysk opar­cia dla strudzonych pleców. Niegdyś błyszczące politurą krzesła i dwa stoły, w naturalnym odcieniu szlachetnego drzewa. Salon pozostał sobą tylko z naz­wy. Stracił swoją pychę. Dwoje drzwi otwartych na oścież. Zupełna swoboda. Przy jednym stole siedział niski, krzep­ki leciwiec o ostrej twarzy starego diabła. Obok niego dwaj młodsi, na gołych przed­ramionach smugi po oliwie. Przy dru­gim stole jadł posiłek smukły młodzian. Ktoś poważniejszy w latach siedział na kanapce, z rezerwą i umiarem człowieka z lądu, i powściągliwie coś mówił. Inny stał i słuchał, był wysoki, potężny, aż zwalisty, ubrany w jasne khaki. Kiedy zwrócili na mnie oczy, pozdrowiłem ich po angielsku. Skinęli mi głowami.

— Jestem z gazety — powiedziałem. — Chcę zrobić reportaż z waszego statku.

Popatrzyli na mnie, po sobie, znów na mnie. Wydawało mi się trochę przydługo.

— Mam pozwolenie od kapitana — do­dałem. — Teraz omawia sprawy z ma­klerem. Mam do niego przyjść później.

W oczach stojącego błysk zdziwienia i odcień uśmiechu politowania. Jego cięż­ka twarz wyrażała lotność i siłę.

— To z kim chcesz rozmawiać, z ka­pitanem czy z nami? — zapytał z uśmie­chem łagodnej ironii.

Spostrzegłem się, że dotknąłem go tym kapitańskim pozwoleniem. Ono było waż­ne dla mnie, jemu wydawało się dziwne.

231

— Och, was proszę najbardziej.

— O czym chcesz mówić? — spytał po chwili.

— O statku, o waszej pracy. Możemy?

— Możemy o wszystkim — odpowie­dział swobodnie.

— Jesteś szturmanem?

— Tak. Pierwszymi oficerem. Poczekaj trochę, popatrzę na wyładunek — powie­dział i skierował się do wyjścia.

— Pójdę z tobą — zawołałem.

Poderwał mnie zachęcającym ruchem głowy. Zaczęliśmy od ostatniego luku. Przy drugim przemknął nam hiw nad głowami. Potem trzeci luk, przed nadbudówkami śródokręcia. Nachyliliśmy się, spojrzeliśmy w dół. Czterech dokerów pracowało w znoju. Z równej warstwy wyważali łomami pękate wory, chwytali je we dwóch i układali na piance.

— Wolno idzie — powiedział szturman.

— Co to jest?

— Cukier.

— Jak wam idzie robota? — zawołałem w dół.

Zadarli w górę zacięte twarze bez uś­miechu.

— Te wory jakieś duże — zawołałem.

— Po sto szesnaście kilo — dobiegł nas głos.

— To nic — odezwał się drugi — ale worki zachodzą na siebie. Wszystko ska­mieniałe w jedną bryłę.

— A tu będzie jeszcze sześciometrowa wnęka — dodał trzeci i zaśmiał się cier­pko.

— Powinni podwoić wasz skład — od­krzyknąłem.

232

— Wtedy nie zarobilibyśmy na sól — odezwał się chór sprzeciwu.

Szturman znacząco pokiwał głową, jak­by rozumiał rzecz bez słów. Czwarty luk nie był jeszcze otwarty. Szliśmy z pow­rotem. Wyminęło nas dwóch z załogi, byli kruczowłosi, mieli brązowe torsy. Grecy powiedzieli sobie „kalimera”. Zatrzyma­liśmy się za nadbudówkami. W jaskra­wym słońcu statek przedstawiał się jak jedna wielka rana.

— To strasznie stary grat — wymó­wiłem.

— Czterdzieści lat.

— A klasę Lloyda ma?

— Oczywiście — odpowiedział z przy­ciskiem i przekornie obserwował moje niedowierzanie.

— Trochę męczycie się na nim.

— Żeglowałem na jeszcze gorszych — powiedział lekko i wesoło. — Czy myślisz, że poszedłbym na tego amerykana, gdy­bym nie miał dobrego kapitana i zdatnej załogi?

Wskazał oczami przed siebie. Za rufą pysznił się opływową linią i kolorem no­wiutki „McCormack”. Jakby specjalnie go tu przysłali, by nas zadziwić! Szturman cenił przede wszystkim ludzi, żądał od nich dzielności i sam ją miał.

— Skąd przyszliście?

— Z Kuby. Dziewięć tysięcy ton cukru. Pełny ładunek.

— Dobry mieliście rejs?

— Podobno przeszli w złą pogodę, dzie­wiątka. Statek robi osiem węzłów. Zabra­ło im trzydzieści dni. Mnie przy tym nie było. Wszedłem na niego w kanale. Do

233

Kilu przyjechałem koleją z Aten. Oni szli górą, na Azory.

— Kiedyś złamie się w sztormie. W oczach mignęła   czujność. Miał ją zawsze.

— Jest nasłuch radiowy, można wymi­nąć niepogody.

— Mostek macie wygodny. Przyjął to jak drwinę, zaśmiał się.

— Jest na nim tylko kompas magne­tyczny.

— I nic więcej?

— I koło. — Śmiał się z mojej nie­wiary.

— To wy płyniecie na nosa…

— Żebyś wiedział!

Tysiące lat żeglowania. U nich wszy­stko zaczęło się od żeglowania i nawyk wszedł w instynkt. To mi tłumaczyło oko­liczność, że radzą sobie z tym trupem.

— Macie jeszcze radio.

— Stare jak statek. Tylko nasz radio­telegrafista umie się nim posługiwać, ale wysłanie jakiejś dalszej depeszy zabiera mu dwanaście godzin. A i to przez inne stacje.

Skierował się do nadbudówek. Ruszy­łem za nim zdziwiony.

W salonie wskazał mi miejsce za sto­łem. Sam usiadł po drugiej stronie, nie­zwykle lekko mimo swej potężnej budo­wy. Zawołał w stronę drzwi. Wyjął papie­rosy. Zapaliliśmy. Pokazał się młodziutki chłopak, mocno ciemny efeb.

— Napijemy się kawy?

— Możemy.

Sączyliśmy kropelkami i chłonęliśmy dym. Mała filiżanka po grecku miała siłę naszego dzbana. Ludzie ci sami, co poprzednio.

234

Potoki słów dźwięcznej mowy, dojrzała męska swoboda. Tajali w cieple, zżyci jak w dobrej rodzinie.

— O, patrz, tam siedzi pierwszy me­chanik — szturman skręcił się w krześle i wskazał ręką. Leciwiec o jastrzębiej twarzy także spojrzał na mnie.

— Jak twój silnik? — zapytałem.

— Mieliśmy na oceanie małą reperację, ale nie jest najgorszy.

Mówił coś jeszcze w swojej dźwięcznej mowie, aż zagłuszył go wybuch śmiechu siedzących przy nim. Pewnie pieprznie przeklinał swój silnik.

— Niewiele umie po angielsku — tłu­maczył go szturman. — Ale maszyna cho­dzi tylko dzięki jego przemyślności.

Leciwiec zrozumiał to i zaśmiał się jak stary, dobry diabeł. Musiał być nie lada majstrem, że wydobywał moc z tych sta­rych dudów w kupie szmelcu. Na pewno ciągle zmagał się z maszyną, była ona je­go udręką i dumą.

— Ma on także udział we własności te­go statku — dopowiedział szturman. „Więc przed dumą jest zysk”, pomyśla­łem. — A to przedstawiciel armatora, An­glik — wciągał szturman innych do roz­mowy.

Ów, siedzący na kanapce opodal nasze­go stołu, powiódł po mnie oczami bez wy­razu radości.

— Nie ma pozwolenia wyjścia na ląd — tłumaczył szturman. — Wyobraź sobie, po takim długim rejsie nie może nawet wyjść na spacer.

Ubodło mnie to mocno. Był z kraju tak gościnnego dla mnie w czasie wojny. Wspomniałem serdeczną życzliwość prostych

235

ludzi, jego krajanów. Uśmiechnął się bez żalu za swoje przymusowe odo­sobnienie.

Mimo prób szturmana, rozmowy z in­nymi nie wciągały ani ich, ani mnie. Ur­wały się. Wyczuwałem, że tylko on jest tu kimś i że jego tylko powinienem wy­cisnąć.

— Obejrzałeś kawał świata — powie­działem.

— Tak, z wyjątkiem Australii i Skan­dynawii. Zwątpiłem, czy starczyło mu czasu.

— Zacząłem jako chłopak na pokładzie. Żegluję już szesnaście lat. Mam trzydzieś­ci cztery, ale czuję się stary.

— Jaki kraj uważasz za najpiękniej­szy?

— Grecję.

— Jest taki nawet bez patriotyzmów. A inne?

— Chile, podoba mi się też Holandia.

— Holandia? Tam wszystko ukształto­wane jest ręką ludzką.

— Tam tyle kwiatów — dopowiedział naiwnie.

— Lubisz swój zawód?

— Tak. Podpatruję świat, to też edu­kacja. Uczę się układów z ludźmi i kiero­wania nimi.

— Jesteś żonaty?

— I am marrying all over the world — zaśmiał się otwarcie, po męsku. Gorący brąz oczu. Potężny jak Herkules i w jego proporcjach, tylko trochę mniejszy.

— A tu jak spędzasz czas? — zmruży­łem oczy.

— Chodzę do „Kaskady”.

236

Było mi go żal. Był godny pięknych, pełnowartościowych kobiet.

— Myślisz, że jestem łajdakiem?

— Nie. Jeśli nie kochasz, nie masz zo­bowiązań i starasz się nie robić krzywd. Ale „Kaskada”!? Tyle kobiet marzy o mężczyźnie jak ty.

— Och, nie mam czasu na kołowania — zaśmiał się.

Był bardzo młody w swych wyobraże­niach o kobietach.

— Z których stron Grecji jesteś?

— Z Ewoi, małej wyspy koło Pireusu.

— Tam mieszka twoja rodzina?

— Jestem sam. Ojca zabili Niemcy, matka umarła.

— Teraz statek jest twoim domem.

— Niezupełnie. Mam dom.

— Po ojcu?

— Nie. Sam wybudowałem małą willę.

— Ładnie położona?

— Na pustkowiu. Mam źródło i drzewa owocowe. Jest gaj palmowy. Opodal góra, z niej widać całą Ewoję i inne wyspy.

— Lubisz czytać książki?

— Mam tysiąc książek, także angiels­kie i francuskie. Albumy dobrych mala­rzy. Dwieście długich nagrań muzyki kla­sycznej, ludowej, nawet niektóre szla­giery.

Wpadł szczupły, mocno ciemny chłopak i zwrócił się wprost do szturmana. Mówił, że wczoraj poznał dziewczynę. Piękna. Ma szesnaście lat, powtarzał kilka razy. Dyszał namiętnie, z niepokojem i żałością. Szturman zareagował wzruszeniem ra­mion i spojrzał na mnie. Uśmiechnęliśmy się życzliwie, z ubawieniem.

237

— Czego chcesz ode mnie? — zapytał chłopaka.

— Jestem z nią umówiony, a wypadła mi wachta.

— Ja nie będę jej pełnił za ciebie. Chłopak zamarł żałośnie.

— Niech ktoś ciebie zastąpi — dora­dził szturman.

— Nikt nie chce — odpowiedział mar­twym głosem chłopak.

— To już sam musisz jakoś załatwić…

W chłopaka wstąpiła nadzieja. Mówił jeszcze, że miał sprzeczkę z jednym ma­rynarzem i że tamten chce go zbić.

— Bądź spokojny — wymówił cicho szturman, ale w jego tonie była cała po­tęga władzy. — Powiedz wachtowemu, żeby mi go tu zaraz przysłał.

Popatrzyliśmy po sobie, jakbyśmy mó­wili jednocześnie: „tak to jest na statku”. Chłopak odszedł, po chwili przyszedł dwa razy tęższy prześladowca.

Szturman patrzył przez chwilę w jego agresywne oczy, potem coś mówił w ich języku, podniósł ton, odczekał i uśmiech­nął się. Tamten uśmiechnął się także. Szturman skinął głową i marynarz wy­szedł.

Znów wpadł w pośpiechu uradowany zalotnik. Znalazł zastępcę za dwa karto­ny papierosów, ale ciągle boi się prześla­dowcy. Szturmam uśmiechnął się, zniżonym tonem powiedział raz jeszcze: „Bądź spokojny” i wymiótł z niego bojaźń. Za­lotnik odleciał w pośpiechu, jakby na skrzydłach.

— To nie jest Grek — wtrąciłem. — Mówił po angielsku.

— Libańczyk.

238

— Trochę płaczliwy?

— Są bardzo sprytni.

I ja najzupełniej byłem przekonany, że zalotnikowi już nic nie grozi. Z jego prześladowcy szturman mógłby wytrząs­nąć duszę, to byłoby boleśniejsze od po­bicia i bardziej zawstydzające. Pokonał go jednak swoim wielkim charakterem.

Zapaliliśmy papierosy, trochę uroczyś­cie, jak kalumet, i znów piliśmy ich skrzydlatą kawę. Opiekuńczość szturmana wypływała z siły. Był po męsku piękny. Poczułem żal, że kiedyś umrze.

— Jakich wspaniałych miałbyś synów, z kobietą podobną do ciebie. Nie myślałeś o tym?

— Nie.

— Nigdy?

— To odpowiedzialność przechodząca moje możliwości, a ja za wszystko chcę ponosić odpowiedzialność. Natura sama prowadzi selekcję. W człowieku decyduje umysł, tu nie jest tak, jak ze zwierzętami. Nie wierzę w rasy, wierzę w ludzi. Ale ludzie są równi, jednej miary, jak to wy myślicie.

— Nie są jednakowi — odpowiedzia­łem — ale Wszystkim należy się spra­wiedliwy start i możliwości rozwoju, by sami mogli określić swoją wielkość. I dla wszystkich powinno być jadło i dom.

W nasilającym się ferworze słów me­chanicy wybuchnęli grzmotem śmiechu. Uciszył ich.

— Miałeś iść do kapitana — przypom­niał mi.

— Już nie pójdę.

— To miał być reportaż o statku — śmiał się.

239

— To będzie reportaż o tobie. Zdziwił się, ale zgodził się oczami, jak­by mówił „jeśli koniecznie tak chcesz…”

— Twój ojciec był w partyzantce?

— Nie. Chodził z pistoletem i zabijał Niemców, aż Niemcy zabili i jego.

— Wspaniały, sam wydał wojnę Niem­com. A co myślisz o wojnie?

— Są złe i głupie, ale wojny o wolność są słuszne.

— Czy myślisz, że będzie pokój?

— Przed rokiem byłem w Północnym Wietnamie, w Cam Pha. Portu jeszcze nie bombardowali. Widziałem latające forte­ce i samoloty podrywające się z lotnis­kowców. Będzie pokój, jeśli jedna i druga strona częściowo zrezygnują ze swoich in­teresów…

— Wy z Turkami ciągle macie kłopoty.

— W tym jest interes innych państw. Gdyby one zrezygnowały z niego, to my z Turkami dogadamy się zawsze.

— To Anglia i Stany Zjednoczone. Ja­kiej narodowości ludzi najbardziej lubisz?

— Wszystkich jednakowo, z wyjątkiem Niemców.

— Nienawidzisz ich?

— Nie. Brzydzę się barbarzyńcami.

Znów wybrał się na małą inspekcję. Zajrzał do ładowni. Niewiele z nich uby­wało. Zszedł w dół do pomieszczeń zało­gowych na rufie. Wszystko tu było w rozsypce. Pierwszy powiedział „kalimera” czterem marynarzom remontującym ka­biny. Z cieślą omówił robotę.

Strasznie mało tam było miejsca, ludzie mieszkali w jakichś pionowych szufla­dach. Szturman spełniał swoje czynności

240

łatwo i swobodnie, jakby tu był co naj­mniej rok, a nie tydzień. Znów wróciliś­my do salonu.

Myślałem o ludziach z północy, cheł­piących się swoją siłą, w której prawie zawsze była brutalność. Szturman dorów­nałby każdemu z nich, ale głęboki ludzki rys charakteru pozbawiał jego siłę brutal­ności. Powiedziałem mu, że przypomina mi Conradowskiego bohatera ze Zło­tej strzały.

— Znam ten moralitet. Nie potrzebuję żadnych wzorów z literatury. Jestem so­bą — śmiał się.

— Spotykałem wielu Greków, wyda­wali mi się biedni. Nie znali nawet swo­jej historii, najpiękniejszej z wszystkich. Ty jesteś zupełnie inny. Przed wojną by­łem w Grecji, widziałem Ateny, Akropol. To wielkie bogactwo zbijaczy pieniędzy, choć charakter mają tylko rzeczy stare. Nowe, to już nie to samo. Widziałem i wielką nędzę. Grek idzie sam, a kiedy mu się dobrze wiedzie, zapomina o kraju. Żydzi mają wspaniałą więź, wy ją zgubi­liście.

Błysnął oczami, jakbym go dotknął do żywego.

— Ci, których spotykałeś — mówił wolno — nie mieli wykształcenia. Daliśmy światu wszystko, cośmy mieli, a nam nie pozostało nic. Nagie skały. Gre­cy mają dziewiętnaście milionów ton stat­ków, także pod innymi banderami. To ułatwia handel światowy. Są skrajnymi indywidualistami. Zapominają o starym kraju…

Przy całej swojej nowoczesności wydawał

241

mi się tragiczny, świetnie pasowałby do czasów antycznych.

— Czujesz się Grekiem?

— Jestem dumny, że jestem Grekiem, a nie cywilizowanym Europejczykiem.

— Nie doceniasz kobiet. Mężczyzna, który nie kochał, nie jest pełnym męż­czyzną.

— Mam to już za sobą. Kiedy byłem młody, marzyłem o miłości, o wędrówce i przygodach. Przeszedłem to. Kiedyś bi­łem się w obronie innych, dlatego jestem tylko szturmanem, choć mógłbym być ka­pitanem już od pięciu lat. Kiedyś marzy­łem, teraz jestem realny.

Mocno brał życie. Jego twarz i sylwe­tka tchnęły niespotykaną siłą.

— Czy nigdy nie chciałeś być aktorem?

— Nigdy. Klaskanie widzów nie dla mnie — zawstydził się jakby.

— Co teraz myślisz robić?

— Pieniądze.

— Sądzisz, że dadzą ci szczęście?

— Nie wiem. Nigdy ich nie miałem.

— Jesteś za szeroki, idziesz zbyt ot­warty.

— „Nie ufaj Grekom, jeśli nawet przy­chodzą z darami” — powtórzył Wergile­go. — Czy myślisz, że wszystkie te for­tuny powstały uczciwie?

— Wcale tak nie myślę. Wydawał mi się groźny, ale nigdy nie wyobrażę go sobie jako nikczemnika.

— Powinieneś zostać kapitanem.

— Za pół roku zdaję egzamin na kapi­tana żeglugi wielkiej.

— Pijesz?

— Nie. Kiedyś piłem, teraz oszczędzam

242

pieniądze. Za rok kupuję mały statek. Za pięć lat skończę z marynarstwem.

— A potem?

— Będę żeglował jako pasażer. Lubię widoki wysp karaibskich, Południowej Ameryki. Widziałem świat od tylnych drzwi, teraz chcę obejrzeć jego fasadę i to, co za nią, w środku.

— Więc ludzi wielkich interesów?

— Tak.

— Idę już — powiedziałem zdecydo­wanie, ale wstałem trochę chwiejnie. Mocno uścisnęliśmy sobie dłonie.

— Życzę, ci zdrowia. Jesteś jednak za szeroki, by zostać tylko Onassisem. Bę­dziesz wchodził w głąb siebie…

Zostawiłem go w osamotnionym zdzi­wieniu.

W tym dniu wszyscy byli dla mnie po­godnie życzliwi. Piloci w Kapitanacie Portu byli przyjaźni, doradzali statek cypryjski. Oficer dyżurny wydał polece­nie, by zawieziono mnie tam. Młody chło­pak prowadził motorówkę po spokojnych wodach. Statek był obrazem ludzkiego znoju. Pierwszy szturman przesłonił mi całą załogę. Byłem w dunkrach i w ko­szuli. Zapytał, czy nie mani innego ubra­nia. Skłamałem, że mam, by obciąć za­wiłe wywody. On śmiał się: „Wy, z bohe­my, lubicie swobodę, a ja, zwykły człowiek, kiedy idę na ląd, ubieram się wyj­ściowo”. Ale to nie on był zwykłym czło­wiekiem. Oddał sprawiedliwość Tsavlirisowi, że płaci załodze 30% więcej niż nor­malnie. Po prostu tak chce. Przy końcu rozmowy zwątpił, by to wszystko mogło

243

być wydrukowane w mojej partyjnej gazecie. Nie chciał podać nazwiska, by zachować swobodę poruszania się w swo­im świecie. Dość często myślę, gdzie te­raz żegluje na swoim statku — widmie. Jego stary grat może przecież złamać się w sztormie. On jednak musi ocaleć. Jucznie obładowałem go brzemieniem, które ma spełnić. Kiedy mówię o nim przy kie­lichu, kobiety wpadają w zachwyt, a męż­czyźni życzą mu dzielności. Pijemy jego zdrowie. Gdyby go spotkał Chaplin, od­dałby mu jedną ze swych pięknych có­rek. Za pół roku pomyślnie zda egzaminy na kapitana żeglugi wielkiej. Potem bę­dzie prowadził mały, własny statek i os­tro pójdzie po wielkie pieniądze. Musi je zdobyć, by pozbyć się największego ze złudzeń. Będzie myślał o narkotykach, ale zrezygnuje z nich. Nie będzie też wdzie­rać się w stado lilipucich armatorów, wy­rywających sobie chude frachty Morza Śródziemnego. Odbije dalej. W abisyńskiej Massawie zobaczy targ niewolników. Dobry towar dla Arabii Saudyjskiej. Interes znakomity, ale myślę, że go nie weźmie. Śledził narastające walki Ara­bów, zobaczy Oman, Katar, Muskat, inne szejkaty, całą południową stronę półwys­pu, skąpaną w ogniu. Uznawał wojny wyzwoleńcze. W przyjaznym Jemenie urządzi sobie bazę, uzyska kontakty. Z greckich statków będzie przeładowywał broń i amunicję, i będzie wychodził w morze. Nocą, z wygaszonymi światłami, pójdzie na umówione miejsce, na pusty brzeg, szalupami i łodziami rybackimi przewiezie ładunek. Przeładują go na wielbłądy. W kilka godzin zrzuci wszystko

244

i zniknie. Kiedy coraz częściej po­kazywać się będą angielskie wojenniaki patrolowe, puści swój statek między Je­menem i Egiptem, a sam zaryzykuje jesz­cze kilka razy na starym żaglowcu z arab­ską załogą.

Nie przeciąży szczęścia. Mógłby już kupić duży statek,   ale nie zrobi tego. Wybierze środkowo-zachodnią Afrykę, ciągle dziką i bardzo bogatą. Na swoim stateczku popłynie wokół przylądka. Mi­nie pustawe wybrzeże Zachodniej Afryki. Po drodze trafią mu się frachty, aż przy­będzie do Lagos w Nigerii. Nikt z załogi nie opuści go. Będzie dobrze płacił, kiedy zarobi. Będzie opiekuńczy. Ma dar powodowania ludźmi. Maklerzy będą go sobie wyrywać. Tu prawie nie ma małych stat­ków, podpisze więc na rok najkorzystniej­szy kontrakt. Zadepeszuje do starego Tsavlirisa, swojego dawnego armatora a marynarza w młodości, by mu kupił trzy małe statki, obsadził je dobrą załogą i przysłał. Kiedy przybędą do Lagos, zarobią już trochę pieniędzy, stary Tsavliris załatwił im frachty na drogę. Znów pod­pisze kilka kontraktów, już z innymi maklerami. Jego stateczki będą zacho­dzić do małych portów, będą przybijać do pomostów w rzekach, będą zabierać małe ładunki i wozić je do Lagos, skąd olbrzymy   powiozą je w świat. Będzie przechodził ze statku na statek, by po­znać jego trasę i miejscowości, do których zawija,    by poznać kupców i przed­siębiorców, od których idzie ładunek. Za­przyjaźni się z nimi. Po roku nie odnowi kontraktów z maklerami. Wyrwie im

245

ładunki, płacąc wyższe ceny kupcom, dając im widoki wzrastających zysków po dobraniu się do interioru. Założy dom handlowy z własną żeglugą. Po pięciu latach jego dziesięć statków zwie­zie frachty z tysiąca mil pobrzeża. Jego drewniana stocznia przy ujściu Wolty zbuduje żaglowo-motorowe barkasy, któ­re będą zawijać do płytkich zatok i rzek. Stary Tsavliris będzie jego udziałowcem i napędzi mu kilka banków greckich. By wszystko lepiej związać, udziałowcami będą także kapitanowie, pierwsi mecha­nicy i więksi kupcy. Po dziesięciu latach jego flotylla barkasów rzecznych ściągnie ładunki z kilku wielkich i kilkunastu mniejszych rzek. Druga flota, małych statków, zwiezie to do portów od ujścia Konga aż po Abidżan. Trzecia, oceanicz­na, powiezie to wszystko w świat. Jego plantacje kakao, kawy, będą dobrze ro­dzić. Posadził całe lasy kokosowe, ale na nie trzeba będzie długo czekać. Pomyśli o zbudowaniu wielkiej stoczni, ale w tym morderczym klimacie praca w niej była­by ponad ludzkie siły. Przy żeglownych rzekach jego zwiad geologów odkryje całe góry szlachetnych rud. Jego gęsta i krucza kiedyś czupryna przerzedzi się i pobieleje. Postarzeje się. Jego potężny organizm będzie się dobrze sprawować, ale już nie będzie miał tej krzepy, co kie­dyś. Całe lata spędził w natężeniu wszy­stkich sił, w gorącu jak w parówce. Nie zechce skończyć malarią; kopalnie pobu­dują już inni jego ludzie.

Przypomni sobie naiwnego chłopaka w polskim porcie z komunistycznej gazety, który to chwalił go, to znów

246

kłócił się z nim. To jemu powiedział, że będzie pracował  jeszcze tylko pięć lat, a tu minęło ich piętnaście. Orał przez nie jak wół. Zatęskni za Grecją, za swoją Ewoją. To będzie u kresu wędrówki. Wi­dział już świat od tylnego wejścia, zapragnie obejrzeć fasadę i to co się za nią dzieje. Starannie przygotuje sobie ba­gaż, odpłynie najbliższym statkiem. Obej­rzy widoki wysp karaibskich. Potem wedrze się w   Amazonkę. Pozna tro­chę prawie dzikich ludzi, żyjących na ogromnych i bogatych przestrzeniach. W stanie Bahia    odbędzie w towa­rzystwie dwóch kabrów głęboki rajd konny w interior. Pozna dwory latyfundystów i ich poddanych, trzymanych w feudalnych ryzach. W Rio de Janeiro wyda przyjęcie dla tamtejszych notabli. Będą pyszne fircyki, niezbyt mądre roz­mowy, będą ludzie weseli jak rozkapry­szone, psotne dzieci, które zbyt wiele dostały od swoich rodziców. Wydadzą mu się bandą zepsutych leni. Nie zobaczy nie­skażonej radości na Tahiti, tylko śmiesz­ną groteskę, międzynarodowy, jarmarcz­ny kabaret. Świat okaże się zborem obie­żyświatów. Luksusowe statki pasażerskie będą nimi zatłoczone. W Australii, w ogromnych kopcach miast, ludzie będą dep­tać po sobie, gdy całe wnętrze kontynen­tu pozostanie puste. Na północy zobaczy tubylców w rezerwacie, ściśle izolowa­nych i skazanych z zimną krwią na wy­marcie. Wstrząśnie to nim  bardziej niż widok Massawy.

Po długim rejsie wstąpi do wolnego już Muskatu. Spotka znajomych szejków z czasów wojny. Karawaną wielbłądów

247

przybędą na jedno z miejsc pobrzeża, gdzie kiedyś zrzucał im broń. Zechcą, by został z nimi, będą go namawiać, by przyjął islam i najwyższe urzędy. Od­płynie do Adenu, tam przesiądzie się na szybszy statek do Port Saidu. Tu otrzyma kunsztowne zaproszenie na bankiet no­wojorskich  milionerów. Zdziwi się, ale odleci odrzutowcem do Londynu, a stam­tąd drugim do Nowego Jorku. Na bankie­cie staruszek, biały jak gołąb, wymieni także jego nazwisko w krótkiej mowie powitalnej: „Zebrali się, by przyjaźnie porozmawiać, by lepiej się poznać”. Wzniesie i wypije jedyny toast za zdro­wie zebranych. Na stołach błysk zastaw, góry mięs, wymyślnych zakąsek i naj­rozmaitszych smakołyków. Wezmą się do jedzenia. Usługiwać będą panienki w jed­wabnych kurteczkach dukatowej barwy z   drobnym napisem „Waldorf-Astoria” i z głębokimi dekoltami. Piersiste, zgrab­ne, dobrane sztuka w sztukę. Długo będą jedli i tęgo będą zakrapiali. Panienkom niektórzy będą dziękować uszczypnięciem w policzek. Będą śmiać się z kogoś, kto ufundował monumentalną  bibliotekę, że sam czyta tylko własne księgi handlowe. Z   drugiego, że zaprowadził wyścigową stajnię, bo sam waży sto trzydzieści kilo. Z innego, bo zachciało mu się obrazów, a w wyborze kieruje się tym, że kupuje najdroższe. Z innego jeszcze, że ma pięk­ną, trzy razy młodszą żonę, o której po­wiedzą wprost, że ją kupił. Jacyś poważ­ni panowie będą mówić o polityce, drudzy wyjaśnią im, że wybór nowego prezyden­ta już ustalony i że wszystko ułożone. To oni, Zachodnie Wybrzeże i Środkowa

248

Północ, są jednomyślni, dogadali się z teksaskimi kaubojami i z plantatorami Południa, a czarnuchów będą tam nadal trzymać krótko. Po dwóch, po trzech, bę­dą przechadzać się wokół dużej sali, z której znikną stoły. Obok niego usiądzie

piękna, pełna dystynkcji kobieta w towa­rzystwie czerwonego grubasa, którego rozpiera energia. Pochwali się, że spro­wadził ją z Paryża, że prawdziwa dama. Dwaj inni będą brutalnie dławić się w targu, wymyślając sobie śmiesznie od gangsterów. Powstanie rozprostować się. Otoczy go koło ciekawych. Wzbudzi po­dziw: self-made-man. Nazwą go żartobli­wie armatorem murzyńskich piróg. Za­proszą go na koniec stołu i usiądą. Że mocno siedział w Afryce, musi im o niej opowiadać. Obraz przejdzie ich wyobraź­nię. Zresztą czy trzeba aż tak się trudzić? Zaproponują spółki, podbiją sumy udzia­łów. Będą się śmiać, że dla nich wszyst­kich starczy miejsca. Przytaknie; pomyśli o nich wszystkich, ale wpierw to sobie ułoży. Nie pojmą jego powściągliwości. Po jedzeniu rozpocznie się tęgie picie. Wyniesie się jakiegoś grubasa, wywoła z nazwiska innego. Ktoś, kto go zna, za­śmieje się, że poszedł z kelnerką do poko­ju obok. Inny posadzi sobie najpiękniejszą z obsługujących na kolanach. Matki wyprowadzą za rękę swoje dorosłe córki. Wyschłe żony odejdą za nimi. Odejdą i ci o słabych głowach i znów będzie się pić. Powstanie i pójdzie do swojego po­koju…

Będzie mu się wydawać, że wrócił z balu Gargantuów, nie widzących świa­ta poza swoimi pieniędzmi, które otrzymali

249

w spadku. Wie już, jak monstrual­na pycha niszczy najistotniejsze ludzkie wartości. Dla tamtych ludzie pracujący są roboczymi mrówkami, gdy on robił wszystko, by się ludziom żyło lepiej. Pra­cował razem z nimi i jadł razem z nimi, i tylko porywało go kreowanie — oto cała tajemnica. Przypomni mu się Onassis, zawsze uważał go za starego durnia. Te­raz mógłby się z nim zmierzyć, ale uzna to za stratę czasu. Piramida ludzka jak za faraonów. U jej stóp wijąca się w krwawym pocie ludzka miazga, na jej szczycie pieniądz. Nowy fetysz już daw­no zepchnął starego Boga. On nie chce mieć żadnych bałwanów…

Cichy powróci na Ewoję. Nie czeka go z Telemachem Penelopa. Staruszka, pilnująca domu, umarła. Zastanie w nim nieznaną młodą dziewczynę. Nie będzie budował większej willi ani pałacu, nie da się wciągnąć w orgie bogactwa. Będzie prostym człowiekiem. Każe odnowić stary dom, porobi w nim i wkoło grun­towne porządki. Uważnie przejrzy swoje książki, odłoży starych Greków. Jak oni, będzie miał w sobie dramat świata. Spro­wadzi książki innych autorów zamyślają­cych się nad ludzkim życiem. Przemyśli je. Przemyśli widziany przez siebie świat i wymierzy mu sprawiedliwość.

250

SPIS RZECZY

5          Wstęp

17           Korale dla Pelci

37           Rio Papagaio

85           Wybory

93           Nieszczęsne portki

114         Kto?

125         Oceany

155         Powrót na morze

169         Gorzała

183         Kaczy dół

199         Tajemnica milionów

229         Ulisses XX wieku

Obwolutę, okładkę i stronę tytułową

projektował EUSTACHY LECH  KARŁOWSKI

Redaktor techniczny Danuta Teresińska

Korektor Sylwia Bykowska

 

 

 

WYDAWNICTWO MORSKIE • GDAŃSK 1969

Wydanie pierwsze. Nakład 5000+250 egz. Ark. wyd. 9,5. Ark. druk. 7,875. Papier druk. mat. IV kl. 60 g., 76 X 90 cni, z fabryki papieru w Kluczach. Oddano do składania 9.XI.1968 r. Podpisano do druku i druk ukończono w mar­cu 1969 r.

Zakłady Graficzne w Gdańsku, ul. Świętojańska 19/23

Zam. nr 1336.               L-3            Cena zł 15,—