JAN PAPUGA
Rio Papagaio
Wstępem opatrzył MICHAŁ MISI0RNY
WYDAWNICTWO MORSKIE
GDAŃSK
1969
Wstęp
Jan Papuga ogłosił dotąd dwa tomy opowiadań. Najpiękniejszy rejs ukazał się w Londynie, w grudniu 1945 roku, nakładem „Orbisu”, i ponownie w kraju — po powrocie autora do Polski — nakładem „Książki” pod zmienionym tytułem Szczury morskie (1946). W dwadzieścia lat później, jesienią 1965 roku, ukazały się dalsze opowiadania w tomie Guadalajara, Guadalajara (Wydawnictwo Poznańskie). Obecna publikacja Wydawnictwa Morskiego jest trzecią książką Janka Papugi. Od poprzedniej dzielą ją tylko cztery lata, za to pomiędzy pierwszą a drugą legło dwadzieścia lat, cały okres powojenny, nie najweselszy w życiu pisarza, z nieżyczliwym Szczecinem lat pięćdziesiątych, gdzie mówiono, że taki Papuga pływać nie powinien, oraz — i tu okruch niemal fikcji — z życzliwą warszawską „Twórczością”, która drukowała z rzadka powstające jego nowele.
Pracował w tym dwudziestoleciu dużo i gorączkowo. Pomiędzy opowiadaniami z Najpiękniejszego rejsu — w rzeczywistości raczej nie opowiadaniami, lecz chropawymi, pozbawionymi jakiejkolwiek dramaturgii zapisami sytuacji i znamiennych wydarzeń — a tomem Guadalajara, Guadalajara legł stos lektur, licznych i zachłannych przez niezniszczalną przecież chęć ogarnięcia
5
wszystkiego, legły walki o powrót na morze, legły, na koniec, przyjaźnie (Franciszek Gil), z których Papuga wyniósł może więcej niż z lektur. Były także długie, wlokące się dni niedostatku. Zimą meldował się w szczecińskich „13 Muzach” w dunkrach i byle jakim swetrze, latem — w krótkich spodenkach i w apostolskich sandałach. Marzył o sytuacjach idealnych, wierzył w ich realność. Zawarty był w tym jakiś odruch sprzeciwu. Kilka lat męczył Jerzego Putramenta ideą falansteru pisarzy w Bieszczadach. Później, kiedy przyjaźniliśmy się już i kiedy zupełnym przypadkiem sprawowałem prezesurę wśród szczecińskich literatów, Papuga żył myślą o potrzebie przekształcenia swej habendy w Lubinie na wyspie Wolin, położonej na najpiękniejszym brzegu tuż nad Zalewem Szczecińskim, w coś zbliżonego do porzuconej, choć nigdy na dobre, idei falansteru w Bieszczadach — mianowicie w dom czystej pracy i najważniejszych rozmów. Domagał się pomocy. Oddziału związku pisarzy nie stać było na realizację podobnych pomysłów, do tego ta habenda!… Tylko w oczach Janka przedstawiała się tak jak na rysunkach przyjaciela architekta. W rzeczywistości była ruiną wymagającą nakładów finansowych, siły roboczej i mocy przerobowych, potrzebnych gdzie indziej, nie zaś tam, gdzie miałby realizować się niejasny, przeczuty tylko obraz marzyciela…
Poznałem Janka na wieczorze autorskim Jerzego Putramenta. Właściwie był to nie wieczór autorski, lecz kazanie lub też coś w rodzaju ostrego, skrajnego bardzo wykładu,
7
rąbanego mocno, z przyciskiem, choć mowa była o literaturze, czyli o sztuce. Pamiętam napięcie, jakiś szok, zresztą nie tylko mój, bo rysował się on także na twarzach innych słuchaczy, obytych dotąd raczej z melodyjnym śpiewem. Putrament skończył wreszcie, nastały „wolne wnioski”, wtedy z kąta, gdzieś zza drzwi, usłyszeliśmy pytanie, sformułowane przez Jana Papugę a skierowane niejako przeciwko Putramentowi. Wydawało mi się wtedy, że tylko dla niepoznaki było ono przystrojone w coś na kształt naiwnego zdumienia i wdzięcznej prostoduszności. Pytanie doszło celu, Putrament wołał coś głośno i długo, a mnie wydawało się, że dostrzegłem w Papudze gracza, takiego niby naiwnego cwaniaczka, który dobrze wie, czego chce i dobrze zna taktykę walki. W takim punkcie zaczęła się nasza znajomość, w latach późniejszych jedna z najpiękniejszych przygód mego życia.
Trwało to kilka lat (Janek nieraz jeszcze zaczepiał autora Pół wieku wszędzie, gdzie tylko go dopadł), rozstaliśmy się dopiero jesienią 1965 roku, na krakowskim zjeździe pisarzy: on wracał do swego Szczecina, gdzie nareszcie — wydawało się — otwierały się przed nim jakieś szansę, ja ruszałem do Gdańska. Nim wszakże pożegnaliśmy się, odegrany został epilog tej pierwszej sceny ze spotkania autorskiego. Był bankiet pożegnalny w ratuszu krakowskim, staliśmy u szczytu długiego stołu, zajęci wódką i zakąskami. Papuga węźlastymi paluchami ujmował kruchy kieliszek, kiedy podszedł Putrament i powiedział coś w rodzaju „jak się macie”. Janek na to, że chciałby napić się z nim wódki. Napili się. Po jakimś czasie Putramenta nie było, a Papuga, po chwili
8
zadziwienia, wydukał z zadartą głową: — Patrz, jak ja mu wtedy nagadałem, nie?… Nagadałem mu nieraz, nie?… A patrz, nie stawiał się, wypił ze mną, nie? Wielki pan, nie?
Zdarzenie, niby nieważne, miało tę funkcję, że obaliło, co już właściwie było obalone, owo pierwsze wrażenie niby naiwnego, niby cwaniaka. Papuga nigdy taki nie był. Miał swój styl w sprzeciwie i w polemice, swój styl i swoją poetykę, całkiem oderwaną, dążącą do absurdalizowania, ale w końcu zarówno sprzeciwy, jak i polemiki zawsze bywały incydentami drugorzędnymi. By użyć własnej jego stylistyki: był otwarty na ludzi, wolny od uprzedzeń powziętych z góry, każdą chwilę autentycznego kontaktu z innym człowiekiem potrafił obrócić w swoje prywatne święto. Wystarczy zresztą czytać uważnie opowiadania tego, jak i poprzedniego tomu właśnie pod takim kątem, aby dostrzec, że głównie w zaczepnej wręcz otwartości na ludzi tkwi jeden z istotnych uroków tego samego wciąż narratora, którym — jakkolwiek by się zwał — zawsze jest Janek Papuga.
Ale w opowiadaniu Pole (od „der Pole”) z tomu Najpiękniejszy rejs — po dwudziestu latach sam autor to jedno tylko opowiadanie z całego tomu określa jako udane — bohater nazywa się Bohdan Wrona.
Ten „Pole” pływał podczas wojny w konwojach, wierzył głęboko i gorąco w szczęśliwy powrót do Polski, na talizmanie swym — złotym łańcuchu — wyrył inskrypcję „Polak — Bohdan Wrona”. Nie wrócił do Polski. Zginął podczas bitwy o konwój, ciało zabrała woda, płynęło. Niektórym członkom załóg przepływających statków z konwoju
9
wydawało się, że Wrona jeszcze żyje. W istocie — wedle Papugi — umarły Polak żyje, gdy trzeba:
Pod wieczór, kiedy słońce było już blisko horyzontu, podpłynął do niego niemiecki ścigacz patrolowy. Jeden z marynarzy uchwycił go za pas ratunkowy na piersiach i uniósł z wody. Patrzyli na jego nogi zgięte w kolanach, na ręce zgięte w łokciach i zaciśnięte w kułak dłonie. Przyglądając się twarzy doznali wstrząsu. Drugi marynarz podniósł lewą rękę z wody, obejrzał złoty łańcuch, badając dokładniej jego wartość. Po chwili wyczytał cicho: — Polak.
[…] Wojował jeszcze po śmierci, jak gdyby za żywota miał jej za mało. A teraz niesamowitym spokojem drwił sobie z nich. Miał dla nich okropną pogardę, paraliżował im mózgi…
— Puść go — charknął oficer, nie każąc nawet szukać dokumentów […] — Przeklęty naród, straszą nawet po śmierci […]
Kiedy księżyc wszedł na niebo, był już blisko, przy cyplu półwyspu normandzkiego. Tu fala wyrzuciła go na zasieki z drutów kolczastych… Przechodzący brzegiem wartownik wziął go za żywego. Wygarnął cały magazyn, zabijając go po raz drugi. Kiedy przybiegł patrol — już go nie było. Silniejsza fala zdjęła go z drutów i niosła dalej. Płynął teraz na otwarty Atlantyk.
Poległy Bohdan Wrona pierwszy dokonał inwazji kontynentu, został zastrzelony po raz drugi, ponieważ szarżował niecierpliwie, sam jeden. Pomińmy wszakże przykład, a także tę jego może nieco przesadną wykładnię, a pozostanie coś, co scharakteryzuje prozę Papugi w sposób najbardziej pełny. Jedna z jego dwóch czy trzech wciąż dokumentujących się w pisaniu pasji, może obsesji. Wśród nich nie ma jednak żadnej z gatunku typowych wewnątrzpisarskich kompleksów. Najważniejsza zawsze jest Polska, mimo iż proletariacka genealogia pisarza
10
może predestynowałaby na to miejsce raczej pracę albo robotniczą solidarność.
Ukształtowany w biedzie i przez biedę podpiotrkowskiej wsi, emigrant na łódzkie Bałuty, gnany precz z sanacyjnej szkoły podoficerskiej, potem bezrobotny, szedł pieszo przez wiele zielonych granic, by w rumuńskiej Konstancy zamustrować na swój pierwszy statek — polski transatlantyk, który przewoził z Europy emigrację palestyńską (opowiadanie Aluś z tomu Guadalajara, Guadalajara). Proletariusz i internacjonalista, każde z emigracyjnych (czytaj: wojennych) opowiadań przede wszystkim i w nadmiarze inkrustował Polską. Nieco inną niż ta, jaką był opuścił, ale przecież tą samą. W opowiadaniu pt. Konwój z tomu Najpiękniejszy rejs pisze:
Skandynawowie tchną ideowym socjalizmem. Grecy i Jugosłowianie są zupełnie pewni, że z odejściem Niemców skończy się w ich krajach niewolnictwo. Francuzi myślą o jeszcze jednej epokowej rewolucji, dla dobra całej ludzkości. Polacy przyrzekają, że upuszczą — by spływała rynsztokiem — zdegenerowaną krew, która trzyma ich kraj w nieszczęściu… Tak, orzeł musi być, ale bez korony.
W opowiadaniu Początek topografii zdobył się także na zaskakująco skrajne wyrzeczenia i w gruncie rzeczy beznadziejne, jeśli idzie o szansę rozwiązania, wyznanie:
Będąc małym chłopcem płakałem po lekcji historii nad głową Żółkiewskiego, zatkniętą na pice. Krzyczącego we śnie budził ojciec, a mnie jeszcze dochodził ryk Grunwaldu… Teraz też byłem gotowy bić się o mój kraj, choćby z całym światem. Ale prędzej zbombardowałbym Belweder niż Związek Radziecki, prędzej Wawel niż bym podniósł rękę na polskich robotników…
Po ukazaniu się tych opowiadań były wieczory dyskusyjne, na których ostro wyrzucano
11
Papudze te słowa. Niesłusznie i niepotrzebnie. Pisał „byłem z parszywej Łodzi”… Jednym z osobliwych sukcesów dawnej Polski była okoliczność, że Bałuty musiały być dla wielu czymś znacznie ważniejszym, większym i bliższym niż Wawel… Jednak nie każdą swą pasję zapisuje Papuga równie znakomicie i wyraziście jak pracę — tę ciężką, fizyczną mordęgę, którą naprawdę znają może dokerzy, a na pewno palacze z dawnych kotłowni statkowych. Szczególnie dotyczy to opowiadań z tomu Guadalajara, Guadalajara.
Dwadzieścia lat przerwy pomiędzy pierwszym a drugim debiutem uczyniło z Papugi pisarza. Nie pierwszy tom, nie pierwsze recenzje, kiedy krytycy i czytelnicy zachłystywali się piszącym marynarzem, w gruncie rzeczy samoukiem. Pisarz pojawił się dopiero w opowiadaniach drukowanych w „Twórczości” i „Życiu Literackim” w latach ostatnich i zebranych potem częściowo w tomie Guadalajara, Guadalajara. W tym samym, co na początku, zapisie sytuacji i zdarzeń, pojawiła się dramaturgia, świadoma reżyseria, którą nazywamy także organizacją materiału, wśród tego zaś potrafił Papuga podnieść opis pracy fizycznej do rangi pierwszego czynnika konstrukcyjnego i poetyckiego. Nie chcę już cytować zbyt obszernych wyjątków z opowiadań tamtego tomu (Pasek, Psikus, tytułowe), wyznam jednak, że zaskakiwały mnie, zwłaszcza dzięki odkryciu, jakie im towarzyszyło. Uświadomiłem sobie podczas lektury, że właściwie w całej powojennej prozie polskiej nie ma tak celnego i tak poetyckiego zarazem aktu rehabilitacji pracy jako czynnika literackiego, jak właśnie w paru opowiadaniach
12
Papugi. A że są to, prawem środowiskowej przynależności autora, opisy pracy na morzu — palaczy okrętowych z przedwojennej „Polonii”, marynarzy pokładowych z wojennych transportowców — to sprawa mniej już istotna, może nawet drugorzędna, mimo iż gdy mówi się u nas o Papudze, to najczęściej jako o marynarzu i maryniście. Bo właśnie przykład pisarstwa Jana Papugi świadczy, jak mylące i jak ograniczające jest to określenie — marynistyka. Gdy Papuga, co mu się zdarzało, szczególnie w pierwszej książce, zachłyśnie się czasem morzem, żywiołem i siłą, spod jego pióra wychodzą patetyczne, dęte trochę hymny. I jest to efekt przeciwny, sprzeczny z tym, do jakiego dochodzi, gdy opisuje obłąkańczy, groźny rytm pracy palaczy na „Polonii”, czy gdy z ciężkiej pracy marynarza, obtłukującego rdzę i zeskorupiały szlam ze ścian komory łańcuchowej statku uczyni jeden z najbardziej wyrazistych i dramatycznych opisów pracy w prozie polskiej.
Kończę rzecz o Janku Papudze — i ogarniają mnie wątpliwości. I na koniec dochodzę też do przekonania, że wszystko co tak pięknie starałem się powiedzieć o trzech pasjach Jana: o Polsce, o proletariackiej topografii i o pracy — to w tym samym stopniu prawda, co i nieprawda. Bo prawdziwy Papuga tkwi nie tylko wśród tych rekwizytów i nie tylko wśród tych wartości. Jest ukryty między linijkami tekstu, ukryty bardzo dobrze, do tego stopnia dobrze, że dla wielu stał się niewidzialny.
Jest bowiem poetą, głównie i przede wszystkim poetą. Ściślej mówiąc: bywa nim, w
13
przerwach, czasem nawet wśród gorszej literatury, bo i taka się trafia, ale właśnie te kartki, na których bywa poetą, należą do najbardziej autentycznych w jego prozie. Tam dzieło tożsame jest z twórcą. Młody krytyk odnalazł w drugiej książce Papugi coś w linii Saint-Exupery’ego. Myślę, że to jest trafne, ale tylko, gdy obcuje się z ukrytym wnętrzem tekstów autora Rio Papagaio.
Poezja — rozumiem ją jako specjalny, niedostępny wielu wykształconym i przerafinowanym pisarzom światopogląd — jest organizatorką etyki Jana Papugi. Ale nie tylko, rządzi także jego warsztatem, głównie leksyką. Trzeba tę poezję tropić w tekście, czasem pod tekstem. Kiedy zamiast „zamyślili się” napisze „zapadli się w sobie”, pokaże nam okruch swego poezjowania, swej znaczącej metaforyki.
Ma swój język, swoje błędy gramatyczne, swoje instynktowne czasem dojścia i „przekalkulowane” klęski, ma swój własny wyraz. Ale i to, podobnie jak tamte pasje Jana, jest mniej istotne wobec poetyckiego piętna, jakie nadaje fragmentom swej prozy nawet wówczas, gdy pisze o pracy palacza, która nie jest łaską, lecz znojem, albo gdy zapisuje swą piękną etykę lojalności wobec dobrych, opiekuństwa wobec słabych, etykę wolną od tej parafrazy „męskości”, jaką dała marynistyka mostka kapitańskiego.
Tyle i tak mniej więcej pisałem o Papudze przed kilku laty, po ukazaniu się Guadalajary.
Drugi debiut Papugi w 1965 r. nie przyszedł łatwo. Pisał mozolnie, ale pisał przecież i dawno miałby na półce pięć lub sześć
14
własnych książek, gdyby nie był sobą, Janem Papugą. Zawsze były trudności z ludźmi. Sam się zrażał, innych obrażał. Chodził na wojnę z całym światem. Sądził, że coś należy mu się za tę mękę pisania, z jakiej spowiada się w swym obecnym tomie, w opowiadaniu Powrót na morze; jest w nim piękny fragment o literaturze-grubej babie i jeszcze piękniejszy o tym, że pisać naprawdę — to czasem trudniej niż obtłukiwać w tropikalne południe rdzę ze ścian komory łańcucha kotwicznego. Kiedy w 1966 r. po latach, znów znalazł się na statku — teraz jako pisarz i pasażer — wytrzymał tylko miesiąc czy półtora. W afrykańskim porcie zszedł ze statku; „chciałem Afrykę przejść w poprzek (autostopem też)” — pisał później w liście. „Duala — Mombasa, od Atlantyku do Indyjskiego. Pokonała mnie papierowa dżungla przepisów, w których toną, giną ludzie na całym świecie. Pokonały mnie papierowe duszyczki, głupota, tchórzostwo papierowych lwów na wysokich urzędach”. Kiedyś kiwano głowami i mówiono: i takiemu Papudze wydać książkę? Dziś kiwa się pewnie także głową mówiąc: i takiego posłać na moją odpowiedzialność jeszcze raz w świat?…
Pochylam się teraz nad nowym zbiorem opowiadań Jana Papugi. Powstały w różnych okresach, niektóre czytało się już w czasopismach i almanachach, inne poznaję dziś po raz pierwszy. Podczas lektury zadaję sobie pytanie: jaki jest teraz Jan? ten sam? inny?…
Papuga-poeta i Papuga-proletariusz z Polski nie zmienili się wcale. Wzbogacił się Papuga-pisarz. Czasem dobry reportaż bywa wstępem do literatury. U Janka tak było
15
w początkach. Teraz jednak reportaż literacki — świetny, realny i marzycielski zarazem — jest już rezultatem długiego obcowania z formą literacką opowiadania. Tajemnica milionów, pisana dziesięć lat temu, jest wciąż jeszcze aktualnym i głębokim miejscami komentarzem do przemian w świecie arabskim, w Iraku w szczególności. A już najbardziej ryzykownie, i po mojemu najpiękniej, splata Papuga konkret z marzeniem, reportaż z literaturą w Ulissesie XX wieku. Janek pisał kiedyś dla redakcji dziennika reportaż z portu. Wszedł na stary statek cypryjski, spotkał oficera nawigacyjnego, urzeczony — sportretował go, jak się to mówi w świecie dziennikarskim. Ale nagle, po gwiazdce, wyrysowanej na środku kartki papieru, reporter zaczął wszystko od nowa: zaczął mianowicie dopełniać portret życiorysem wymyślonym w przyszłość, który wiedzie pięknego Greka dalej, przez meandry współczesnego świata, przez afrykańskie rewolucje socjalne i milionerskie bankiety w Waldorf-Astoria, do małej wyspy w pobliżu Pireusu. W wędrówce, w której fantazja i marzenie Papugi są jakby przewodnikiem Odysa, towarzyszy temu ostatniemu także nieustający komentarz autora, a ten znów wyraża całego Janka: jego urzeczenie pięknem i dzielnością człowieka, jego wiarę w mądrość losu, jego nadzieję na triumf refleksji, pełnej łagodności i poczucia sprawiedliwości.
Jak już przypomniałem — autor Ulissesa , urodził się we wsi podpiotrkowskiej, potem ojciec przeniósł się z dziećmi do Łodzi i zamienił w proletariusza miejskiego. Mały chłopak dorastał pod ciężejącym naciskiem marzenia o ucieczce z bałuckiej nory w jakąś
16
nieznaną dal, gdzie można by na nowo i lepiej urządzić stosunki między ludźmi. Rozwój i przemiany tego marzenia dokumentują niektóre opowiadania z trzech książek Papugi, w tej zaś znajduje się jeszcze jedna jego wersja: piękna, wzruszająca chłopska utopia o brzegu Rio Papagaio, rzeki papuziej w Mato Grosso w Brazylii, dokąd udają się Papugi — ojciec, siostra i on sam, Janek, by stworzyć swą własną wersję nowego, wspaniałego świata, ze swojskim jeleniem osadzonym w pejzażu Południowej Ameryki. Jest to wersja optymistyczna, oparta na wierze w dobroć wolnego człowieka, w oczywistą, narzucającą się wyższość prostoty, dobra, piękna. Mały Jan spogląda na siebie z brzegu Rio Papagaio i wtedy wierzy, że nawet jego własne, dziwne, jednoznaczne nazwisko, którego nie lubił, może przecież być piękne…
Piękny człowiek… Bardzo osobliwy i oryginalny pisarz. Jan Papuga.
Michał Misiorny
17
Korale dla Pelci
Otwarły mi się oczy, ciepłe, wygrzane snem. To nie ja je otwierałem, one same nie chciały się już przymknąć w półsen. Budziły się mocne, zaczepne, zachłanne dopominały się barw, kształtów i linii. Rozwierały się szerzej, z miejsca dając najczystsze, najostrzejsze widzenie. Biel emalii drzwi zaciągnęła się w krem, cała ściana przy nich wymalowana słońcem. Złoty blask wypełniał pokój. Podparłem się ręką i usiadłem. Rozciągnąłem ramiona, skręciłem je, grzbiet także, aż do rozkosznego bólu. W głębokim ziewnięciu zwolniłem skurcz szczęk. Ciało poczynało sobie samo, mózg przytakiwał „tak jest dobrze” i coraz pełniej obejmował władzę. A wtedy często jeszcze bywał spychany, hamulce na nic się nie przydawały. Jego władza nie istniała, nastawał przemożny ucisk instynktu i podświadomości. Bawił mnie spór różnych sił, przydawał kłopotów, za to kiedy działały zgodnie, udawały mi się wszystkie szaleństwa.
Do połowy byłem jeszcze w betach — rozkoszne mrowie śnieżnych prześcieradeł. Miękki wojłok trącił odorem zwierzaka. Znów mrowie skóry, opalonej jak na
18
szynce z ceglastym nalotem; wołała o słońce, wiatr i wodę. Wyskoczyłem z łóżka, podniosłem ramiona w górę, wyprostowałem się aż od palców stóp. Przez wielkie okno, otwarte na oścież, wdzierał się chłodny jeszcze ranek. Zdjąłem z parapetu slipy i przywiązałem na sobie. Nie myślałem o myciu, ocean czekał jak podgrzana wanna. Wrzuciłem białą koszulę, wskoczyłem w dunkry, oszronione częstym praniem i upiąłem arabskie sandały. Byłem gotów. Z zarostem nie miałem kłopotu, był miękki i rzadki. Zdejmowałem go żyletką raz w tygodniu, kiedy zaczynał układać się w skąpe kosmyki. Przygładziłem dłonią krótko strzyżone włosy i wyszedłem.
Na dole kilkunastu marynarzy szybko jadło śniadanie. Czekali na statki, teraz chodzili do portu, by zarobić trochę pieniędzy. Czekałem, jak oni, na koszt właściciela ostatniego statku, ale nie chodziłem do portu. Miałem legowisko, jadło, ocean, żadnych innych potrzeb. Zjadłem jaja z boczkiem, kilka pajd chleba, grubo pociągniętego masłem. Nie piłem herbaty. Na pobliskim stoliku stał dzban z mlekiem. Podszedłem, wypiłem stojąc i wyszedłem.
Ulica o niskich domkach, zamieszkałych przeważnie przez Murzynów, była pustawa. Po kilkuset metrach skręciłem w prawo, na plażę. Szmaragdowa czasza oceanu, z dalekim poszumem, jakby z konchy, wysoki lazur nieba i biały piasek brzegu. Gromadka baraszkujących chłopców w wodzie. Ci najmłodsi poczynali sobie najśmielej. Samotni młodzieńcy trochę byli ponurzy. Niektórzy z przejęciem oddawali
19
się gimnastyce, jak porannej modlitwie. Krzepkie dziewczyny, przeważnie po dwie, wchodziły do wody godnie, jakby odprawiały barbarzyński obrzęd. Wychodziły dojrzałe kobiety, na mokre ciała zarzucały grube, ręcznikowe płaszcze i żwawo odchodziły do nowoczesnych domów, położonych za aleją palmową, przylegającą do plaży. Kilku starszych panów snuło się w spacerze. Przystawali, spoglądali na wszystko jakby z bardzo daleka i dalej szli w zadumie.
Zrzuciłem z siebie przyodziewek. Pobiegłem swobodnie. Kiedy poczułem rozluźnienie całego ciała, sprężyłem się w salcie z podporem. Opadłem na palce stóp i chlusnąłem świecą w górę. Znów kilka kroków kociego biegu i znów salto. Kiedyś, w początkach młodości, robiłem takie salta bez podporu. Odległy to czas, odczułem bez żalu. Po kilku udanych kozłach straciłem precyzję i zwaliłem się na grzbiet. Powstałem na stopy i rozstawiłem je szeroko, by opaść w łuku mostka na dłonie. Podbiłem się palcami stóp z przerzutem całego ciała i znów byłem na nogach. I znów opadłem w łuk mostka, i znów przerzut, w końcu waliłem się na grzbiet i powstawałem sprężykiem. Przypomniała mi się wyciskana stójka: do niej potrzeba by trochę siły i nie zachwianej równowagi. Właściwie powinienem był zrobić ją na początku, a późniejszymi łamańcami rozluźnić się z niej. Przykucnąłem z podparciem dłoni, wyważyłem na nich cały ciężar i wolno uniosłem się aż do całkowitego wyprostowania. Postałem tak kilka sekund, odbiłem się dłońmi i opadłem na stopy jak po skoku. Powtórzyłem
20
jeszcze raz, opadłem w łuk mostka i wolno na głowę. Złożyłem ramiona na piersiach i zacząłem kręcić piruet. Chodziłem w koło na palcach stóp, z przekręcaniem ciała. Kręciłem się jak bąk, czułem, jak tężeje kark i jak piasek trzeszczy we łbie… Ległem na plecach, ubawiony swą sprawnością, nie chciało mi się wstawać… Dziwne to były czasy. Nie miałem najmniejszego pojęcia, że całe ciało służy tylko do noszenia głowy. Przypomniały mi się ćwiczenia siłowe, też powinienem był zrobić je wcześniej. Wężowe sprężenie i znów byłem na stopach. Podałem ręce w przód, dla równowagi, i machnąłem kilka przysiadów wpierw na jednej nodze, potem na drugiej. Później podobne przysiady z podporem wyciągniętych nóg, na lewej ręce i na prawej. Dusiłem szpagat, aż nogi przylgnęły do piasku, obu rękami giąłem kark, dotykając czołem kolan. To już wszystko. Zacząłem zręcznościową powtórkę pojedynczych łamańców, przeplatając je kocimi podbiegami. Wreszcie rozluźniający bieg, stanąłem swobodnie. Napiąłem brzuch. Pod uderzeniem sprężynował jak struna. Był umięśniony jak grzbiet, wiec każdy posiłek uwydatniał się trochę. Z całego ciała on podobał mi się najwięcej. Brzuch był moją cichą dumą, nie głowa. Jak każdy pływak, miałem pod skórą cienką warstwę tłuszczu i przez to żadnych sęków. Wchodziłem do wody swobodnie, zanurzając się stopniowo. Była tak ciepła, że ja, przybysz z zimnej północy, mógłbym z niej nie wychodzić. Rozpocząłem motylem, przeszedłem w pracowitego crawla, na koniec w babską żabę. Zatrzymałem się. Na brzegu jakieś
21
dziewczyny próbowały gimnastyki. Ciągnąłem z powrotem przeplatanką, zakończyłem motylem. Wychodziłem z wody powoli, ciesząc się jej świetlistymi rozbryzgami.
Szedłem brzegiem. Spoglądałem na ocean, na niebo, w słońce. Minąłem amfiteatr, gdzie czasem grała orkiestra i śpiewały kobiety. Szedłem daleko, gdzie step i busz podchodził do samego oceanu. Bystro przeglądałem krzaki, obok których miałem przechodzić. Zaśmiałem się. Miałem dziwne wyobrażenie o Afryce, tak jakby lwy spacerowały tu ulicami…
Wzmożona ostrość zmysłów nie zmniejszyła się, ale woda wydała mi się bardziej przyjazna od ziemi. Spłoszyłem stadko ptaków, podobnych do naszych przepiórek. Zatrzymałem się. Ledwo pokonałem przemożną chęć pójścia w busz. Nie było w nim drzew dość wysokich na schronienie. Kilka kołujących bez ruchu sępów…
Jednak woda była moim żywiołem. Zawróciłem. Minąłem leciwego staruszka, kilka samotnych dziewcząt, romantyczek w kostiumach kąpielowych. Plaża coraz ludniejsza, z nasilającym się skwarem miasto wyległo na brzeg oceanu. Moje szatki były na swoim miejscu. Tak mało zwracałem na nie uwagi, że czasami nie mogłem ich odszukać, ale zawsze leżały tam, gdzie je zostawiłem. Myśl o nich przychodziła w chwili, kiedy miałem schodzić z plaży. Ale znów bezwiednie oddaliłem się od mojego skromnego przyodziewku, znalazłem się na samym skraju oceanu. Rozkosz chłodniejszej wody i twardszego piasku pod stopami. Pasemko najmniejszej płycizny, najwygodniejsze
22
do poruszania się. W tym okresie ruch jakże często wyprzedzał myśl. tak jakbym należał do zwierząt poruszających się tylko we śnie. Schodziłem na coraz to głębszą wodę, przystawałem, aż znów zacząłem płynąć swobodnie, bez wysiłku. Ocean był spokojny jak staw i czysty jak woda do przemywania oczu. Długo widziałem pod sobą jaśniejsze od wody dno, wreszcie zakrył je szmaragd.
Zbliżyłem się do wraka osadzonego statku. Tuż przed nim pierzchła spode mnie ławica maleńkich rybek i schowała się w zielonych, rozpuszczonych włosach wodorostów, były długie i puszysto gęste. Tylko dziób statku wznosił się wprost na brzeg, skośnie w górę, na kilka metrów. Niepojęte, że kiedyś marynarze tak pomylili kurs, a może to fala obróciła rufę na większy spadek dna? Wszedłem na ustępujący pod stopami kobierzec pochyłości pokładu, tu jeszcze zanurzonego w wodzie. Wdrapałem się na wysoczyznę przed windą kotwiczną, której już nie było i usiadłem, obejmując ramionami kolana. Plaża była oddalona o jakie czterysta metrów. Głosy prawie nie dochodziły. Z przeciwnej strony słaby poszum wielkiej wody. Słońce na grzbiecie, wkoło zapach świeżości. Zapomniałem, gdzie jestem. Równie dobrze mogło to być przy Samoa. Tam bratałbym się z delfinami i wierzył w syreny. Tamtejsze dziewczyny pono przyśpiewują sobie podczas pływania. Powstałem. By już nie schodzić po śliskiej pochyłości, skoczyłem ostro na głowę. Przedzierałem się w głąb, zieleń gęstniała, ale i przy największym wysiłku nie udało mi się złapać dna. Powrót nie
23
był łatwiejszy, wreszcie świetlista jasność. Potem kilka dogłębnych oddechów, rozprężone i przewietrzone miechy płuc i znów oddech normalny, niemal niewyczuwalny. Sunąłem wolno, aż uczułem piasek pod stopami. Wyszedłem na płyciznę i zacząłem brodzić. Wymijałem kąpiących się, nie zauważałem ich, tak jakbym był sam. Wchodziłem jeszcze kilka razy do wody by ożywić skórę, a także dla ochłody. Skóra nigdy mi nie schodziła ani nie łuszczyła się, była miękka i spoista, jakby dobrze wygarbowana. W końcu usiadłem na samym brzeżku ze stopami w wodzie. Zawsze tu był chłód, nawet w najgorętszy dzień, mimo że dziesięć metrów za plecami buchał żar rozprażonego piasku. Spoglądałem na podnoszące się słońce, a kiedy, białe, schodziło już z zenitu, uczułem, że jestem pusty. Poderwałem się i wszedłem w swoje szatki. Wygrzana skóra mrowiła się pod nimi, zbuntowana jak barbarzyńca przeciw takiej przyzwoitości. Lekkiego jak wiatr niosło mnie do Domu Marynarza.
Ciężko rozsiedli się koledzy, spracowani w porcie. Trudzili się, by móc wieczorami popić trochę w podrzędnych knajpach. Nie czułem tej potrzeby. Piłem zupę i szybko jadłem kawałek mięsa z warzywami, by nie tkwić w murach ani chwili dłużej niż potrzeba; z piramidy na półmisku wziąłem kilka grejpfrutów i poszedłem nad ocean. Tu smakowały lepiej. Najwygodniej układałem się na białym, miękkim piasku i naga skóra znów była w zgodzie ze mną. Oczy miały przestrzeń i barwę. Rozdzierany zębami miąższ uderzał wonią tropiku. Pełne usta słodyczy
24
o gorzkawym nalocie, jakiego nie ma nawet miód. Jadłem wolno i dużo, aż usta nie chciały więcej. Ległem na brzuchu, ale drzemka nie przyszła, a ciało znów zaczęło uwierać. Powstałem i poszedłem wolno. Spoglądałem lekko i życzliwie, uzyskując przez to odrobinę tej swobody, której nigdy nie miałem za wiele. Plaża była pełna ludzi. Oglądałem rosłych, wspaniale zbudowanych chłopaków. Zawsze zwracałem na takich uwagę. Z chłopami trzeba brać się za bary i to we wszystkim, nawet z przyjacielem, by oddać mu potem to co się zdobędzie w takim zmaganiu. Od tych najroślejszych nie pragnąłem nic, nawet kilku centymetrów, mimo iż jestem mały. Wpadłem w zachwyt dopiero, kiedy spostrzegłem stopy o wysokich, silnych łukach. Mogłyby być jeszcze węższe w piętach a szersze przy palcach, by stać mocno a lekko na ziemi. Sam jestem ciężki, a moje łuki grożą mi obsunięciem się. Umyśliłem sobie codzienną gimnastykę stóp, dobierałem najzdrowsze skarpety i obuwie, najchętniej jednak chodziłem boso.
Przeszła gromadka dziewcząt w barwnych kostiumach. Och, było ich tam wiele, Francuzki raczej drobne i smagłe, tak skore do śmiechu, że aż oczy wilgotniały im i usta, Holenderki spokojne, rosłe i rozłożyste jak ziemia, uduchowione smukłe Angielki. Niektóre miały bardzo silnie wysadzone łona, te najbardziej lubiłem — aż odwracałem oczy. Moja antropologia niewiele zwracała uwagi na czaszki, były to cudowne szopy włosów: od strzech smolistych, przez niepokojące czerwienie, aż do pszenicznych. Najważniejsze
25
to mocno osadzone biodra, były one ich dumą, jak szerokie bary u mężczyzn. Dobrze sklepiona pierś i raczej bujna. Och, jak je lubiłem. Ale nie wiedziałem, jak się do nich zbliżyć. Były tak nasycone seksem, że wydawało mi się, iż są dla niego stworzone, nawet byłoby nieładnie, gdybym próbował coś robić. Bo nie umiałem przejść przez to, co należało przelecieć wzniosłym lotem. Nieliczne, wcześniejsze rozkosze trochę bolały i pozostawiały niesmak. Ale chyba są gdzieś takie, które go nie pozostawiają. Bardzo ich pragnąłem, ale bałem się też, sam nie wiem czego. A takie mogłyby wypełnić mój wcale niemały świat, może nawet przesłonić go.
Sypiałem bez snów i przebudzeń. Nie były mi potrzebne ciepło i otucha dziewczęcego ramienia. Byłem włóczęgą w pochodzie. Pod głową wystarczyłby nawet kamień… Biegiem popędziłem w ocean, póki nie opadłem na głębszą wodę. Darłem mocno, wrak zbliżał się szybko. Nie miałem ochoty na odpoczynek, okrążyłem go, potem płynąłem trochę wzdłuż brzegu. Biała plaża przesuwała się, wystrojona tylko ludźmi, bez bud, nie zagracona. Wyszedłem w innym miejscu w sam środek gromady dzieci. Dziwiły się, jak się tu znalazłem. Uśmiechnąłem się do nich, odpowiedziały mi jazgotliwą radością, i już nie byłem obcy. Podchodziły i zapraszały mnie do zabawy. Uciekłem, ale usiadłem w pobliżu. Małe opalone nagusy znów zaczęły grzebać się w piasku. Z chwytającym za serce przejęciem kopały dołki i kanały, wznosiły domki. Brzoskwiniowe skóry jak najdelikatniejszy jedwab,
26
jak zdrowie i radość. Opodal leżały mamy, przeżywając każdy ich ruch. Przyglądałem się i tajałem.
Przypomniało mi się moje dzieciństwo z opowiadań ojca. Wieczorami brał mnie na ręce i wychodził z chałupy. Pokazywał księżyc, gwiazdy i śpiewał psalmy. Nie wiedział biedny, że czynił to więcej dla mnie niż dla Boga. Podobno tak mi się to podobało, że dopominałem się swego nawet kiedy wichura z deszczem wstrząsała strzechą. W końcu ojciec owijał mnie w ciepły wełniak i wychodził. Pokazywał pędzące czarne chmury i niebo bez gwiazd. Udobruchany, pozwalałem nieść się z powrotem i już byłem spokojny. Nawet kiedy byłem już większy, nosiliśmy się w sobie z matką i ojcem, przenikaliśmy się wzajemnie każdym nerwem. Byłem nimi owity bardziej niż powietrzem. Czasami nie jedli, bylem ja miał co jeść. Dali mi niewiele, wszystko, co mogli. Widziałem w oczach matki, że nie zawahałaby się oddać życia w mojej obronie. Tak samo ja dla niej. Nie zamieniłbym ich na królewskich rodziców.
Kiedy się już nieźle pyrtoliłem, biegałem do pobliskiej rzeczki o uroczej nazwie Pisia. Musieli mnie dobrze pilnować, bym nie wpadł do wody. Dziwił ich mój brak lęku, a ja — czując ich obecność nie miałem czego bać się. W końcu, gdy już krztusiłem się wodą, ojciec wyławiał mnie w głębszym miejscu. Potem byłem ostrożniejeszy, ale i tak pędziłem do Pisi.
W zimie bardzo lubiłem grzebać w ogniu. Nie podobała mi się duszna izba. Kiedy ktoś miał z niej wychodzić, przesuwałem się w pobliże drzwi, przemykałem
27
się pod ręką i pędziłem co tchu na bosaka po śniegu. Następował błyskawiczny pościg matki i oto niosła mnie z powrotem na biodrze.
Przeprowadziliśmy się do innej wsi, do Parzna. Tam wpadłem w zachwyt na widok koni. Swobodnie przechodziłem im pod brzuchami. Ojciec przystawał, bym mógł się napatrzeć. Sadzał mnie na wysokich grzbietach.
W Parznie nie było rzeki. Na wielkim placu pośrodku wsi była wspólna studnia, to było teraz moje miejsce. Po deszczach wzbierały wielkie kałuże, obrzeżone błotem. Stawiałem z niego groble, lepiłem okrągłe kule. Potem brodziłem. Kiedy koszula była już zachlapana, kładłem się i tarzałem do końca. To była zabawa. O trzy lata starsza Pelcia długo wołała, bym wylazł, w końcu siłą wyciągała mnie z błota i prowadziła pod studnię. Zdejmowała utytłaną koszulę i myła mnie. Mocno ściskała moją rękę, bym się nie wyrwał i prowadziła do domu. W końcu nauczyłem się zdejmować koszulinę przed zabawą i zostawiać ją na suchym. Pelcia troskliwie nosiła ją za mną i nakładała po umyciu. Tak było każdego gorącego dnia, póki kałuże i błota nie powysychały. Pelcia, sama będąc dzieckiem, matczyła mi jak prawdziwa kobieta.
Potem była długa jazda na wozie, na pewno mi się podobała, ale nie pamiętam tej przeprowadzki do Łodzi. Z pamięci wyłania mi się dopiero rynsztok, biegnący wśród wyrw pylastej ziemi ulicy Nowopabianickiej. Próbowałem bawić się w nim, nie dało się jednak. Płynęły nim najgorsze pomyje, czasami oleisty, cuchnący
28
kał. Ale po wielkich deszczach rynsztok wzbierał jak potok. Wtedy można było w nim brodzić, aż moczyły się portki. Puszczałem patyki i papierowe łódki. Skakały po wielkich falach, pokonywały wiry i wodospady, aż zatrzymywały się przed okratowanym tunelem, przeprowadzającym ściek pod pabianicką szosę. Po drugiej stronie płynęła już wielka woda, ale przegradzał ją płot. Był ogród owocowy i były psy.
A jak radowały mnie stawy Krauzego! To już była prawdziwa woda. Kiedyś mamy nie było w domu i ze Stefkiem Brylem zataszczyliśmy tam balijkę. Mimo iż nie umiałem pływać, żeglowałem po najgłębszych miejscach. Potem sam ledwo przytoczyłem do domu balijkę, a matka ze łzami prosiła, bym tego więcej nie robił, bo się utopię. Wtedy postanowiłem nauczyć się pływać. Chodziłem ze starszymi chłopakami kąpać się. My, maluchy, podążaliśmy trochę w tyle za nimi, pilnowaliśmy im ubrań, za to później mogliśmy się wybrzechtać. Ale to ciągłe podpieranie się na jednej nodze nie dawało żadnej uciechy, było wstydliwie upokarzające.
Było to chyba u Jona. Kiedy przyszła kolej na nas, małych, powiedziałem najstarszym, dobrym pływakom, aby patrzyli na mnie i skoczyłem na pierś, wprost na głębokie. Napiłem się wody, ale uczułem, że nie tonę, że mnie unosi. Rozkosz była jak pierwsza, szczęśliwa miłość. Po piesku zatoczyłem koło. Potem większe i jeszcze większe. Odpocząłem chwilę na płytkim i znów kręciłem koła.
W końcu musiałem usłuchać starszych
29
i wyleźć. Ale odtąd datowały się ciągłe wędrówki do wszystkich glinianek i dalej, na Wolfówkę, jak nazywaliśmy Ner, na Gatkę, do stawu Stefańskiego. W Wolfówce jedyny raz topiłem się w wirze. Wyciągnął mnie za pasek kuzyn, Tadek Olejniczak. I to pchnęło mnie jeszcze bardziej do wody, tylko byłem ostrożniejszy i wziąłem się za naukę. W którąś niedzielę, chyba miałem wtedy ze sześć lat, całą rodziną, z jedzeniem, wybraliśmy się do stawu Krauzego. Postanowiliśmy wykąpać się z ojcem, on w przydługich majtkach, ja nago. Ojciec pływał przy brzegu, ja pośrodku, a matka, jak wystraszona kwoka biegała hałaśliwie po brzegu. Jednak, kiedy wyszedłem, była radosna i dumna.
Przyszła szkoła, ale całe lata, od kwietnia do listopada, zabierała woda. Jak chętnie zrzucałem z siebie brzydki, połatany przyodziewek, który nadawał mi najniższą rangę w społeczeństwie! Ciało wydawało mi się piękniejsze. Często marzyło mi się życie wśród dzikich, nigdy w bogactwie.
Zimy były okrutne. Pociągał mnie wtedy przepływający niedaleko kanał fabrycznych ścieków. Wczesną wiosną poszedłem wzdłuż niego, odkryłem, że wpada do Neru. Po trudnych, grząskich wertepach doszedłem do Konstantynowa, ale nie odkryłem miejsc, gdzie można by już użyć kajaka. Szukałem drogi w świat. Do domu wróciłem z buciętami w rękach, spadły mi z nóg. Dostałem w skórę od ojca. Następnego dnia nie mogłem iść do szkoły, było za zimno, a nowe buty znaczyły: mniej jedzenia.
30
W wakacje obejrzałem Niebieskie Źródła o wodzie jak niebo, a od Pilicy nie mogłem odejść, to była prawdziwa rzeka. Po ukończeniu szkoły powszechnej często nie było pracy i wtedy zaczęły się ciągłe me wędrówki „do wód”. Na opadającej powodzi przepłynąłem Wisłę pod Kazimierzem, zniosło mnie wtedy kilka kilometrów. Innego dnia o świcie spędzono mnie z dachu pociągu w Kolibkach, koło Orłowa. Miedzy drzewami przeświecało morze. Popędziłem na przełaj. Wyprałem ubranie i obmyłem się z sadzy. Z wysoczyzny brzegu patrzyłem daleko jak nigdy. Linia horyzontu rzuciła na mnie czar. Pytanie „co dalej”, „co za nią”, na chwilę nie wychodziło z podświadomości, nie opuszcza mnie do dziś. Kiedy staję na brzegu morza, stoję na brzegu świata, czuję styki kontynentów, wysp, ludzi. Gąszcz wyobrażeń, aż do zupełnego zagubienia się.
Nigdy nie widziałem tylu łazików, twardych i zdecydowanych, jak wtedy w Gdyni, i wszyscy chcieli zostać marynarzami. Byłem bardzo młody, popędzono mnie do domu. Wtedy zacząłem z kolegami budować kajaki, by płynąć na nich do morza i przez Bałtyk do Szwecji, gdzie łatwiej zaciągniemy się na statki. Lecz kiedy kajaki były już gotowe, nieszczęśliwie zahaczyłem o lotnictwo. A w tym czasie Maniek Jankiewicz i Lolek Charlak opłynęli sporo Wisły, Dniestru, Niemna i innych rzek, tylko na morze nie wypuścili się. Potem była marynarka wojenna. Na urlopie ojciec oglądał mnie z uśmiechem. — To jakiś babski strój — wymamroslił.
31
Mnie wydawał się najbardziej męski, pierwszy, który lubiłem.
— Mógłbyś pokazać się Pelci. Miała ona z tobą krzyż pański. Podziękowałbyś. Taka ładna panna wyrosła. I wyszkolona. Pisze w biurze u Geyera.
— Kiedy się wstydzę.
— Jesteś w twarzy dziecinny, ale w sobie chłop, Janiu.
Po wyjściu z marynarki wojennej znów nie mogłem dostać się na statek w Gdyni. Próbowałem szczęścia nad Morzem Czarnym, drugim z tych najbliższych. Nastąpiła moja najdłuższa rajza, aż do Konstancy. Na granicznej rzece przydało się pływanie.
Mój pierwszy statek, „Polonia”. Potem były rybaki, podczas wojny zamieniłem je na frachtowce. Ziemia toczyła się pod nimi. Kąpałem się w dwumilionowym tłumie niujorkerów na Coney Island i w ekskluzywnej, kwiecistej Miami. Na uroczej plaży Suwy na Fidżi, obmywanej przez Południowe Morze, ojczyznę Kanaków. Tylko oni umieją z morza czerpać harmonijną radość. Zbliżają się do nich Anglicy ze swoim pietyzmem dla żagli, które dały początek ich wielkości. Inni boją się morza i poczynają z nim tylko przez gwałt. Nieskalane były pobrzeża wysp Indonezji. Plaża Singapuru — kolorowa mozaika utkana z ciał. Kąpałem się w wielu portach, jeśli tylko woda była czysta. Także na redach. Aż teraz — Durban.
Uśmiechnąłem się do siebie; a jednak nie dałem się odpędzić. Mój ciąg do wielkiej, czystej wody był jakby chęcią obmycia
32
kilkunastoletniego brudu Łodzi. Słoneczne południe fascynowało mnie jak Wikinga. Było zawsze ciepło i był chleb. Mroźna północ dobra jest dla bogatych…
Oderwałem się od wspomnień. Matki ciągnęły za sobą chcące pozostać pociechy. Spojrzałem na zegarek na ręku przechodzącego młodzieńca. Zbliżał się czas kolacji. Zupełnie zapomniałem o podwieczorku i o lekkiej zręcznościowej gimnastyce.
Po kolacji plaża była pustawa. Ludzie wynieśli się do domów, do knajp, kin i teatrów. Przychodziło ich jeszcze trochę po pracy, to ci co szanowali czas bardziej niż ja. W wodzie zostawiali całodzienny swój trud i znikali. Niebo ciemniało i wybłysły gwiazdy. Wszedłem sam do wody. Po ochłodzeniu powietrza wydawała się jakby ogrzana. Przez swoją czerń była bardziej wyczuwalna. Skóra chciała zastąpić oczy. Zacząłem pełzać. Na głębiźnie wybłyskiwała niebieskawa jasność. Strugi ognia spod rąk obmywały całe ciało. Zanurkowałem. Ogień oblepił mnie ciaśniej. Widziałem w nim siebie w błękitnej skórze. Wylazłem na wierzch. Przy wraku przemknęły pode mną rybki jak świetliste strzały. Zawróciłem, kierując się na światła miasta. Wyszedłem z wody mając w sobie dziwny świat. Jakiś statek chrypnął w porcie. Nie potrzebowałem spieszyć się. Wolno naciągałem szatki.
Poszedłem pobliską aleją palmową. Przeważnie młódź: perliste śmiechy dziewcząt, chłopcy przejęci nimi aż do zapamiętania się. Szedłem jak obcy i było mi bardzo dobrze. Po nawrocie zaszedłem w pustawą uliczkę, gdzie stał Dom Marynarza
33
i udałem się wprost do swego legowiska.
Okryłem się wojłokiem do pasa. Zapaliłem lampkę, z szafeczki wziąłem Mutiny on the Bounty. Była tak urocza, że często przerywałem czytanie. Musiałem chwilę pobyć z tymi chwatami w moich własnych sytuacjach i poczynaniach. Zmęczony zasypiałem jak kamień.
Schodziły podobne do siebie dni, każdy następny piękniejszy od poprzedniego. Zrobiłem, sobie marynarski urlop, odwet za ziąb północnego Atlantyku. Przy Grenlandii mróz ścinał wodny kurz, a wicher ciął nim w twarz. Nie lepiej było w zimowe słoty koło Anglii, przy wypatrywaniu min. Powyżej Szkocji stało się czasami na dziobie w skorupie lodu oblepiającej pokostowane ubranie.
Jednego ranka zbudziłem się wcześniej. Po otwarciu oczu spostrzegłem, że nie jestem na statku. Wiatr wył za oknem, aż się zanosił. Poszedłem nad ocean, był w dobrym sztormie. Na brzegu żywej duszy. Wróciłem. Ległem na łóżku i wziąłem się do czytania. Po południu byłem już tak nasycony Południowym Morzem, że odłożyłem książkę. Zdawało mi się, że wiatr osłabł. Poderwałem się i wyszedłem.
Wiatr dął wprost na brzeg. Zelżał, ale fale nie były mniejsze. Biały horyzont. Fale szeregowały się jak postrzępione śniegiem świerki z rozciągającymi się między nimi czeluściami dolin. Rozhukane tysiącami mil białe tabuny stawały dęba, waliły na brzeg i tocząc się zamierały. Wściekle bryzgały pianą, liżąc nadmurówkę, oddzielającą plażę od palmowej alei. Zrozumiałem teraz dlaczego plaża
34
nie była zagracona — wszystko byłoby rozbite i zmyte. Nadmurówkę obsiedli ludzie, spoglądający w niemym zdziwieniu. Znalazłem pomiędzy nimi trochę miejsca i też usiadłem. Ocean ożył. Sędziwy starzec zechciał sobie trochę pohulać, młodzieńczo, jak przed milionami lat. Swoim krzepkim żywiołem przenikał ludzi, by i oni nie starzeli się. Nie ustający grzmot zza horyzontu. Ustępujące fale pozostawiały plażę nieskalanie gładką, aż szklistą. Białe, jaskrawe słońce. Świeżość. Świat młodniał. Skręcone na czubach pagóry, po wdarciu się na brzeg, zabierały piasek i zmywały wszystek ludzki brud.
Przypomnieli mi się Kanacy, potrafili ujeżdżać fale na deskach. Ale u nich były większe przestrzenie płytkiej wody. Fale łagodniały i nabierały równego ciągu. Wystarczył zręczny skok na grzbiet, wyczucie pochyłości do przodu i utrzymanie się na niej. Tu, im bliżej brzegu, fale były bardziej burzliwe. Ze sto metrów dalej już były łagodniejsze, a za wrakiem — miarowa, cudowna chwiejba. Tam byłoby pływanie!
Nie myśląc wiele zdjąłem przyodziewek i pobiegłem po piasku za odchodzącą falą. Kiedy byłem po biodra w wodzie, zwaliła się następna. Okręciła mną na wszystkie strony, porwała i potoczyła po piasku, aż wyrzuciła w połowie plaży. Szumiało mi w głowie, ale nie czułem bólu na ciele. Przepuściłem kilka omywających mnie fal. Potem pobiegłem, skoczyłem, chciałem wedrzeć się na grzbiet dużej fali i spłynąć na drugą stronę. Przekoziołkowała mną i niosła do kresu swoich mocy. A siłę miały czasem potworną,
35
widziałem pogięte i rozdarte płyty kadłubów. Byłem mały i miękki, poddawałem się instynktownie. W głowie szumiało coraz mocniej, ale nic mi się nie stało, ubawiło mnie to tylko i rozzuchwaliło. Pobiegłem jeszcze kilka razy, z powrotem jechałem w zadziwiających wykrętasach, jak na ślepym koniu. W żaden sposób nie mogłem przepłynąć fali wierzchem, skoczyłem więc w środek. Porwał mnie wir jak diabelski młyn i znów wylądowałem.
Odczekałem, aż ustał szum w głowie. Wybrałem dużą falę i podbiegłem do niej aż po pas. Kiedy huczący wał był już wysoko nade mną, znurkowałem jak najniżej. Mimo iż chciałem płynąć jak najbliżej dna, czułem, że wznosi mnie i potem niesie naprzód do utraty tchu. Przedarłem się na wierzch. Wysoki pagór był już daleko za mną i leciał w stronę brzegu, a powrotna fala jeszcze mnie niosła. Wielka uciecha. Mocno darłem naprzód i znów nurkowałem pod nadpływający wał. Każdy następny był łagodniejszy. Coraz łatwiej dawałem sobie radę. Z daleka wyminąłem wrak — tam nie byłoby dobrze. Przepływałem pagóry wierzchem, trochę pianki, łatwizna. Zawyłem z radości. Całkowita swoboda. W kotlinach ani trochę wiatru. Wały nie były już strome. Woda wznosiła mnie na ich grzbiety, po drugiej stronie łagodnie leciałem w dół. Niesamowite uczucie, z górki na pazurki. Znikał brzeg, znikało miasto. Znów góra, widok plaży, ludzi siedzących na murku niczym kury na grzędzie… Pływałem przeważnie żabą, w kotlinach świetnie wychodził crawl, a na grzbietach
36
motyl. Jak wspaniale niosło! Chciałem poderwać się do lotu, jak delfin… Przypomnieli mi się Kanacy, zdawało mi się, że jestem ich bratem. Miarowo, jak gejzer, wzlatywały odpryski nad wrakiem. Ilu to marynarzy rozbiło się na skałach? Często woda jest lepsza od lądu; najmniejszy ruch niesie człowieka.
Popłynąłem wzdłuż brzegu. Pozwoliłem nieść się ku niemu. Powracające fale ciągnęły mnie trochę za sobą, ale starałem się utrzymać jak najdłużej na pędzącym czubie, a to dawało kilka ładnych metrów. Wreszcie dostałem się w przybój brzegowy i przejechałem się, jak na ślepym koniu, wprost na plażę.
Usiadłem na obmurowaniu palmowej alei. Radość odpoczynku. Na wyschnięte slipy włożyłem przyodziewek. Zaszło czerwone słońce, wybłysły gwiazdy. Siedziałem długo w noc. Przypomniała mi się rzeka Pisia i błoto koło studni w Parznie, i wtedy radość była najgłębsza.
Po powrocie z dalekiego, wojennego rejsu, pierwsze kroki skierowałem do ojca i siostry. To już na łódzkim bruku przypomniała mi się Pelcia. Gdzieś tu była, moja maleńka mateczka. Uczułem smutek i żal. Powinienem był przywieźć jej korale.
37
Rio Papagaio
Jechaliśmy w ostrym natężeniu zmysłów, jak nigdy w naszej długiej drodze. Bez słów, w skupieniu, a targał nami niepokój. Zbliżała się chwila, do której wiódł nie zawsze bezpieczny trud wielu tygodni. Owładnięci marzeniem poddaliśmy się szaleństwu. Czy spełni się ono ? Czy też zostaniemy odepchnięci ? Radość i zwątpienie i strach następowały po sobie. Przed nami, w prześwicie odległych drzew, trochę z lewej, złotawo łuszczyła się woda. Targnęła mną radość, a po niej większa jeszcze ciekawość. Dobyłem rózgę zza siodła i uderzyłem Jasną po zadzie, aż przeszła w kłus. Wysunąłem się naprzód, mimo iż zawsze trzymałem się z tyłu. Po raz pierwszy złamałem nakaz ojca. Kieł także oderwał się od niego i sadził przy mnie. Pędziłem wygarbieniem niskiego wzniesienia, wjechałem na rozległy pagór i osadziłem Jasną. Miałem szeroko otwarte oczy, ale nie chciałem oglądać sam. Podjechała siostra na swojej małej kasztance i zatrzymała się obok mnie. Z nią Pika, nigdy jej nie odstępująca. Dłużej czekaliśmy na ojca. Nam pierwszym pozwalał cieszyć się, ale my nie chcieliśmy bez niego. Jechał wolno, jakby umyślnie przedłużał tę chwilę, za
38
nim, bez popędzania, kierowała się juczna Pstrokata. W końcu przybył i stanął obok siostry.
Przed nami, nisko, płynęła rzeka. Czysta woda obmywała najbielszy piasek brzegu. Sam styk zdawał się być złudzeniem, bo piasek także pod wodą nie zmieniał koloru. Rude dno, wklęśnięcie skały rozległego wąwozu. Na dużej głębokości czerwone i niebieskie ogromne głazy jakby płynące w powietrzu. Przemknęło stado srebrnych piranii. Dalej świetlista pozłota słońca i taki sam piasek drugiego brzegu, o dobre sto metrów przed nami. W górę biegu niebo malowało rzekę lazurem. Płynęła majestatyczną wstęgą, obramowana piaskiem i soczystą zielenią.
Ojciec spojrzał na nas.
— To ta — wymówił.
— Tak — odpowiedzieliśmy z głębi serc.
Ogier ojca zarżał cicho i tak miło, że aż po ludzku.
— On też wie — powiedziałem.
— Nie głupszy od ciebie, tylko mówić nie umie — śmiał się ojciec.
Obróciliśmy końmi na północ. Z prawej strony toczyła wody węższa Rio Sacre. Za nią liany na kolumnach drzew, jakby kwieciste draperie i festony. Dwadzieścia metrów przed nami Rio Sacre wpadała do większej, naszej rzeki. Podjechaliśmy na sam cypel ujęcia rzek. W niektórych miejscach wypryski skał sięgały koniom po pierś, dalej dziesięciometrowa stromizna, a w dole łacha piasku, pochylona ku wodzie.
Obróciliśmy końmi na południe. Wąski język między rzekami układał się w dolinę,
39
przy wodzie obrosłą drzewami. Dalej ziemia wznosiła się łagodnie, jeszcze dalej może spiętrzała się w góry…
Przed nami rozległa przestrzeń, którą jechaliśmy przez trzy dni brzegiem Rio Sacre. Przeczyste powietrze. Zapach nieobjętej zieleni z nalotem wanilii. Serce Mato Grasso. Słońce składało się już mocno ku zachodowi, ale spiekota trwała. W cieniu potężnych liściowców odczuliśmy chłodny przewiew z obu rzek. Spojrzeliśmy na pięć ogromnych pni.
— Tato, w każdym moglibyśmy urządzić sobie mały domek — zawołałem.
Ojciec szybko zszedł z konia. Chciał pomóc siostrze, ale ona, jak nigdy, sama lekko zeskoczyła. Uklęknął na ziemi i spojrzał na nas.
— Klęknijcie przy mnie — powiedział cicho.
Zeskoczyłem szybko i klęknąłem przy siostrze. Zawsze otaczaliśmy ją z ojcem z obu stron. Zwróciliśmy twarze ku naszej rzece.
Ojciec głośno dziękował Bogu: za zdrowie, opiekę, za to, że pozwolił nam tu przyjść. Myślałem o naszej ostrej czujności, wzmocnionej przez psy. Chytrością przechodziliśmy wszystkie zwierzęta, a uzbrojeni byliśmy po zęby. Przeżegnaliśmy się za ojcem. Odmawiał teraz Ojcze nasz. Konie stały spokojnie, czekały by je rozsiodłać. Pika przysiadła za siostrą, a Kieł musiał obwąchać wszystko wokoło. Kiedy ojciec mówił Zdrowaś Mario, zaszczekał po raz pierwszy. Potem było Wierzę w Boga. Przy Dziesięciorgu przykazań Kieł szczekał zajadle, minio że nigdy tego nie czynił. Warknęła też Pika.
40
Błaganiem o opiekę zakończył ojciec modlitwę i wstał.
Podnieśliśmy się za nim i podeszliśmy na skraj pagóra. W dole Kieł warczał przy ogromnej wystającej z wody paszczy, w której zmieściłby się cały. Chwyciłem za pistolet o kalibrze niewiele mniejszym od naszych karabinków.
— Zostaw — powiedział ojciec — może odejdzie. Nie chcę zabijać zaraz po modlitwie.
Zdjąłem siodło z Jasnej. Odpiąłem kantar, wyjąłem uzdę i pieszczotliwie klepnąłem klacz po zadzie, by poszła się paść. Ojciec rozebrał ogiera i także klepnął go po zadzie. Szybko uporałem się z kasztanką siostry i skoczyłem pomóc ojcu, ale on już sam opuścił dwa wielkie, brezentowe wory. Odpinał szeroki popręg, ściągnął derkę. Pstrokata ze spuszczonym łbem żałośnie patrzyła na niego. Szeroko pogłaskał ją po grzbiecie.
— Patrz, jak jej mocno widać żebra — powiedziałem. — Kłębów także już nie ma na zadzie.
— Najwięcej się napracowała. Teraz będzie się tylko paść — pocieszył mnie.
Ogier sam znalazł zejście do naszej rzeki. Za nim zeszły klacze.
Do mnie należało rozpalanie ognia. Twarzą wyczułem kierunek wiatru. Wybrałem miejsce z najlepszą widocznością i tak, żeby dym nie szedł na biwak. Spiętrzyłem suche liście w jednym miejscu, przyniosłem kilka naręczy gałęzi. Siedząc łamałem najcieńsze, układałem je w stożek, na nich coraz grubsze. Potem łamałem gałęzie na zapas.
Ojciec postawił wór i rozwiązał go. Wydobył
41
z niego mniejszy z przywędzonym mięsem. Wyrzucił siekierkę, żelazne pręty naszej wędzarni, brezentowe wiadro. Wyłożył kociołki, patelnię, blaszane miski i kubki, łyżki, widelce, potem namiot i koce. Zostawił tylko skrzynkę z amunicją i znów przewiązał wór. Wyjął udziec jeleni, położył go na worze, oderżnął spory kawał mięsa i na tymże udźcu kroił go w małą kostkę i wrzucał do większego kociołka.
Wyszukałem dwie grubsze gałęzie z rozwidleniami. Ostro zastrugałem pojedyncze końce, wbiłem w ziemię z obu stron chrustu, a na rozwidleniach przełożyłem poprzeczkę. Siostra nałożyła na nią hak i zawiesiła kociołek z mięsem. Mniejszy postawiła obok. Wzięła wiadro, ale ojciec odebrał je i sam zszedł w dół. Podbiegliśmy z siostrą na skraj urwiska. Ogromny kajman już do połowy wyszedł z wody i leżał na piasku. O pół metra przed nim leżał Kieł, nosem do niego. Obwąchiwali się ze zdradziecką przyjaźnią. Ojciec odłożył wiadro. Oburącz podniósł wielki kamień, podszedł do stojącego już na nogach kajmana, wzniósł kamień ponad głowę i z całej siły wyrżnął w płaski łeb. Zabulgotała woda pod potężnym ogonem, kajman bił wściekle i sięgnąłby ojca, gdyby ten nie uskoczył. Kajman zsunął się i odpełznął po dnie. Ojciec spojrzał w górę, na nas, schylił się po wiadro i skierował się na brzeg naszej rzeki. Stanął tam jedną nogą na głazie wystającym z wody, wypłukał wiadro i zaczerpnął do połowy. Wrócił do nas najdogodniejszym podejściem, tym, które znalazł ogier. Siostra
42
wzięła od niego wiaderko, zalała wodą mięso i napełniła do połowy mniejszy kociołek.
— Nie jesteś zmęczona? — pytał ją troskliwie.
— Nie — odpowiedziała z przekorą. — Tu odpoczniemy.
— Czeka nas dużo roboty.
To odnosiło się do niego i do mnie.
Zrzucił zmoczony przez kajmana przyodziewek. Poszedł w spodenkach do rzeki, oblał się wodą, wyszorował piaskiem i opłukał. Zawołał siostrę, by umyła się tak samo. Pilnował, by nic jej nie ugryzło. Potem, kiedy i ja szorowałem się, często spoglądał z góry. Nie lubiłem tego. Byłem czujniejszy od niego i potrafiłem obronić się sam.
Czyści, wyświeżeni, rozebrani do spodenek krzątaliśmy się raźnie. Mimo tutejszej zimy gorące słońce szybko nas osuszyło. Ojciec wyszukał dwa haki, wbił je do pni o najgęstszych konarach i rozwiesił na lince płachtę małego namiotu, ja przygotowałem kołki, zabiłem i zamocowałem skrzydła. Do wnętrza naniosłem więcej liści, rozgarnąłem je, pokryłem derką i narzuciłem koc. Ojciec znosił nasz dobytek i układał porządnie pod jednym pniem. Oparł na nim karabinki. Przerzucił linkę przez grubszą gałąź, przy jednym końcu przywiązał worek z mięsem, drugi podciągnął wysoko i obłożył na haku. Potem chodził, rozglądał się i myślał. Ściągnąłem gałęzie także pod drugi pień. Zima była sucha, ale czasami przelatywały deszcze.
— Chodźcie jeść — wołała siostra.
O pięćdziesiąt metrów stąd, nad Rio
43
Sacre, rosły strzeliste araukarie, za nimi mangowce. Później, już siedząc przy ognisku, układaliśmy mango na wielkich liściach przygotowanych przez siostrę. Dobyliśmy noże i z wielkich szyszek łuskaliśmy nasiona, pokaźne jak orzechy, układaliśmy je w popiele i zagarniali żarem. Siostra nakładała mięso w miski i zalewała rosołem.
— Może zjesz trochę gotowanego? — pytała mnie jak zawsze.
— Nie — zaprzeczyłem.
— On nam zupełnie zdziczeje — śmiał się ojciec.
Psy i ja jedliśmy zawsze surowe. Odkroiłem wielki kawał z udźca i usiadłem przy ognisku. Oderżnąłem dla siebie szeroki plaster, pozostałe podzieliłem na pół. Jak zawsze, wpierw podeszła Pika, potem Kieł. Podawałem im z ręki. Spoglądały na siebie nie bardzo przyjaźnie i zeszły na przeciwne strony ogniska. Kiedyś próbowałem zabrać im mięso, by sprawdzić swą całkowitą władzę nad nimi. Ojciec pohamował mnie. Powiedział, że to dobrze, że nie dadzą sobie odebrać, wiedzą, że to ich własność i że należy im się ona. Nożem zza pasa odkrawałem kawałki surowego mięsa, miażdżyłem i żułem, aż puszczały smakowity, życiodajny sok. Czasami wyszarpywałem je z plastra zębami. Podniecający zacisk szczęk, przypływ niespotykanych sił. Jak trud i smak naszego życia.
— Nie mogę patrzeć — obruszył się ojciec. — Niedługo zaczniesz nam warczeć jak pies.
Siostra śmiała się, ale ojciec tego nie znosił. Jedzenie miało dla niego charakter
44
obrzędu, powinno być przyzwoite, poważne. Był stworzony na obraz i podobieństwo Boga. Mało cywilizowany a wielki duchem. Wiedział, że już mu się wymknąłem. Bezpieczeństwo i dobro naszej wspólnoty były tabu, próba podważenia go byłaby gorsza od śmierci. Ojciec myślał podobnie, jedynie na siostrę nie nakładaliśmy jeszcze zbyt wiele. To była pierwsza nasza myśl, choć nigdy o niej nie mówiliśmy. Mieliśmy ją we krwi, była naszym życiem. W miejsce ojca-Boga postawiłem ojca-człowieka, ale nie mówiłem mu tego, uważałem, że jestem za młody. Myślę, że byłem bardziej cywilizowany od niego, mimo iż ostro wchodziłem w dzikość natury, by czerpać z niej zdrowie, siłę, zręczność, ostrość zmysłów, by podpatrywać jej prawa i zyskać mądrość.
Patykami wygrzebywaliśmy z popiołu orzeszki i przegryzaliśmy nimi jak chlebem. Psy z pyskami w mięsie powarkiwały z ukontentowania. Niżej pasły się konie. Najbardziej oddalony ogier podnosił od czasu do czasu łeb, strzygł uszami i spoglądał na skupione, zajadające łapczywie klacze. W mniejszym kociołku siostra zasypała wrzątek szczyptą mate i odstawiła go na ziemię. Potem nalała ojcu i sobie. Ja popiłem kubkiem wody z wiadra. Była krystaliczna i chłodna jak ze źródła. Słońce zbierało się już do odejścia. Jedliśmy mango jak brzoskwinie. Siostra wymyła statki w gorącej wodzie wiechciem z trawy i jeszcze przyszła do nas by się nacieszyć.
— Nawet nie ma komarów — powiedziałem.
45
— Obejdzie się bez moskitiery — dopowiedział ojciec.
— Tak tu ładnie, że nie chce się iść spać — mówiła siostra. — Szkoda, że matki nie ma, cieszyłaby się.
— Żyłaby tu sobie jak wielka pani — w głosie ojca była zaduma i tkliwość.
Siostra odeszła z klejącymi się do snu oczami, za nią Pika.
— Ludzie tłoczą się, biedni grzebią się jak w śmietnikach, a tu tyle miejsca — wymówił ojciec.
Myśl wyjazdu wyszła ode mnie. Z początku ojciec wziął ją za dziecinadę. Ale osaczony moimi wyobrażeniami sam zaczął je przeżywać i stwarzać wyobrażenia. Był w mieście, ale zawsze czuł się chłopem. Siostrze myśl podobała się jak dziecku nowość. Zresztą mieliśmy być razem, nie wyobrażała sobie, że może być jej źle z nami. Zawsze było jej lepiej niż nam, bo była najmłodsza.
Ojciec przystał. Odtąd jako tkacz na akordzie zarabiał dwa razy tyle, co poprzednio. Ja sprzedawałem po lekcjach gazety. Potem rzuciłem szkołę i biegałem z nimi cały dzień. Ojciec dowiedział się o tym i o mało nie dał mi w skórę. Przekonałem go, że nauka to formułki do tutejszego życia, „tam” nie na wiele mi się przydadzą. Teraz dopiero przywarłem do książek. Zasypiałem przy nich i budziłem się dla nich. Pochłaniałem wszystko o Wielkim Lesie, czytałem o bandejrach i Indianach, podróżnicze i osadnicze. Ojcu podobało się to.
Zawsze lubiłem patrzeć na targowisko. Kiedyś w tumulcie i wrzawie wziąłem od starego Murzyna kilka największych
46
pęków bananów i sprzedałem je w pięć minut. Wziąłem jeszcze raz i też poszły. Sprzedawałem z nim i w inne dni i dzieliliśmy się zarobkiem. Chciałem kupować wprost z wozów, ale że handlarze mnie odpędzali, chodziłem rano za miasto i czatowałem na nadjeżdżających chłopów. Kiedy śmiali się ze mnie, wyciągałem z kieszeni spory zwitek milrejsów i rozpoczynał się ostry targ. Potem wdrapywałem się jak kot na wysoką arbę, zajeżdżaliśmy na rynek i płaciłem. Stawałem przy własnej, wielkiej kupie owoców, domyty jak na święto, w sandałkach, krótkich portkach i w śnieżnej, skąpej koszuli. Myślałem o naszej wyprawie i rozpoczynałem cyrk. Rozglądałem się z uśmiechem i śpiewałem: „o banana! banana! miód i śmietana! najsmaczniejsze! największe! najtańsze! tutaj śliczne czarnuszki — o piękna morelo — do usług dostojnej doni”. Murzynkom zaglądałem w oczy ostro, intymnie. Organizowałem zbiegowisko. Czasami kobiety były tak ubawione, że zapominały o kupnie, a ja, by nie zostać błaznem krzyczącym na próżno, z trudem podnosiłem oburącz najdorodniejszy pęk, obrywałem z niego owoce i hojnie rozdawałem. „Miód i śmietana!” wołałem przy smakowaniu. Potem kobiety same liczyły w pękach, doliczały i zjedzony, a ja zbierałem pieniądze. Popędzałem ten żywy strumień zabawą i uważałem, by nie zniknął. Murzynki chichotały, a odchodząc oglądały się tak, jakbym już miał wąsik. Ale bywały dni, że i nie sprzedałem wszystkiego, wtedy zanosiłem resztę do starego i płaciłem za budę.
47
W domu wytrząsałem kieszenie z drobniaków i liczyłem. Ojciec uśmiechał się zdziwiony.
— Zarabiasz więcej niż ja — powiedział raz. — Może bym i ja sprzedawał banany?
Wybuchnąłem śmiechem. Ze swoim chłopskim dostojeństwem nie nadawał się na błazna.
Od kilku miesięcy mieliśmy już dwa wyrośnięte wilczury, każdy z innego gniazda. Z początku gryzły się trochę, w końcu Pika wzięła górę. Dbaliśmy o psy jak o członków rodziny. Nie rozpieszczaliśmy ich i nie biliśmy nigdy. Tylko czasami zdarzały się lekkie, naprowadzające uderzenia i krótkie pieszczoty za uczynność. Układaliśmy je cierpliwie. Według tonu zawołania wiedziały, kiedy podać głos, a kiedy przybiec. Od innych psów trzymały się z dala, a jeśli jeden był zagrożony lub nie mógł dać rady, ruszały oba. Pika przywarła do siostry. Lubiła leżeć z pyskiem przy jej nogach. Kieł uznawał ojca. Oba były niesamowicie czujne, nie znały strachu i wahania. Roztoczyły nad nami psią opiekę. Wiedziały instynktem, kiedy spotka nas zagrożenie.
Obmyślaliśmy każdy szczegół wyprawy. Liczyliśmy tylko rzeczy konieczne, droga miała być jak najlżejsza. Po roku ojciec przestał pracować i mało bywał w domu. Znosił ekwipunek, a kiedyś przyniósł broń. Radośnie wrzasnęliśmy z siostrą, a kiedy schodził, pognałem za nim. Chwyciłem większą skrzynkę z amunicją z samochodu, ale ojciec odsunął mnie do mniejszej. Znosiliśmy siodła, fejki w brezentowych
48
pochwach, wszystko układaliśmy w kącie. Byliśmy wzruszeni. Psy poważnie obwąchiwały stal i patrzyły na nas pytająco. Ojciec przestrzegał nas przed zabawami, potem uczył obsługi. Dla siostry nie było broni, ale i ona powinna była umieć się nią posługiwać. Przestałem czytać książki. Rozkładałem i składałem pistolet, a na kolbie karabinka wyrysowałem końcem noża swoje inicjały i ustawiłem go w głowie mojego łóżka. Ojciec śmiał się, że to jeszcze nie las. Kiedy go nie było, tuliłem karabinek do siebie, czule i pewnie obejmowałem kolbę pistoletu.
Ciągle sprzedawałem banany. Myślałem o mojej stali i byłem tak dorosły, jak każdy na rynku. Robiłem cyrk nad cyrki. Wielką arbę topiłem w nieprzerwanym ludzkim strumieniu. W jeden dzień sprzedałbym cały rynek, gdybym tylko zechciał.
Wreszcie spakowaliśmy się. W targowy dzień Murzyn zajechał wozem przed dom, przenieśliśmy wszystko co potrzebne, do tego dwa wory użytkowych rupieci, które ojciec chciał oddać swoim kumom. Zamknął drzwi, klucze wraz ze sprzedanymi gratami zostawił gospodarzowi. Weszliśmy na wóz, za nami wskoczyły psy, Murzyn zaciął konie i oderwaliśmy się od żegnających nas sąsiadów.
Za miastem złapała nas gwałtowna nawałnica kończącego się lata. Zarzuciliśmy na siebie nieprzemakalne peleryny z kapturami, psy okryliśmy płótnem namiotu. Ale woda spłynęła kaskadami z nieba i znów zabłysło słońce. W zagrodzie kuma przywitali nas przyjaciele ojca. Obejrzeliśmy
49
konie, które brał od nich na kredyt, były młode i dobre. Przyjęto nas gościnnie, wódką. Ojciec, mimo iż nigdy nie pił, przechylił kielich za ich serdeczność. Mówili, że tam, dokąd jedziemy, pasą się całymi stadami dziki, antylopy, jelenie. Wspominali okrutnych Indian. Patrzyli na nas jakby z zazdrością i uśmiechali się dziwnie.
Na drugi dzień o wschodzie słońca siodłaliśmy konie. Odjeżdżaliśmy wśród objawów życzliwości kobiet i przy pokrzykiwaniu dzieci, odprowadzani konno przez kumów i ich synów. Jechaliśmy wolno, bezładną gromadą, ciągle rozmawiając. Po kilku kilometrach tamci obcałowali nas z koni, spięli je na pożegnanie i cwałem wrócili do domów.
Wśród czarnej nocy wybłysły płomyki z żarzących się węgli. Uśmiech w opiekuńczych oczach ojca.
— Twoi kumowie nie bardzo wierzyli, że nam się uda.
— Taka droga.
— Ale i zazdrościli nam.
— Oni może nie, ale ich synowie.
Pamiętam, jak ojciec gwizdnął na Kła i jak wysunął się naprzód. Po kilku napomnieniach usadowił go kilkanaście metrów przed sobą. Za nim jechała siostra, przy niej suka, potem juczna Pstrokata, a na końcu ja. Ojciec prowadził, ja ubezpieczałem nasz pochód. Tak jechaliśmy zawsze. Polaków spotykaliśmy często. Gościli nas jadłem, spaliśmy też u nich.
Szeroko rozlaną Parane przebyliśmy promem. Nie spotykaliśmy już Polaków. Nocowaliśmy w coraz to odleglejszych od siebie wioskach. Chętnie dawano nam
50
jadło, nie pytano o zapłatę. Ojciec wypytywał o czekającą nas drogę na następny dzień. Rady były lepsze od moich map. Zaznaczone na nich wioski często okazywały się opuszczonymi budami. Dawały jednak widzenie drogi w całości. W chaszczach lasów i stepów ledwo wyciśnięte ślady arb naprowadzały na brody rzek. Coraz częstsze ślady zwierząt. Kiedy było trzeba, strzelaliśmy łanię lub antylopę, zabierając czyste mięsiwo i skórę. Podczas noclegu w osiedlu ojciec oddawał skórę za gościnę, a mięso wędziliśmy na żelaznych prętach. Rano, wędzone, pakowaliśmy do wora.
Kieł często znajdował ślady, ale ojciec ponaglał go, by szedł dalej. Kiedyś zatrzymał się i z przejęciem brał powietrze. Ojciec kazał szukać, pies poszedł w gąszcz. Potem usłyszeliśmy jego skowyt, po chwili wypadł, a na jego ogonie dwukrotnie większy jaguar. Ojciec nachylił się i strzelił z pistoletu wprost w łeb, z odległości metra. Konie wstrząsnęły się. Ściągnęliśmy skórę i przytroczyliśmy na grzbiet Pstrokatej, by wyschła.
Na trzeci dzień znów zobaczyliśmy jaguara o jakie sto metrów przed nami, jak przechodził goliznę. Ściągnąłem Jasną, z olstra przed siodłem wyciągnąłem karabinek. Stanąłem w strzemionach, zmierzyłem w łopatkę i wypaliłem. Rozległ się ryk, jaguar zniknął. Chciałem pognać za nim, ale powstrzymał mnie ojciec. Kiedy nadjechaliśmy, znaleźliśmy go zaszytego w trawie jak królika. Nie mógł podnieść się. Ojciec dobił go i znów mieliśmy skórę. A Kieł zachowywał się teraz ostrożniej w lesie.
51
Przed osiedlami wpierw dochodziło nas szczekanie psów, potem wychodziły na nas całą paką, złe i nieustępliwe. Ojciec rozpędzał je harapem i jechaliśmy do ludzi. Przeważnie biwakowaliśmy w jakiejś szopie. Czasami udawało mi się przynieść kukurydzę w kolbach dla koni. Szukaliśmy świeżej trawy, pasły się na niej całą noc, uwiązane na linkach. Czasami ojca wołano na wódkę. Przytykał swój kubek tylko do warg. Nie pił ani nie palił. Wdałem się w niego. Niektóre chłopaki w moim wieku ćmiły już skręty i pociągały kaszasę. Nie smakowały mi takie upojenia. Najwyżej ceniłem zdrowie, ono dawało siłę, zręczność i wytrzymałość. Największym upojeniem był wysiłek, potem zmęczenie i wypoczynek. Chciałem być Szawantem, czasami ojciec tak mnie nazywał.
Jechaliśmy dalej. Nasze ubrania spłowiały, twarze stały się smaglejsze. Mieliśmy koszule o krótkich rękawach, z kieszeniami. Ojciec nosił spodnie wpuszczone w krótkie cholewy butów z ostrogami. Na głowie miał zniszczony kapelusz z zielonej słomki. Wyglądał jak prawdziwy sertanjero. Podstrzygł nas na Indian. Blond włosy siostry zawsze były porządnie wyczesane, moje za to krótkie i zwichrzone. Miała krótkie, wąskie spodnie z traperską wypustką na zewnętrznych szwach, a na stopach kierpce. Sam jechałem tylko w spodenkach. Wydawały mi się za długie, obciąłem je nożem: tak wystrzępione wydawały mi się ładniejsze. Grzbiet miałem koloru szynki. Gdybym nie był żywym obrazem ojca, wzięto by
52
mnie może za Indianina, a już na pewno za Metysa.
Przy pasach mieliśmy pistolety i noże. Siostra miała nóż myśliwski, mały, na wąskim pasku, służył jej do przyrządzania posiłków.
Cała nasza świadomość i cała podświadomość były nastawione na obronę siostry. Jej słabość była naszą siłą, jej bezpieczeństwo było naszym bezpieczeństwem. Bez niej na pewno czulibyśmy się mniej bezpiecznie.
Była sucha, słoneczna zima, bez spiekoty. Często na goliźnie, w płytkich rzekach, urządzaliśmy gruntowne szorowanie i pranie. Jeden z nas zawsze był przy broni. Wtedy nawet psy i konie, puszczone wolno, tarzały się w piasku i w wodzie. Staraliśmy się być czyści. Zawsze byliśmy zadbani, ludzie północy. Kiedy tubylcy marzli nocami, my nie odczuwaliśmy zimna.
Ojciec chciał zamienić swoją klacz na ogierka, chciał jednak dobrego, by przychówek był ładny. Kiedyś przejechaliśmy przez dworską wieś, zatrzymaliśmy się przed białym, rozległym domem z podcieniami. Leniwie podeszły do nas płowe dogi, Kieł sprężył się i nastroszył jak jeż. Pika odpędziła je kłapaniem. Ojciec skierował się do domu. Na schodkach siedziało dwóch uzbrojonych kabrów. Jeden z nich, Murzyn, powstał i wszedł do środka, potem wrócił i wprowadził ojca. Przywołano także nas. W wielkiej komnacie pozdrowiliśmy starszego pana, siedzącego w fotelu i stanęliśmy obok ojca, siedzącego w drugim. Podszedłem do otwartego okna, by spojrzeć na konie.
53
Ojciec wtrącił, że zostawiliśmy tam karabinki. Starszy pan uspokoił nas. Przyglądał się nam w szczerym zdziwieniu, z przejęciem słuchał ojca. Weszła siwiejąca pani z dwiema córkami. Otoczyły siostrę. Dorastające pannice wzięły ją na kanapkę, była jak dziczka wśród delikatnych kwiatów. Siwiejąca pani słuchała wywodów ojca. Kiedy zamiana koni została już ustalona, ojciec przyniósł skóry i z chłopską nieporadnością dał je pani domu. Musiał opowiedzieć, jak to było z jaguarami. Pani przywołała mnie do siebie, spytała, czy dam jej tę skórę, i pocałowała mnie w czoło. Ojciec zauważył, że mógłbym założyć koszulę. Gospodyni zaprzeczyła, nazwała mnie Indianinem, a ojciec Szawantem. Chciano nas koniecznie zatrzymać. Ojciec mógłby przejąć pieczę nad stadami, z pomocą kilkunastu gauczów. Wahał się, obezwładniony życzliwością. „Będziemy mieć własne stada, większe” — powiedziałem mu cicho, ale on powtórzył to głośno. Gospodarze wybuchnęli śmiechem. Podobało im się to bardziej niż zgoda na służbę. Starszy pan, wielki estancjero, mówił o swoim dziadzie, który przyszedł tu z bratem i dziesięcioma Murzynami, potem o swoim ojcu, o sobie. Mówił o twardym życiu i o ciężkiej pracy. O swoich dwóch synach w szkołach Rio de Janeiro, miasto zrobiło z nich fircyków, umiejących tylko wydawać pieniądze. O zamieszkaniu na wsi nawet nie chcą słyszeć. Potem mówił o czekającej nas drodze. Sam pojechałby z nami, gdyby był młodszy. Przed odejściem chciał zapłacić ojcu za skóry. Gdy przekonał się, że to niemożliwe, obiecał
54
nam kilka sztuk dobrego bydła na hodowle.
Jeden z kabrów zaprowadził nas do domu we wsi. Rozebraliśmy konie i odprowadziliśmy je z ojcem do stajni z kamiennego ciosu. Zobaczyliśmy ogiera z wymiany. Cały był rdzawy jak płomień, z piekielnym błyskiem w ślepiach. Ojciec wszedł do boksu. Ogier z miejsca chciał gryźć. Dostał przez pysk otwartą dłonią. Ojciec ugłaskał go jak psa, potem przyniósł mu naręcze kukurydzy. Kabrzy dziwili się, mówiąc, że koń jest jak szatan. W stadzie ciągle gryzł się z przewodnikiem, sam chciał prowadzić tabun. Prawość i dobroć ojca wyczuwali ludzie, ale bardziej jeszcze zwierzęta. Sam karmił i doglądał swojego ogiera. Po dwóch dniach osiodłał go, założył munsztuk i ujeździł. Jedliśmy w dworskiej kuchni, dobrze wypoczęci. Następnego dnia ubraliśmy konie i zajechaliśmy przed biały dom. Ojciec poszedł podziękować. Po chwili wyszedł z gospodarzami. Dosiadł ogiera, zręcznie obrócił nim i wysunął się naprzód. Przed niego wybiegł Kieł. Pika przybliżyła się do siostry. Zdarłem Jasną na zadnie nogi, wznieśliśmy ręce i odjechaliśmy wolno.
Kierowaliśmy się na północ, by ominąć góry. Były dni, że nie spotykaliśmy żadnego osiedla, potem w ogóle ich nie było. Biwakowaliśmy przy rzeczkach, na polanach. Do północy nie spałem ja, potem czuwał ojciec. Często przedzieraliśmy się zarastającymi ścieżkami, wyciętymi niegdyś maczetą. Z rzadka widywaliśmy kabokli z rodzinami. Jednego wieczoru stary Mulat powiedział nam, że rankiem
55
przeszła tędy gromada miejscowych, spokojnych Indian. Uchodzili na południe przed okrutnymi Szawantami. Mówił, że dalej nikt już nie mieszka. Znał Rio Sacre, w młodości szukał tam diamentów. Rankiem wyruszyliśmy na zachód. Kierowaliśmy się słońcem i wodozbiorami. Przydały się mapy. Po czterech dniach zobaczyliśmy Rio Sacre, znaleźliśmy bród i przebyliśmy ją. Potem przez trzy dni szliśmy w dół jej biegu, stepową doliną przetykaną drzewami. Czasami chowaliśmy się z końmi w bujnych trawach. Niepłochliwie obchodziły nas stada antylop, dzików i jeleni, w końcu przybyliśmy do naszej rzeki.
Doszło nas chrapnięcie ogiera, potem zaległa cisza.
— Wpierw musimy odgrodzić cypel od rzeki do rzeki — odezwał się ojciec. —
Jutro robota.
Powstał, ja za nim. Owinęliśmy się w koce i ułożyliśmy przy namiocie, z karabinkami obok i z pistoletami pod głowami. Na drzewie zakwilił ptak. Sen przymknął mi oczy.
Zbudziło nas głośne chrapnięcie. Przysiadłem, za mną ojciec. Rozległ się tętent cwału i koński kwik pełen grozy. Poderwaliśmy się. Na pagór wbiegły klacze, za nimi ogier. Zgarnąłem żarzące się węgle, narzuciłem liści i rozdmuchałem w płomień. Psy powarkiwały cicho. Konie strzygły uszami i nie odchodziły.
— Gdzieś tu jeszcze chodzi — wymówił ojciec.
— Wezmę Kła i pójdę zobaczyć — podchwyciłem. Widziałem w nocy jak sowa, jednak
56
ojciec nie pozwolił mi iść. Dołożył do żaru końce grubych gałęzi, potem znów legliśmy w kocach. Przy jego chrapaniu i ja zapadłem w sen.
Rano zbudziło nas ciepłe słońce. Konie skubały w pobliżu trawę i ciągle strzygły uszami. Ojciec wziął karabinek, wskoczył na grzbiet ogiera, gwizdnął na Kła i oddalił się. Po krótkim czasie przyprowadził za grzywę objuczonego ogiera. Z jego grzbietu zrzucił jaguara. Miał zmiażdżoną pierś i wyszczerzone kły.
— Twój ogier stratował go — powiedziałem.
— To wtedy, kiedy usłyszeliśmy kwik, a klacze już uciekały.
Znów mieliśmy najpiękniejszą ze skór. Wziąłem się do wędzenia mięsa, by dłużej przetrwało dla psów.
Ojciec oprawiał siekiery, szpadle, bory, piły, ośnik w drewniane styliska i uchwyty. Z góry widziałem wielkie ryby, przepływające w naszej rzece. Ojciec narządził mi oścień. Chwyciłem drzewce i zbiegłem. Przeskoczyłem na najbardziej wysunięty głaz i stanąłem w oczekiwaniu. Małe rybki opływały mnie ciągle. Nagle woda zalśniła płatem srebra i większa ode mnie dorada prawie otarła się o głaz, za nią druga. O mało nie krzyknąłem. Nie chciałem ich płoszyć. Przepłynął mały kajman. Siostra z góry przyglądała się moim czatom. Znów pokazały się mniejsze płaty srebra. Metrowa ryba podpłynęła blisko, pchnąłem drzewcem z całej siły. Poczułem opór i pchnąłem jeszcze. Woda zapieniła się czerwono. Wybrałem drzewce. Chwyciłem je oburącz przy żelazie i uniosłem rybę z niemałym
57
trudem. Siostra aż krzyknęła z góry. Na brzegu dobiłem rybę, nadepnąłem ją i wyrwałem oścień. Oskrobałem i wypatroszyłem. Podczas płukania mięsa podpłynęło stado piranii, można by było wygrabić je z wody. Nadziałem dwa czyste, ogromne płaty na oścień i przyniosłem na górę. Ojciec powstał od swojej roboty.
— Zgrabnie to zrobiłeś — cieszył się. — Boże, czego tu nie ma!
Wpadł w zachwyt.
Pomagałem ojcu. Siostra wzięła się do smażenia. W miskach, z widelcami wciąż przynosiła nam złocistą chrupkość, a myśmy ją jedli. Psy dostały surowe kawały mięsa. W oddali, na widoku, pasły się
konie.
— Już więcej nie trzeba. To obżarstwo — bronił się ojciec.
Siostra smażyła, aż napełniła wszystkie miski, a jeszcze został spory kawał surowego mięsa dla psów.
— Takie tu ryby — dziwił się ojciec.
— Widziałem dwie dorady większe ode mnie.
— Takich nie chwytaj, wciągnęłyby ciebie.
— Tak myślałem. Ale można by do drzewca przywiązać linkę i zamocować ją na brzegu.
— Nie trzeba. Zepsułaby się.
Pod wieczór mieliśmy wszystkie narzędzia. Po kolacji napiliśmy się gorzkiej herbaty. Siostra poszła spać, my pozostaliśmy przy ogniu. Powiedziałem, że można by przypędzić od facjendera obiecane bydło.
— Co ci się tak spieszy? — śmiał się radośnie ojciec.
58
— Na przyszłe lato będziemy mieli przychówek.
— Nie zostawię was samych — powiedział z troską.
— Ja przypędzę bydło.
— Dasz radę?
— Jeszcze jak. Przywiążę je rogami do liny, będzie szło jedno za drugim.
— A nocą?
— Będzie ze mną Kieł. Wypuszczę bydło na lince lassa, uwiązanej na kołku.
Ojciec nie odpowiadał, ale godził się jakby ze mną.
Uradziliśmy, że nie będziemy odgradzać samego pagóra, ale przesuniemy palisadę o dwieście metrów dalej, by cielaki mogły wyrosnąć bezpiecznie. Będziemy musieli postawić ze sto pięćdziesiąt metrów solidnego płotu.
Dołożyłem do żaru grube polana i ułożyłem się obok ojca. Kieł legł przy mnie, z nosem w łapach. Konie przezornie pasły się blisko. Wiatr szumiał w czubach drzew. Nocą przeszedł mały, zimowy deszcz, gęste konary chroniły nas przed wodą.
Po śniadaniu ojciec upomniał siostrę, by uważała i przykazał Pice ostrożność. Gwizdnąłem na Kła i odeszliśmy z siekierami. W młodniku nad Rio Sacre ojciec ścinał strzeliste pinie, a ja odrąbywałem małą siekierką gałęzie i wierzchołki. Miarą była tyczka. Nie męczyłem się, nadążałem za ojcem. On walił ciężką siekierą aż dudniło, ja ciupałem. Robota wciągnęła nas. Kieł przestał myszkować, przysiadł i spoglądał na nas. Wypłoszyliśmy mu wszystkie zwierzęta. Ojcu zalśniły gołe plecy, potem osuszyło, je słońce.
59
Co dziesięć uderzeń — leciała pinia. Moja robota była lżejsza. Robiło się coraz cieplej, a my rąbaliśmy coraz zajadlej, aż dudnił las.
Kieł szczeknął.
— Obiad! — doszło nas wołanie siostry.
— Idziemy do domu — wymówiłem.
— Idziemy — odpowiedział ojciec. Czuł moje myśli: dom to siostra, my i psy, konie, pagór i nasza rzeka. — Dom musi być trwały — poprawił po chłopsku.
Siekiery położyliśmy pod krzakami. Spojrzeliśmy na słońce w zenicie i wolno ruszyliśmy, prostując po drodze karki i grzbiety.
Było duszone mięso jelenia, orzeszki pinii, herwa i mango. Ojciec odpoczywał w cieniu. Ruszyłem z ościeniem na czaty. Znów dziobnąłem rybę, mieliśmy dwa wielkie płaty świeżego mięsa.
Kiedy zeszliśmy na porębę, ojciec popatrzył na prościutkie drzewka.
— Ładne, aż szkoda ciąć — żałował.
Pomijał teraz smukłe drzewka, robił przecinkę po gospodarsku. Zaczęliśmy wolno, ale robota wciągała nas.
Znów jedliśmy. Psy dostały jaguara, powarkiwały z okrutnym zadowoleniem. Ojciec poszedł na brzeg naszej rzeki, przyniósł równe kamienie o ostrym ziarnie. Ostrzyliśmy przy ognisku siekiery, ja swoją, on swoją.
— Nic ciebie nie boli? — pytał troskliwie.
— Nic. Strasznie lubię rąbać.
I rąbaliśmy, dzień w dzień. Była niegorąca zima, a oblewaliśmy się potem. Rytm uderzeń wciągał nas w zapamiętanie. Łomot naszych siekier niósł się wesoło
60
i wyzywająco. Czuliśmy się już pewniej, ale pistolety wciąż braliśmy ze sobą. Jaguary nie pokazywały się. Ojciec odjeżdżał nieco dalej, by ustrzelić antylopę.
Zaciosywaliśmy ostro cieńsze końce drągów, były strzeliste i równe jak sztachety. Po tygodniu mieliśmy ich dość. Spiłowaliśmy dość grube drzewo o rozchodzących się dwóch odnogach, ojciec zrobił z niego sanie. Według oznakowania tyk wzięliśmy się do kopania rowu. Teraz ja oblewałem się potem.
— Przestań gnać. Przecież ja nie mogę robić tyle co ty — tłumaczył dobrotliwie ojciec.
Nie powstrzymał mnie. Nie mogłem brać tyle na szpadel, co on, dlatego uwijałem się żwawiej. Czarny, tłusty czarnoziem ciągle był wilgotny. Kopaliśmy do metra w głąb i wciąż był czarny. Ojciec wbił szpadel i spojrzał w dolinę. Mimo suchej pory jak okiem sięgnąć zieleniła się trawa.
— Sto lat można zbierać bez nawożenia — wymówił z pokorą.
Z radością słuchałem wołania siostry na obiad, przedtem jednak brałem oścień i szedłem na ryby. Pod wieczór byłem zmęczony. Kładłem się i zasypiałem. Rano byłem wypoczęty, wesoły jak szpak. Znów kopaliśmy. Po pięciu dniach rów był gotowy. Ojciec założył półszory na ogiera i zaprzągł go do sań. Nakładaliśmy pinie, przewiązywaliśmy je liną. Ojciec brał ogiera za pysk i prowadził, póki się nie wdrożył. Zwózka była zabawna. Wkopywaliśmy drągi w równych odstępach, pod sznur i na równą wysokość ponad
61
dwóch metrów. Oplataliśmy je cztery razy lianami. Na grubszych okrąglakach zawiesiliśmy bramkę i furtkę, i palisada była gotowa. Była daleko od pagóra, miała chronić nasze pierwsze cielaki. Strata cielaków skazałaby nas na ubóstwo kabokli.
— Jadę po bydło — powiedziałem głośno.
Z ogniska wywinął się płomień. Ogorzała twarz ojca była ściśnięta.
— Pojedziesz. Zwieziemy tylko trochę drzewa. Przez ten czas postawię kuchnię.
— Dasz sobie radę?
— Och, z tobą byłoby łatwiej — uśmiechał się z uznaniem.
Znów cięliśmy okrąglaki, drągi, tyczki i zdzieraliśmy łyko. Ojciec zwoził, ja wdrapywałem się na palmy i nożem ścinałem liście. Zwieźliśmy je. Ojciec ustrzelił jelenia, wędziliśmy mięso.
Rankiem, ledwo słońce wzeszło nad lasy, byliśmy na nogach. Nie żegnaliśmy się. Ojciec poklepał mnie po plecach. Wskoczyłem na Jasną.
— Weź pelerynę z kapturem — powiedziała siostra.
Zaprzeczyłem ruchem głowy.
— Uważaj na ludzi i nie zapominaj pacierza — upominał ojciec.
Gwizdnąłem na Kła, wyrwał się z pieszczot siostry. Podniosłem rękę. Naprowadziłem Jasną i puściłem się w cwał. Za naszą porębą, kiedy zniknęli mi z oczu, przeszedłem w stępa. Konia nie wolno było męczyć bez potrzeby, a droga była daleka.
Klacz, wypoczęta, skora była do biegu. Trzymałem się zalesionego brzegu Rio
62
Sacre. Duże stado dzikich świń pognało w gąszcz, antylopy w step. Z prawej strony, z dala, pokazał się las. Czuby strzelistych piniorów ponad olbrzymimi liściowcami. Ciągle jechałem stepem. Kieł znał drogę i jak poprzednio biegł pierwszy. I on jakby wiedział, dokąd jedziemy. Słońce szło coraz wyżej, jechałem wolniej. Kiedy znalazło się w zenicie, wjechałem na polanę przy rzece. Zeskoczyłem. Dobyłem mięso z troka, odkroiłem spory kawał. Rozluźniłem popręg, wyjąłem uzdę i puściłem Jasną wolno. Napiła się wody i skubała trawę, szybko, pracowicie. Usiedliśmy z Kłem i pożywialiśmy się. Nie było gorąco. Po godzinie dociągnąłem popręg, wskoczyłem na grzbiet i wyjechałem na step.
Swobodna jazda w otwartej przestrzeni. Słońce schodziło niżej, coraz częściej puszczałem Jasną w szybszy bieg, a kiedy było już bardzo nisko, wyszukałem polanę nad rzeką. Rozebrałem klacz, napoiłem i uwiązałem na lince. Zjedliśmy z Kłem po większym kawale mięsa. Owinąłem się w koc i zaraz zasnąłem. W nocy przewiązałem Jasną na świeżą trawę i znów ległem przy Kle. Rankiem znów pojedliśmy mięsa i popiliśmy wodą. Napoiłem klacz, osiodłałem i ruszyliśmy w drogę. Przed południem przejechałem brodem Rio Sacre. Po trzech dniach zasnąłem u znajomego kabokla. Jechałem dwa razy szybciej niż wtedy z ojcem. Sypiałem w kaboklerskich budach. Napotykałem wioski złożone z kilku chat. Ludzie byli zdziwieni i bardzo gościnni. Jechałem w małe deszcze. Przed dworem facjendera szorowałem się w rzece i założyłem
63
koszulę. Przed domem poznały nas dogi. Dwaj kabrzy, ci sami co kiedyś, siedzieli na schodkach. Jeden z nich zaprowadził mnie do środka. Ukłoniłem się facjenderowi.
— Ojciec pozdrawia pana i przysyła mnie po bydło. Na jego twarzy uśmiech rozbawienia.
— Sam przyjechałeś?
— Tak.
Rozbawienie zniknęło, pozostał dobry uśmiech.
— Mów, jak dajecie sobie radę. Mówiłem o naszej rzece i o miejscu. Weszła siwa pani z córkami. Skłoniłem się.
— Nie przywiozłeś mi skóry jaguara? — wypomniała żartobliwie.
— Przywiozę następnym razem — odpowiedziałem poważnie.
Mówiłem o ogierze, o płocie, o rybach. Kobiety słuchały tego jak bajki. Starszy pan wspomniał swojego dziadka.
— Pobędziesz u nas kilka dni — zapraszała pani.
— Jutro jadę.
— Koniowi powinieneś dać wypocząć — wtrącił pan.
— Nie jest zmęczony, oszczędzałem go. Powiedziałem, że ojciec i siostra są sami. Przekonałem ich.
— Pozdrów ojca. Przyjadę tam kiedyś do was — rzucił starszy pan na pożegnanie.
Rankiem pędziliśmy przywiązane za rogi do długiej liny bydło, byczka i trzy wyrośnięte jałowice. Jechało ze mną dwóch gauczów. Strzelali wesoło z długich batów, osadzonych na krótkich biczyskach. Bydło wdrażało się szybko i szło
64
jedno za drugim. Byczek sadził jak przewodnik, cielice chętnie podążały za nim. Nocą pasły się w stepie. Rankiem odprawiłem gauczów, mimo iż mieli mnie odprowadzić na nasze miejsce. Zostawili mi bat i chętnie odjechali. Strzelałem więc z bata i pędziłem sam. Byczek zmyślnie kierował się ścieżką, nie było z nim kłopotu. Sypiałem u kabokli. Dziwili się, że zadałem sobie tyle udręki. W trokach miałem jeszcze wędzone mięso cielaka. Kiedy pokazywały się chaszcze, ruszałem przodem, byk kierował się za mną, a Kieł popędzał cielice. Pochód był powolny i jednolity. Minąłem chaty kabokli. Zupełna pustka. Zbliżała się noc. Obracałem na patyku ustrzelonego indyka. Bydło pasło się w pobliżu. Wtedy Kieł warknął i zjeżył się cały. Z nadrzecznych zarośli wyszedł Indianin, za nim Murzynka. Powstrzymałem rwącego do przodu Kła i przesunąłem kaburę na brzuch. Zatrzymali się o dziesięć kroków. Mężczyzna miał na czole zeschniętą ranę, jakby od cięcia nożem.
— Dobry człowieku, czy możemy usiąść przy twoim ogniu?
— Chodźcie — zawołałem.
Kieł obwąchał ich. Kobieta bała się i tuliła do mężczyzny. Usiedliśmy. Podzieliłem indyka na trzy części. Szybko zjedli duże kawały. Mojemu ledwo z Kłem daliśmy radę. Oboje byli wygłodniali i utrudzeni. Mężczyzna w potarganej koszuli i w portkach z fojsą przy pasie. Kobieta była w sukience bez koloru.
— Dokąd idziecie? — zapytałem.
— W interior — odparł Indianin.
— Jesteśmy w interiorze.
65
— Chcemy być daleko od złych ludzi — odpowiedziała kobieta.
— Uciekacie — powiedziałem wprost.
— Przeżyliśmy wielkie nieszczęście — zawodziła szlochem. — Antonio kopał brzeg rzeki, gotowałam mu czarną fasolę. Pijany biały garimpejro chciał mnie skrzywdzić, a ja jestem prawowitą żoną Antonia. Może go nie zabiłeś, Antonio…
— Teraz chciałbym, żeby żył, Mario.
— Tułamy się — biadoliła. — Bez ognia, jak zwierzęta. Bo jak z taką gębą do ludzi?… Chcemy jak najdalej na zachód.
— Chodźcie ze mną — powiedziałem.
— Tam nikt już nie mieszka — powiedział Antonio.
— Mieszkamy tam z ojcem i siostrą, jeszcze wiele dni drogi stąd.
— Przyjmiecie nas? — pytała z pokorą Maria.
— Będziemy razem.
Antonio naściągał gałęzi. Siedli i cieszyli się ogniem. O zmroku odszedłem od nich o jakie dwadzieścia kroków. Otuliłem się kocem i zasnąłem z Kłem przy boku.
Rano zjedliśmy indiańskie banany i ruszyliśmy w drogę. Wysunąłem się naprzód, Kieł biegł przede mną, a Antonio i Maria ochoczo popędzali bydło. Podczas popołudniowego postoju piliśmy tylko wodę i ruszyliśmy dalej. Pod wieczór ustrzeliłem z pistoletu przebiegającego warchlaka. Antonio aż krzyknął ze zdziwienia. Miałem tylko parabelkę, ale do dwustu metrów biła celnie, jak karabinek. Antonio oporządził mięso. Potem piekli,
66
wędzili i jedli z Marią za wszystkie dni niedostatku.
Ciągle byłem czujny i spałem z daleka od nich. Kieł przeciwnie, miał do nich coraz większe zaufanie. Przeszliśmy Rio Sacre. Ostatniego dnia rozwiązaliśmy krowy. Pędziliśmy je teraz szybciej. Usłyszałem rżenie ogiera. Za występem lasu zobaczyliśmy konie z podniesionymi łbami. Klacze ruszyły z kopyta. Ogier jakby mnie poznał, ale po chwili popędził za nimi. Kieł wiercił się niespokojnie. Przy porębie puściłem go. Pognał, ile sił w łapach. Odezwała się Pika. Głosy psów zagrały radośnie. Potem Kieł zaskowyczał, suka pewnie go ugryzła. Na wzniesieniu stał ojciec z siostrą, patrzyli w naszą stronę. Wpędziliśmy bydło za płot. Antonio zamknął furtkę na kołek. Jechałem wolno. Paliła mnie radość i wylewała się uśmiechem. Przybyliśmy na pagór. Zeskoczyłem z siodła. Ucałowałem ich w policzki i opowiedziałem pokrótce, jak spotkałem tamtych.
— Nie kłamiecie? — zapytał ich twardo ojciec.
Dłońmi bili się w piersi. Przysięgali na Boga i na świętych, że mówią szczerą prawdę.
— Jesteś łatwowierny. Musi to być dobry chłop, że nie uciął ci głowy — powiedział ojciec po polsku.
— Pilnowałem się.
— Stawiajcie sobie szałas — rzucił im przyjaźnie.
Stała już kuchnia, właściwie obszerny, czterospadowy dach na okrąglakach. Podwyższenie na ognisko z kamieni, spojone gliną. Poukładałem statki przy nim. Zobaczyłem,
67
jak ojciec popędził konie za ogrodzenie, by nie zżerały tu trawy. Obejrzał bydło i podszedł do mnie.
— Dorodne sztuki — chwalił.
— Jak sobie radziłeś? — pytałem, patrząc na okap.
— Nic tu ciężkiego. Ostatnimi gwoździami zbiłem drabinę.
Po dwóch godzinach stanął niezły szałas. Maria pomagała siostrze przy palenisku, brała kuchnię w swoje ręce. Siedliśmy pod okapem. Znów duszone mięso, owoce z selwy i herwa.
Antonio był Guarani z Paragwaju. Opowiadał o swoich wędrówkach garimpejra. Maria pytlowała i śmiała się.
— Antonio, spotkaliśmy dobrych ludzi. Już nie będziemy się włóczyć.
— Tak, moja czarnuszko.
— A ksiądz wam pobłogosławił? — dociekał ojciec.
— Zgrzeszyliśmy nasamprzód. Potem uklękliśmy i przysięgli Bogu pod gwiazdami, że będziemy sobie wierni. Byliśmy z ludźmi gorszymi od dzikich zwierząt.
— Tu nikt was nie skrzywdzi.
Przyniosłem im derki z koni i odeszli. Podsyciłem ogień i mówiłem o mojej drodze. O pozdrowieniu facjendera dla ojca.
— Jest dla nas życzliwy — powiedział ojciec serdecznie.
Mówiłem, że w drodze Antonio i Maria chętnie zaganiali krowy.
— Ona jest porządna kobieta, on też porządny, zabił jednak człowieka. Nie wolno wdawać się z nim w kłótnię. Odejdzie, jeśli nie będzie zgodny.
68
Poderwał się, ja za nim. Legliśmy koło namiotu.
Rano Maria przyrządzała śniadanie. Ojciec dał jej z juków białego surowego płótna na sukienkę, Antoniowi spodenki z powleczenia. Wrócił w nich znad rzeki, wyszorowany, krzepki, jakby z brązu. Wstydził się trochę, że chodzi jak dzikus. Maria popędziła wyprać jego stytłany i podarty przyodziewek.
Poszliśmy we trójkę na porębę, ciąć drzewo na dom. Antonio był chętny, starał się nadążać za ojcem, choć go nikt nie popędzał. Około południa ścięli z ojcem grubego piniora. Oderżnęli z niego dwa cienkie kręgi na blaty stołów, a z cieńszego końca mniejsze kręgi na zydle. Przycięliśmy gładkie kołki. Po obiedzie zwieźliśmy to saniami. Wierciliśmy otwory i wbijaliśmy nogi. Ojciec wygładzał wszystko strugiem. Maria szyła sukienkę i nuciła o niej piosenkę. Po kąpieli ubrała się w nią z pyszną miną. Sięgała jej do połowy ud, była bez rękawów i z niemałym dekoltem.
— Nie za mała? — zadrwił ojciec.
— Tyle dał pan materiału.
— I tak byś kuso ucięła.
Do kolacji siedliśmy przy stołach. Maria śmiała się dźwięcznie i śpiewała o najpiękniejszym domu ze stołami. Śpiewaliśmy z nią, ale nam nie wychodziło to tak ładnie.
Cięliśmy drzewo. Ojciec polował czasami, ja kłułem ryby ościeniem, Antonio znosił owoce. Przynosił też nowe, o których nie wiedzieliśmy, że są jadalne, czubki palm, kłącza. Maria dusiła mięso z korzeniami. Antonio był chętny do pracy.
69
Zagoiło mu się czoło. Zawsze wyglądał smutny, chociaż nie był taki. Swoje radości i smutki przeżywał spokojnie. Maria za to dźwięczała. Śpiewała o nas, o koniach, o psach, o wszystkim. Znała kilka nie swoich piosenek o miłości i o śmierci, ale śpiewała je tylko czasami. Było nam weselej. Antonio ze swoją chłopską surowością był podobny do ojca.
Rozpoczęliśmy zwózkę, tym razem Pstrokatą. Zaokrągliła się. Była duża i prawie tak silna jak ogier. Ojciec wybierał drzewo, mierzył, przycinał. Potem wszyscy krzątaliśmy się na pagórze. Po miesiącu mieliśmy mały, prostokątny domek, pokryty czterospadową strzechą z liści palm. Od północy połowę zajmowała izba o bambusowych ścianach i małych okienkach. Od południa było tylko zadaszenie. Zbiliśmy ramy łóżek, zapletliśmy je rzemieniami i wymościliśmy skórami. Zwinęliśmy namiot. Poznosiliśmy dobytek, ułożyliśmy go starannie. Dopełniliśmy umeblowania stołem z kręgu pnia i trzema zydlami z mniejszych kręgów. Maria śpiewała o naszym domu, że chciałaby mieć taki.
Kiedy wszyscy już spali, siedziałem z ojcem na werandzie. Mówiliśmy o Antoniu. Pod jego ponurością była prawość. A Maria chciałaby wszystko wyśpiewać. Cieszyłem się domem.
— Taka ładna szopka — śmiał się ojciec. — Dom powinien być na sto lat.
— Tak długo bale nie przetrwają.
— Postoi i dwieście lat, ale trzeba by wybrać smolaki.
Czyste powietrze owionęło nas chłodem nocy, pachniała ziemia i krystaliczna woda.
70
W gorące dni nawet słońce było tu bardziej życiodajne.
— Tato, dlaczego biedni ludzie żyją w miastach tak nędznie?
— Łatwiej im w takim leniwym smrodku. A może nie mają odwagi ruszyć się?
— Gdyby wiedzieli, jak tu jest, na pewno przyjechaliby.
— Pewnie by przyjechali. I wtedy można by wybudować wieś. Widziałeś te lasy o dziesięć kilometrów stąd? W gromadzie tkwi siła, a tak człowiek zawsze musi mieć w sobie wilka, by drugi go nie zadławił.
— Gdyby tak przywieźć mały gatr z maszyną parową…
— Wtedy poszłoby szybko.
— Musimy znaleźć rudę, mielibyśmy żelazo choćby na gwoździe i na najprostsze okucia.
— Zdałoby się.
— Powinien tu być mechanik, kowal, kołodziej, szkutnik, stolarz, garbarz, siodlarz. Zdałby się i geolog.
— Wtedy mielibyśmy wszystko swoje.
— Pojadę do Kurytyby i przyprowadzę Polaków.
Ojciec roześmiał się.
— A krów nie przypędziłem?
— Jesteś za mały, nie będą ciebie słuchać.
— To jedź ty.
— Teraz mógłbym, jest Antonio, Maria.
— Pojedziesz?
— Pojadę. W gromadzie będzie nam się lepiej żyło.
— Kiedy pojedziesz?
71
— Wpierw musimy przysposobić drzewa, by Antonio przed ulewami letnimi postawił sobie taki domek, jak nasz. Trzeba by też zrobić zadaszenie dla cielaków i źrebiąt.
Cały tydzień cięliśmy drzewo, potem zwoziliśmy je. Rankiem wylegliśmy wszyscy. Ojciec był gotowy do drogi.
— Spiesz się z domem, Antonio — mówił z radosną siłą — cielaki też muszą mieć okap. Miej na wszystko oko. Mario, oby ci nie było smutno.
Pogładził siostrę po głowie. Wziął ode mnie wodze i skoczył na ogiera. Obrócił nim. Gwizdnął na Kła. Wzniósł rękę na pożegnanie. Dotknął kabury na biodrze i ruszył. Patrzyliśmy za nim, aż zakrył go występ lasu.
Wzięliśmy się do roboty. Była łatwiejsza, budowaliśmy według gotowego wzoru. Pomagała nam Maria. Była rosła i mocna jak chłop. Ona to po ukończeniu budowy wprowadziła się uroczyście i zagnieździła ze śpiewem. Dom był przede wszystkim jej domem.
Niżej, od strony Rio Sacre, gdzie krowy i klacze chowały się w cień wielkich liściowców, wkopaliśmy głęboko i umocnili kamieniami grube okrąglaki. Połączyliśmy je czterospadowym dachem z liści palm i lianami, zaplatanymi na żerdzi. Zwierzaki wiedziały, że to dla nich; zmieściłoby się ich tam trzy razy więcej.
Słońce wznosiło się coraz wyżej, coraz gorętsze były dni. Nadchodziło lato.
Otworzyłem oczy. Od wschodu toczył się jeszcze daleki grzmot. Leżałem w rozdartym gałęziami hamaku. To usztywnione i wymoszczone skórami legowisko
72
było zawieszone pod zadaszeniem obszernej werandy. Na ogromnych drzewach nie drgnął żaden liść. Niżej, przy Rio Sacre, krowy i klacze skupiły się pod dachem. Zadął wicher, aż jęknęły konary i zatrzeszczała strzecha. Ciemności ożyły. Niebo raz po raz otwierało się ogniem. Nasza rzeka lśniła jak niepojęta błyskawica.
Antonio wyszedł na werandę swojego domku i szybko schował się z powrotem. Spod ściany cicho pisnęła suka i przybiegła pod hamak. Dotknąłem jej, drżała. Lunął deszcz. Błyskawice prześwietlały spływające kaskady. Pioruny biły w jednostajnym poszumie wody, drzewa jęczały, pagór trząsł się, ale domki nasze ciągle stały. Pomyślałem o ojcu: oby w takiej chwili miał chociaż gęste drzewo nad sobą, a obok dobrze uwiązanego ogiera. Już półtora miesiąca był w drodze. Jechał nawet bez karabinka… Na pewno jest już w ludnych stronach i jest mu dobrze… Burza przeszła, popędziła dalej…
Następowały coraz gorętsze dni. Często przechodziły deszcze, ale nie tak gwałtowne, jak podczas pierwszej burzy. Pokazały się żararaki. Pika fukała z obrzydzeniem, nawet nie próbowała zbliżać się do nich. Małych stworzonek bały się nawet konie. Chodziliśmy boso i też pilnowaliśmy się, póki Antonio nie przyniósł ptaka. Czaił się długo za krzakiem, potem rzucił kijem, zbił go z nóg i złapał. Podciął mu skrzydła i puścił przy naszym domostwie. Był podobny do bociana, wołaliśmy na niego Bociek. Miał duszę lwa. Nie bał się Piki. Ostrym dziobem miażdżył łby żararakom, odrąbywał
73
je, a resztę zjadał. Godzinami czatował przy norkach na myszy i szczury. Zadomowił się na werandzie Antonia. Szanowaliśmy go w naszej wspólnocie.
Rankiem otwieraliśmy furtę. Konie i bydło wychodziły paść się. Przed wieczorem zwierzęta same wracały pod dach szopy.
Mieliśmy wiele czasu. Przyodziewku Antonia nie można było już reperować, mój i siostry także się przecierał. Antonio wybrał skóry antylop i saren, moczył je w rzece pod głazem, potem skrobał je starannie z obu stron. Wysuszone wydusił w olejku kokosowym i rozwiesił w cieniu. Z nich wszyscy szyliśmy sobie ubrania. Maria przykrawała je dużymi nożycami. Ponieważ mieliśmy jedną tylko rękawicę rymarską, Antonio porobił podobne opaski z twardej skóry byka jelenia. Szyliśmy rzemykami, nawlekanymi na trójkątne igły. Siostra i Maria ponacinały doły spódnic w cienkie frędzle, bluzki pod szyją wiązały na rzemyki. Obaj z Antoniem mieliśmy podobne zapięcia koszul. Miałem też krótkie spodenki z traperskim szwem i frędzlami, a Antonio długie. Wyglądał w nich bojowo, jak rapciaty kogut. Mogliśmy pokazać się ludziom.
Pika grubiała, w końcu oszczeniła się na werandzie. Rozciągnięta na skórze jelenia pozwalała ssać do syta czterem maleństwom. Stale była przy nich i często je lizała.
Wyjechałem by ustrzelić antylopę. Zapuściłem się brzegiem naszej rzeki aż pod las. Skierowałem się w ledwo widoczny
74
między głazami ślad ścieżki. Jasna parsknęła, dalej nie chciała iść.
Odbezpieczyłem karabinek, zeskoczyłem, a po kilku krokach zobaczyłem w szczelinie pod wystającą skałą trzy maleńkie kocięta pumy. Postanowiłem przyczaić się i zabić starą, ale zrobiło mi się żal i maleństw, i matki. Wziąłem jedno, było jeszcze ślepe. Wyszedłem, wskoczyłem na Jasną. Ostrożnie wyjechałem z odprysków skalnych, a Jasna bez zachęty weszła w cwał. Z maleństwem, w dłoni przy piersi pognałem na pagór. Zbiegli się wszyscy. Pika zjeżyła się i zaczęła warczeć. Długo napominałem ją i prosiłem, w końcu przestała. Jednak odwracała nos, nie podobał jej się odór pumy. W końcu przybliżyła pysk do nieporadnego maleństwa w moich rękach. Ugłaskałem ją i objąłem, potem przybliżyłem maleństwo do jej brzucha. Z ufnością dobrało się do cyca… Antonio powiedział, że stara przyjdzie. Wpędził krowy i konie w ogrodzenie, zamknął furtę. Przez cały dzień układałem sukę, by przyjęła znajdę. Nie zadławiła pumy. Zaniosłem ją do szczeniaków, im także nie podobał się odór przybysza. Wstawałem w nocy, ale puma, wciąż żywa, spała najufniej. Następnego dnia trzymaliśmy krowy i konie w ogrodzeniu. Minęło kilka dni i stara puma nie przyszła. Antonio powiedział, że pewnie przeniosła w inne miejsce swoje małe i już nie przyjdzie.
Papuga Ara, którą znalazłem na drzewie, rosła szybko. Przegryzała rzemień, na którym była uwiązana, więc podciąłem i jej skrzydła. Nauczyła się wołać „Pika”, bo najczęściej słyszała to imię.
75
Były sąsiadkami, zamieszkiwały werandę. Szczeniaki i puma miały bystre ślepia, podrosły i baraszkowały jak rodzeństwo. Czasami puma zadrapnęła które, wtedy Pika karciła ją i znów panowała zgoda. Bociek, jeśli nic nie upolował, przychodził do kuchni. Maria rzucała mu kawałek mięsa i dziwiła się:
— Tu jak w Arce Noego i wszystko w takiej zgodzie…
Klacze zaczęły się źrebić, zawsze pod szopą. Matki ze źrebiętami zostawialiśmy w ogrodzeniu. Cieliły się jałówki. Był dobry przychówek: cztery źrebaki i sześć cieląt. Całkowicie wyżerały trawę w ogrodzeniu. Brałem karabinek przez plecy, czterometrowy bat i pędziłem wszystko za ogrodzenie, na stepową stronę naszej rzeki. Zdejmowałem karabinek, pilnowałem. Krowy z cielakami skupiały się w jedno stadko i chodziły za bykiem, klacze tworzyły drugie. Spędzałem oba stadka, by pasły się blisko siebie. Na obiad jadłem kawałek mięsa i popijałem wodą. Przed południową spiekotą chowaliśmy się w cień kilku drzew, a kiedy słońce było już nisko, konie same wolno schodziły za ogrodzenie, za nimi krowy. Kiedyś, pod wieczór, z chaszczy nad Rio Sacre wybiegł jaguar. Swobodnie, w podskokach, zbliżał się do stada. Nie widział mnie. Rozległ się tętent, to uciekały konie, ufne w swoje nogi. Jaguar przebiegał blisko. Zmierzyłem w łeb, bez ryku utknął w ziemi. Kiedy podszedłem, drgała na nim skóra, rozprężył się i znieruchomiał. Krowy stały jeszcze z wysuniętymi rogami, cielęta skupione były w środku, a byk sterczał na przedzie. Przybiegł Antonio
76
z karabinkiem. Popędziliśmy krowy za ogrodzenie, potem on przywiózł na saniach tygrysa. Była jeszcze jedna skóra. Nie było ojca, więc i mięso mogliśmy jeść swobodnie. Smakowało nam jak najlepsza płastuga. Kiedy indziej podeszło do krów stado antylop. Ustrzeliłem największego kozła. Znów przybiegł Antonio. Zarzucił go sobie na plecy i poniósł do domu. Przechodziły ciepłe ulewy, siekły aż do bólu. Kryliśmy się pod drzewami, one stępiały nawałnicę. Przed nadchodzącymi burzami zwierzęta same schodziły pod szopę. Czasami zastępował mnie Antonio: bez przerwy pilnowaliśmy stad.
Szczeniaki wyrastały, ale puma przerosła je i pokryła się pięknym, płowym brązem. W ustawicznej zabawie pełno ich było na pagórze. Czasami jakiś psiak popiskiwał pod ostrymi pazurami, wtedy Pika karciła pumę. Starała się być przy niej, wychowywała ją. Ta uznawała ją jak matkę i bała się jej. Po przypędzeniu bydła karmiłem wszystkie z ręki. Najchętniej głaskałem pumę, zawsze miałem dla niej kawałek mięsa, chodziła za mną jak psiak. W nocy zgrabnym susem wskakiwała na hamak i zasypialiśmy razem. Ara wyrosła w dużą, niebieską ararę. Rano krzyczała „do roboty!”, bo często tak wołaliśmy, dodając sobie ochoty. Albo ,,Pika, pilnuj!”, wtedy suka śledziła pumę, by ta nie drapała psiaków. Pika broniła także Ary i Bociana przed pumą, zresztą wszyscy byliśmy pod jej opieką. Zabierałem ją do pasania stad, pomagała mi trzymać je w skupieniu. Kiedyś zabrałem także pumę. Trzymała się Piki, niepewna w przestrzeni. Odbiegała, ale jeszcze szybciej
77
pędziła z powrotem. Krowy i konie nie bały się Piki, ale kiedy towarzyszyła jej puma, wyzbywały się opieszałości. Puma była już tak wyrośnięta jak suka, ale była posłuszna i nie atakowała jej. Ku zdziwieniu wszystkich przepędziłem bydło wraz z pumą.
Minęła połowa lata i ojciec ciągle nie wracał. Często przy kolacji mówiliśmy z siostrą o ojcu. Zbierało jej się na płacz.
— Ino patrzeć jak przypędzi na ogierze — wołała Maria i śpiewała o jego dobroci, o harcie, o tym, że wszystkiemu da radę,
Co dnia pilnowałem stad z Piką i pumą. Jednego popołudnia na drugim brzegu rzeki pokazała się duża gromada Indian. Spędziłem bydło za ogrodzenie i zamknąłem furtę. Antonio był zaniepokojony.
— Co myślisz? — zapytałem go.
— To Nambikwara, są okrutni i dzicy.
— Za bardzo się pokazują, przecież tak się nie napada.
— Chcą nas przestraszyć. Może zechcą zaatakować, gdy zobaczą, że jest nas tak mało.
— Nie przestraszą nas.
— Nie możemy ich dopuścić. Mogą udawać przyjaźń.
Dałem mu karabinek, a Marii pistolet. Nauczyłem Marię ładować. Założyła pas z kaburą i nie bała się. Antonio już kiedyś miał winchestera.
Kiedy siedzieliśmy za palisadą, tuż nad naszą rzeką, tapir wszedł w wodę i najspokojniej płynął na drugą stronę. Przyklęknąłem na kolanie, nastawiłem celownik i oparłem lufę na wystającej skale.
78
Tapir przepłynął rzekę, wyszedł z wody, zatrzymał się i skręcił łeb. Zmierzyłem niżej ucha i wypaliłem. Zwalił się jak kłoda. Indianie zahuczeli w okrzykach. Potem wyszło ich z dziesięciu nad wodę i wywlekli go na suchy brzeg.
— Dałeś im dużo jedzenia — zawołał Antonio.
— Tak chciałem.
— I przestrzegłeś ich.
— To też.
Indianie ćwiartowali ogromnego zwierza. Potem długo w noc palili ognie i pohukiwali przy biesiadzie.
Maria i Antonio poszli spać. Miałem pilnować do północy. Z karabinem w ręku i paczką pocisków obok usiadłem na brzegu stromizny, patrzyłem na rzekę i na palisadę. Wszystko posnęło, tylko Pika przysiadła obok mnie. Po północy przyszedł Antonio, pozostał z Piką. Ległem w hamaku z karabinkiem przy boku. Nie chciało mi się spać. Pomyślałem o ojcu. Może jest już blisko i prowadzi bandejrę? Oto jedzie na swoim krwistym ogierze, a obok niego młody junak, gotów na wszystko. Za nimi, jedna za drugą, sześciokonne arby, ciężko załadowane. Za każdą idzie na lince krowa. Zamyka pochód kilku konnych zuchów. Woźnice strzelają z długich batów, obok nich siedzą kobiety i dzieci. Inni drzemią pod brezentowymi dachami na legowiskach ze skór i koców. Fojsy i siekiery na pewno często były w robocie przy torowaniu drogi. Zdarzały się przeprawy przez brody rzek przy podwójnych zaprzęgach. Także pracowite biwaki z pilnowaniem dobytku i spętanych koni. Pewnie wszyscy
79
pojadą pod las, budować tartak. Tu natomiast wystarczy kilku ludzi. Będzie hodowla bydła poza palisadą, za nową zagrodą z poprzecznych żerdzi. Jaguary muszą się wynieść. Zaorzemy ziemię przed palisadą, posadzimy kukurydzę, fasolę, trzcinę cukrową, warzywa. Będą dwa zbiory w roku. W przyszłym roku zwieziemy na łodziach budulec i postawimy domy za palisadą, takie na sto lat. Przy tartaku powstanie prawdziwa wieś, z orną ziemią i hodowlą bydła. Przyjdą inne bandejry, może dziesięć, może sto, ale to już nie będą bandejry, bo naprawdę była tylko jedna, kiedy my przyszliśmy, z ojcem i siostrą. Ale miejsca starczy dla wszystkich. Powstaną nowe wsie wzdłuż naszej rzeki, aż do Tapajósu, i dalej nad nim, aż do jego bystrzyn i porohów. Połączy je wspaniały gościniec. Budulec rozwiozą łodzie, ciągnione przez konie. Dochowamy się ogromnego stada i zaorzemy kawał stepu. Powstające wsie od nas dostaną bydło i nasiona na zagospodarowanie. Wzdłuż rzek, na prawie pięćsetkilometrowej przestrzeni znajdziemy dość gliny na dachówki, rudy na gwoździe i na najprostsze okucia. Wstawimy w okna szyby z własnej huty. Będziemy wypalać wapień. Znajdziemy ropę, sól i wiele innych minerałów. Nastanie potrzeba maszyn. Ale sprowadzenie ich z portów wschodniego wybrzeża, przez wielosetkilometrowe bezdroże, będzie trudne. Najlepsza droga i o połowę krótsza wiodłaby Tapajósem, od Amazonki. Tylko — jego porohy. Wioski będą coraz ludniejsze, ze szkołami. A największa osada powstanie przy porohach, tam skupimy
80
wszystkie siły, by przebić bramę na świat. Przeciągniemy łodzie na kołach po twardej drodze poza porohy, popłyną Tapajósem z kakao i kawą aż do Santarem nad Amazonką, a wrócą już na silnikach z potrzebnym żelastwem. Przy porohach położymy tor żelazny i będziemy przeciągać stutonowe szkuty pełne kakao i kawy. Potem, z pomocą inżynierów, koparek, dźwigów pływających i dynamitu, przekopiemy kanał. Popłyną stalowe barki z naszych stoczni z płodami Mato Grosso, pędzone maszynami naszej utysiąckrotnionej pracy. Potem nauczymy Indian sadzić kukurydzę i hodować bydło. Musimy ocalić nieposkromionych, wspaniałych Szawantów… Warknęła Pika.
Na drugiej stronie rzeki było pusto. Słońce już wzeszło. Znów warknęła Pika. Ze stepu doszedł słabiutki tętent. Antonio spojrzał na mnie. Zza lasu w pełnym cwale wypłynął jeździec, za nim pies.
— Ojciec — krzyknąłem.
Antonio już biegł otworzyć furtę palisady. Ojciec wpadł na pagór, zeskoczył z konia. Uścisnął siostrę, mnie, nawet Marię. Chudy, spalony słońcem, był tylko radością. Zdjął koszulę i wytarł nią spotniałego ogiera. Rozebrał go, klepnął po zadzie, by odszedł. Gołym ramieniem otarł pot z czoła, jakby teraz dopiero poczuł zmęczenie. Siostra przyniosła skórę jaguara. Usiadł na niej i rozprostował nogi. Zdjąłem mu buty. Sam ściągnął skarpety. Patrzył na dom Antonia, na szopę, na przychówek. Uśmiechnął się.
— A to co, też do rodziny? — spojrzał zdziwiony na pumę.
81
— Do roboty! — krzyknęła Ara.
Kieł chciał obwąchać Boćka, ale napotkał dziób ostry jak pika. I dla niego dużo się tu zmieniło. Przed pumą broniła go suka.
— Zdrowi jesteście? — zapytał ojciec.
— Zdrowi.
— A ty? — zapytałem.
— Też. To była straszna droga.
— A bandejra?
— Jest. Pół setki ludzi. Dziesięć arb, dziewięć krów. Wszystko prawie poszło z gatrem pod las. Tu przyjedzie jedna rodzina z dziećmi na arbie. Do tego narzędzia rolnicze. Dwóch konnych chłopaków pędzi krowy. Ino patrzeć ich. Macie piękny przychówek…
Cieszył się jak chłop.
— Tu trawa wyżarta. Pędźcie stada w step.
Opowiedziałem mu o Nambikwara i naszym pogotowiu. Pochwalił je, ale bydło kazał pędzić. Antonio zaraz odszedł z karabinkiem.
— Ziemię nabyliśmy wspólnie od rządu, na spłaty. Od ujścia Rio Sacre, piętnaście kilometrów, licząc w górę miedzy rzekami. W Kurytybie wszyscy chcą jechać, już się sposobią. Kiedy stanie tartak, odejdą arby, a w każdej tylko woźnica i ze trzech konnych. Po drodze będą skupywać herwę i szlachetniejsze skóry. Na drugą zimę przyjadą nowi osadnicy.
— Pójdę po nich.
— Możesz — pozwolił swobodnie.
— Jak długo będziesz siedział i wypalał naftę?! Do diabła!
82
Stanęło mi serce, zabiło wzburzone, aż łomot uderzył w skronie. Ostatnie słowa powiedział naprawdę ojciec. Musiał już kilka razy przynaglać mnie do spania, bo rzucił najgorszą swą klątwę. Być może słyszałem jego napomnienia, ale marzenie było tak silne, że supłałem je dalej. Ojciec leżał w łóżku, w drugim spała siostra. Głosu nie mogłem z siebie wydobyć. Wstałem, by mu dać znać, że słyszałem. Przeniknął mnie zimowy chłód. W kozie już dawno wygasł ogień. W okienka naszej izdebki na peryferiach Łodzi zacinał płatami śnieg. Jeszcze piekły mnie plecy od uderzeń pasa. Tego dnia poszliśmy z Bolciem na wagary, z linką, nad jedyną tu wodę, nad rzekę ze ścieków fabrycznych. Bawiliśmy się w Tarzana. Wciągaliśmy się po lince, sposobiąc na marynarzy, mimo iż byliśmy dopiero w szóstej klasie szkoły podstawowej. Lunął deszcz, więc pobiegliśmy do lasku przy lotnisku. Rozpaliliśmy ogień, by się wysuszyć. Lunął jeszcze większy, wzięliśmy się do stawiania szałasu. Z „puszczy” wygonił nas chłop, pewno właściciel. Musieliśmy zdrowo uciekać, był szybki jak na starego, ale nas nikt by nie dogonił. Wpierw spadł mi but z jednej nogi, potem z drugiej. Groźny chłop pozbierał je, zatrzymał się i prosił, bym je zabrał. Mówił, że mnie już nie pobije. Bolek chciał iść, bo myślał, że się boję. Powstrzymałem go. To już nie były buty. Każdy miał z dziesięć pęknięć, całe poszły w strzępy. Oderwaliśmy się od chłopa stojącego z butami w rękach. Leżał marcowy śnieg, ale zdawało mi się, że pali w stopy. Na ulicach ludzie przyglądali się zdziwieni. Broniłem
83
się śmiechem. Bolek odprowadził mnie pod same drzwi, ale nie miał odwagi wejść. Ojciec zdziwił się jak nigdy.
— Gdzie buty! — wrzasnął.
Opowiedziałem mu prawdę, że sposobiliśmy się na marynarzy.
Sprawił mi tęgą rozgrzewkę. Powiedział, że kupi trepy. Płakałem z gniewu, nie z bólu. Musiałem coś zjeść, bo dostałbym drugie lanie. Wsparty na stole myślałem, że już niedługo pójdę obejrzeć świat. Jak to jest gdzie indziej? Była to konieczność, przyjmowałem ją z największą radością.
Ojciec podsunął mi kilka gazet. Były stare. Nigdy nie wydawaliśmy na nie pieniędzy, ale wiedział, że czytam wszystkie, więc często skądś mi je przynosił. Zacząłem przeglądać. Pułkownik Fawcett nad Rio Papagaio — biły w oczy duże litery. Mniejsze, pod nimi, mówiły, że widziano go tam z Indianami. Był opis Mato Grosso i rzeki, dopływu Tapajósu. Byłem oczarowany jej urokiem, i tym, że nazywała się tak samo jak my, i że taka piękna. Moje nazwisko nie podobało się, wszystkim wydawało się cudaczne. Cięższe było do uniesienia, niż gdybym miał książęce. Zapragnąłem zamieszkać nad rzeką. Sięgnąłem po atlas, potem po drugi, niemiecki, bardziej szczegółowy, ale i tam jej nie było. Ołówkiem oznaczyłem jej bieg. Przeskoczyłem morza, ocean i rozpocząłem wędrówkę. Zatonąłem w niej. Nie zauważyłem nawet, kiedy siostra podsunęła mi tę zapaloną naftówkę, abym nie psuł oczu. Musiałem odsunąć kolację. Ożyły wszystkie wiadomości z tamtego kraju. Gdyby nie nafta, wędrowałbym dalej.
84
— Chodźże już spać — wołał ojciec. Rozebrałem się, zdmuchnąłem lampę i wskoczyłem pod pierzynę.
— Tato, pojedziemy nad Rio Papagaio — wymówiłem najpewniej jak mogłem.
— Gdzie to jest?
— W Brazylii.
— Och, to na drugim końcu świata. Jak się tam dostaniemy? — zapytał poważnie.
— Jak urosnę. I ożenię się z Indianką.
— Spij, już śpij.
Przytuliłem się do niego. Kochałem go, minio że od czasu do czasu sprawiał mi lanie. Zasypiałem z marzeniem o Rio Papagaio.
85
Wybory
Przepełniony byłem młodzieńczą radością. Potknąłem się o wyrwę w cementowej posadzce. Czarną norę korytarza ledwo rozwidniała żarówka w drucianym kagańcu. Z drzwi na wprost niósł się rodzinny warkot maszyny do szycia. Z przekorą zapukałem, choć nie robiłem tego nigdy i sam otworzyłem, nim jeszcze usłyszałem głos. Zrzuciłem swój skąpy worek marynarski. Ojciec przyszywał guzik. Odwrócił głowę i wymówił:
— No, żyje jeszcze.
Te słowa były tylko dla mnie. Zawsze mnie tak witał, kiedy wracałem z włóczęgi.
Siostra, mimo że była odwrócona plecami, uciesznie pisnęła moje imię, zerwała się z krzesła i rzuciła na mnie. Po ucałowaniach uspokoiliśmy się. Nie cackaliśmy się nigdy, nie mówiliśmy o kochaniu, ono było w nas tak po prostu, jak życie. Siostra podkręciła naftówkę, staruszek zganił ją, że szkło pęknie. Zaśmialiśmy się, chodziło mu przecież o naftę. Oglądali mnie z przejęciem: pierwszy raz w życiu miałem przyzwoite ubranie. Siostra pokrzykiwała:
— Ale opalony! A na twarzy nic się nie zmienił. Odgrzeję ci zalewajki.
86
— Czekaj, wrzuć do niej kiełbasę.
Dałem jej pieniądze.
Kiedy wychlipaliśmy barszcz i wzięliśmy się do kiełbasy, jedliśmy ją powoli, smakując. Zawsze była dla nas nieosiągalnym przysmakiem. Staruszek pokiwał głową:
— Po coś tu przyjechał, na tę bidę?
Nie odpowiedziałem. Jego miłość była wprost niepojęta. Mógłby mnie już nie oglądać, wystarczyła mu pewność, że jest mi dobrze, że mam co jeść, że uszedłem zagładzie, jaka mnie tu czekała. Wpatrywał się we mnie. Małe, bure oczy jaśniały ciepłą radością. Chwilami czytałem w nich dumę, że oto jego marnotrawny jeszcze się nie wykoleił zupełnie. A bywało, że się mnie wyrzekał, bo byłem jego przeciwieństwem. Zbuntowałem się przeciw Bogu, nie szanowałem urzędów, miałem pogardę dla wszystkich ludzi na stanowiskach. Bogato ubrani byli dla mnie nędznymi draniami. Od ojca wziąłem jego chłopską rzetelność i uczciwość, wiedział o tym, i tylko to nas łączyło. Ale i tu różniliśmy się. Ojciec, mimo że analfabeta, miał w sobie coś z tołstojowszczyzny. Tylko Tołstoj znajdował wyjście w uczuciu, a ojciec w Bogu. Różniłem się od nich obu, dla dobrych ludzi miałem całą gorącość serca, dla złych byłem nieprzejednany, jak Szerszeń.
— Nic się nie zmieniło — odezwała się siostra. — Krzyż mnie boli od dźwigania tobołów z bielizną. Szyję dwanaście godzin. Patrz — wyciągnęła dłonie z pokrzywionymi od maszyny palcami. — I wciąż nie starcza. Ojciec chodzi jak dziad z mydłem i drobiazgami po wsiach.
87
— O, głupia — obruszył się ojciec — przecie to handel. Źle ci, jak przyniosę trochę jaj, sera, czasem osełkę masła?…
Znów zaśmialiśmy się.
Zauważyłem, że siostra była bardzo bledziutka i mizerna, że ojciec już schnął starczo. Spałem z nim. Rozmawialiśmy długo leżąc już w łóżkach. Opowiadałem, dlaczego ostatniego roku nie przyjechałem na urlop. Nie miałem na kolej, zresztą nie chciałem ich objadać. Po wyjściu z marynarki wojennej, nie mogąc dostać się do handlowej, pojechałem na gapę koleją do Konstancy w Rumunii i tam zamustrowałem na „Polonię”. Długo musiałem im opowiadać o obcych krajach i ludziach.
Po południu wyszedłem oglądać swoje peryferie. Dwupiętrowa kamienica, w której się wychowałem, jakoś mi zmalała, jakby się zapadła. Podwóreczko było przepełnione odorem z ustępu, do którego ludzie chodzili w kolejce. Na Sanockiej, jak zawsze, w rynsztokach płynęła cuchnąca maź pomyj. Krótka była uliczką zamarłą. Na Szosie Pabianickiej ludzie wystawali w bramach, mieli rozrywkę z przyglądania się jadącym wozom i samochodom. Z Krakusa, Sokola, Smoczej i Myśliwskiej wyzierała rozpacz; wszędzie nieprzebyte błoto, bryłki nie tynkowanych domków, drewniane, krzywe budy.
Często spotykałem znajomych, niektórzy już mnie nie poznawali, z niektórymi przystawałem w rozmowie. Jakżeśmy się dobrze rozumieli! Znałem tu prawie wszystkich ludzi, chudych, o mizernych twarzach, znałem prawie każdy kamień.
Zabłysły rzadko rozstawione lampy, zaczął
88
padać zimny, jesienny deszcz. Zalewało mnie gorąco, to znów zimny pot. Radość i bunt. Przecież o tej to brzydocie marzyłem pod upalnym słońcem ciepłych mórz. Musiałem tu wrócić. Ale jakże tu było czarno. Kiedyś myśleliśmy o barykadach. Po nocach marzyliśmy o rewolucji, o ostatnim naszym rozrachunku, w którym zdruzgoczemy wszystko nienawistne i zrzucimy z siebie hańbiący los. Zrozumiałem, dlaczego musiałem wrócić. W tych zaułkach raz na zawsze uformował się mój stosunek do ludzi, życia i świata. Podniecony wróciłem do domu. Po kilku dniach wszyscy moi koledzy wiedzieli, że znów jestem. Zebraliśmy się wieczorem u Fontnera, mieszkającego przy Krótkiej. Żył z Żydówką Cześką, kiedyś łączniczką naszych komórek kazetemowskich. Kochali się, traktowaliśmy ich jak małżeństwo. Ona była mała, okrągława i czarna, o ładnej mądrej twarzy; on wysoki, barczysty blondyn, bardzo chłopięcy. Przyszedł Lolek Charlak, zwięzły jak pęk, największy z nas spryciarz, Czesiek Polka zawsze się uśmiechajacy i Józek Socik, na którego wołaliśmy Siwek. Jako najbogatszy częstowałem ich machorkowymi papierosami i musiałem opowiadać o świecie. Jak gdybym chciał się pochwalić, mówiłem o przepięknych widokach, o palmach, wielkich miastach, okrętach pasażerskich i pięknych dziewczynach. Twarze ich dziwnie poweselały, aż Polka mało się nie zakrztusił śmiechem. I wybuchnął:
— To tam ino żyć, socjalizm niepotrzebny. Obruszyłem się, że nie ma racji, że
89
i tam jest nędza jak u nas. W Konstancy, w kilku knajpach grają cygańskie zespoły dla błyszczących bogactwem burżujów, ale tłum jest bosy i obszarpany. W Konstantynopolu robotnicy i tragarze pracują ciężej od osłów. W Pireusie zawsze przed kuchnią statkową wystaje kolejka głodnych, gdy w Atenach są najbardziej luksusowe na świecie sklepy i samochody. W Haifie Arabi zbierają odpadki z kupy śmieci przed kuchnią, a tylko niektórzy żyją w pałacach, otoczeni służbą jak niewolnikami.
— Myśleliśmy, że byłeś ślepy na to — wtrącił Fontner.
— I po coś tu przyjechał, przecież marynarze są dobrze płatni — odezwała się Cześka.
— No, musiałem, jestem ciekawy, co u was.
— U nas już nic nie ma, ani KZM-u, ani partii — mówił wolno Siwek. — Wpadło wiele najlepszych ludzi.
— A co z Filipiakiem i Władką?
— Siedzą. Władka nieprędko wyjdzie, była dla nich niebezpieczna.
— Władka !? — wykrzyknąłem. — Pamiętacie, jak dawaliśmy jej bajową chustkę i szła z nami na masówki pod fabryki, wesoło jak na zabawę.
Twarze ścięły się w bólu. Była niezwykle mądra i przy tym ładna, lubiliśmy ją najbardziej, kochaliśmy wprost: opiekowała się z partii całą naszą dzielnicą.
— A wy co robicie? — wybuchnąłem z wyrzutem.
Twarze zaczęły im się miąć ze wstydu.
— Cóż my — Polka rozłożył dłonie. — Gadamy i gadamy. Cześka przyniosła od
90
Żydów kilka książek niemieckich, czyta i tłumaczy nam o ekonomii, walce klas, ustroju socjalistycznym. Cóż, czekamy…
— A endeki rozbijają się — zaśmiał się Siwek.
— Co rozbijają? — głos podniósł Fontner. — Idą całą hurmą, na całego.
— Kto im się przeciwstawi, partii nie ma — żachnął się Lolek.
— No, już ty ich tam czasami płoszysz — zaśmiał się Polka. — Pogonił fryzjerów, Jabłonkę, czasami którego obije…
— A co, mam ich głaskać? — wybuchnął Lolek.
Długo opowiadali o swoim życiu, ciężkim, że aż gięli się pod nim, ale nie było w nim walki, jak kiedyś. Dlatego dziwili się, że wróciłem. Rozeszliśmy się przygnębieni.
W naszej dzielnicy nic się nie zmieniło, a raczej zmieniło się wiele na gorsze. Kiedyś niektórych naszych kolegów lumpów wciągnęliśmy do ruchu, były to dla nich żelazne karby, teraz byli w rozsypce i znów kradli. Sitko i Stasiek, jak poprzednio, kilka razy w tygodniu opróżniali furgony piekarskie i rzeźnicze. Działo się to na oczach wszystkich, a czekające w bramach baby płaciły im pół ceny.
Natknąłem się na Swendraka. Wrócił z letniej rajzy na zimowe leże ze swoją bandą grajków. Poszedłem do niego. Siedzieli u niego przy półlitrze Franc, harmonista Wałek i czarny gitarzysta, którego przyciągnęli skądś z kraju. Franc nie rozstawał się ze swoim banjo, głębokim barytonem śpiewał nastrojowe piosenki
91
złodziejskie, nasze peryferyjne i niektóre według własnych słów, z melodiami Swendraka, pieprzne, harde i występne. Dławiły smutkiem, to znów zarażały wisielczą radością. Zapominaliśmy o wszystkim. Kiedy wychodziłem od nich, na korytarzu stała gromada ludzi, inni słuchali przy oknie tego swoistego koncertu. Przypomniał mi się Marszał. Mimo że lubiliśmy go, nie uznawaliśmy za swojaka. W swoich wierszach pisał smętnie o uroczych dalach, marzył o idealnej miłości, uciekał od naszych zaułków i od nas.
Myślałem o wyjeździe, nie żałowałem jednak, że przyjechałem. Przeczucie szeptało mi, że teraz zagubię się gdzieś na najdalszych krańcach świata. Przed tym długim oderwaniem się musiałem nasiąknąć rodziną, przyjaciółmi, moimi nędznymi zaułkami. Była tu zawsze bieda, ale chyba nigdy nie było takiej bierności. Dowiedziałem się, że Janica zastrzelili nasi kopiści w granicznej rzeczce na Białorusi.
Na płotach i murach zjawiało się coraz więcej afiszy wzywających do wyborów do magistratu. Ludzie czytali je bez podniecenia, kiwali głowami i szli dalej, nie wierzyli w nie nigdy. Wszystko to było kłamstwo. Coraz częściej spotykałem endeków. Pikietowali stragany żydowskie na rynku, sklepy na Górniaku, byli tak nikczemni, że bili nawet szmaciarzy. Przeciągali w wyjących falangach przez ulice. Omijali jednak nasze zaułki, które kiedyś przeoraliśmy konspiracją kazetemowską. Do nas nawet nie próbowali się dobierać. Ale tylko partia mogłaby im się przeciwstawić, bez niej wszelki ruch skazany był na niepowodzenie. Spotkałem
92
Lolka, opowiedziałem mu o tym wszystkim, postanowiliśmy zebrać się u mnie.
Znów byliśmy w pięciu. Ojciec usiadł na brzeżku łóżka, siostra wyciągnęła wszystkie graty, na których można było usiąść. Z miejsca weszliśmy w przyciszoną, ale zaognioną dyskusję. Na domowników nie zwracaliśmy wcale uwagi. Kiedyś przecież siostra moja pisała kredką plakaty i przyrządzała gęsty barszcz. Pamiętam, raz ojciec odezwał się do mnie: „Ksiądz mówi, że tacy jak wy buntują się przeciw Bogu i rządowi, a ja się będę musiał spowiadać”. Odpowiedziałem: „Och, tylko nie mów tego księdzu, bo nas wyda”. Kiedy młócił mnie pięściami, wołałem: „Muszę robić to co robię, bo inaczej zostanę bandytą”. Do rodzin naszych mieliśmy zaufanie. Pamiętam, jak niektóre matki płakały, że czeka nas więzienie, ale i one odczuwały cichą dumę, że śmiemy podejmować walkę z taką niepojętą siłą, jak rząd.
Mówiliśmy o wszystkich świństwach endeków, którzy jak plaga chcieli zalać Łódź.
— Głosowanie nie ma żadnego sensu, robotnicy powinni zbojkotować wybory.
— To tylko pomoże endekom, bo oni pójdą — wtrącił Lolek.
— Z dwojga złego zostało nam PPS. Zaśmiali się i obrócili na mnie cierpkie spojrzenia.
— Nie bierzcie mnie za zwolennika PPS, góra jest zła, ale w dołach są nasi towarzysze. Tylko PPS może przeciwstawić się endekom.
— To idź im pomóż — mówił nienawistnie Polka.
93
— Myślę, że powinniśmy pomóc im wszyscy.
— O, ale nie ja. Kto łamał strajki, kto wydawał najlepszych towarzyszy? Z ugodowcami, ze zdrajcami…
— To tyś się rozindyczył i nie potrafisz myśleć — ziębił go Lolek. — Przecież naszym siedzeniem pomagamy endekom. Musimy pomóc pepesiakom.
— Ja też tak myślę — wymówił Fontner, a po nim Siwek.
— Ja tak nie myślę, ale pójdę z wami — sierdził się Polka.
Wieczorem poszliśmy do PPS na Zarzewską. Salka była zapchana ludźmi. Mówcy ciągle nawracali do endeków. Potem stary robociarz mówił o akcji propagandowej i o Rzgowskiej, głównej ulicy na południowych peryferiach, którą endecy, objęli we władanie. Lolek przedarł się do niego i stanął na podium.
— Jest tu nas kilku z tej dzielnicy — słyszeliśmy jego nieśmiały głos. — Jutro wykleimy wam całą Rzgowską. Mogą endecy przyjść nas pobić.
Słuchający zahuczeli radośnie i dali mu spontaniczne oklaski, jak żadnemu z mówców. W tym nikłym pomieszczeniu była cząstka czerwonej Łodzi.
Kiedy Lolek przepchnął się do nas, Polka zachichotał:
— Po co tak otwarcie, mogą nam jeszcze wsunąć, jak się dowiedzą.
— Niech spróbują — odpowiedział spokojnie Lolek, ale piegi poczerwieniały mu jak tygrysie cętki.
Uradziliśmy wszystko w drodze do domów. Z naszych peryferii mogliśmy poderwać stu ludzi. Lolek nie chciał się na
94
to zgodzić. Endecy przestraszaliby się i uciekli. Zgodziliśmy się. Nie karał ich ani rząd, ani policja, my chcieliśmy ich pokarać. Postanowiliśmy nie brać z sobą tych, którzy kradną, chociaż chętnie by z nami poszli.
Od samego rana biegaliśmy po ulicach, domach, byliśmy u strycharzy, u robotników kanalizacyjnych. Większość jednak stanowili bezrobotni.
O siódmej wieczór zebraliśmy się przed domem Lolka, było nas szesnastu. Rozczłonkowani po dwóch, trzech, poszliśmy do pepesiaków na Zarzewską. Wzięliśmy od nich dwa ciężkie naręcza plakatów, ulotki, pędzle i kubły z barszczem. Było nam bardzo wesoło, niektórzy cicho nucili rewolucyjne melodie. Pepesiackich nie lubiliśmy. Pierwszy plakat nakleiliśmy naprzeciw kina „Record”, przy pędzlach byli najwyżsi z nas. Hasła o grubych literach kleiliśmy na wysokości pierwszych pięter, by ich nikt nie mógł zedrzeć. Wesoło szła robota, endeków jakoś nie było widać. Kiedy już przeszliśmy pół ulicy i zabieraliśmy się do klejenia za rogiem Poprzecznej, ujrzeliśmy zbliżającą się do nas bandę, wcale nie mniejszą od naszej. Zaczęliśmy się wesoło śmiać i podrwiwać. Podeszli do nas blisko i przyglądali nam się spode łba, wrogo, bez żadnych słów. Kleili obok naszego plakatu. Zaczęliśmy czytać.
— Bracia endecy! — zachichotał Polka.
— Jacy tam bracia dla żydowskich pachołków — odezwał się głos.
— A, więc nie lubicie pepesiaków! My ich też nie kochamy.
— Klejcie swoje i my swoje.
95
— Po bratersku wykrzyknął Polka.
Chociaż była w tym ironia, zapiekło mnie to ogniem. Mieliśmy się już rozchodzić. O dwa metry ode mnie stał drab z pędzlem; przed nim kubeł.
— Ładnie bratamy się z faszystami — zawołałem szybko i kopnąłem kubeł.
Kiedy barszcz oblewał draba, trzymałem za jego pędzel. Została mi połówka, ten podał już plecy, przeciągnąłem go.
Lolek już tańczył i za nim inni. Endecy uskoczyli na jezdnię. Jeszcze raz doskoczyliśmy do nich, wtedy pierzchli, słychać było brzęk rur i kamienie. Puściliśmy się za nimi, by im napędzić strachu. Po kilku minutach wróciliśmy — Lolek, Polka i niektórzy ze zdobycznymi rurami. Ich plakatami wytapetowaliśmy chodnik. Robotnicy idący z wieczornej zmiany śmiali się. Jakiś staruszek wołał:
— Dobrze im tak, ta szarańcza już się nikogo nie boi. Zdawało się, że już na nich nie ma kary.
Kleiliśmy dalej. Robota szła teraz składniej, mieliśmy cztery pędzle. Wiedzieliśmy, że to dopiero mogło się zacząć. W tym czasie endecy panoszyli się jak im się żywnie podobało. Wezbrała w nas nienawiść za długi czas naszej bierności. Szliśmy dalej pracowicie, tylko przodem puściliśmy jednego z nas, drugiego zostawiliśmy w tyle i trzeciego na drugiej stronie ulicy. Kiedy zbliżaliśmy się do kolei, podszedł do nas chłopak z przodu.
— Znów są — powiedział spokojnie. — Dwa razy taka paka jak przedtem, i też kleją. Na pewno ci, co uciekli, połączyli się z drugą grupą. Są bardzo pewni siebie.
96
Strycharze, ci chłopcy od szpadli, zaczęli rozbierać rzadki płot z drewnianych kantówek. Niosący plakaty położyli je w suchej niszy sklepu. Poszliśmy bez słów, ale już otwarcie. Zobaczyliśmy ich pod samą latarnią. Kiedy byliśmy o jakie dziesięć metrów od nich, skoczyliśmy biegiem. Znów nie wytrzymali nerwowo i pierzchli we wszystkie istrony. I znów tapetowaliśmy chodniki.
Wracaliśmy i kleiliśmy drugą stronę ulicy. Zaczął mżyć deszcz, aż rozpadał się na dobre. Przemokliśmy, ale było nam gorąco. Jeszcze z poprzecznych ulic, od strony pól, endecy wykrzykiwali wyzwiska i rzucali kamieniami. Śmialiśmy się z tego, strach poraził ich zupełnie. Plakaty nam się skończyły.
Kiedy przyszliśmy na Zarzewską, pełno tu już było robotników, którzy wylepiali inne, mniejsze ulice. Dziwili się, skąd mamy tyle kubłów i pędzli. Kobiety częstowały nas gorzką kawą, któraś przyniosła tacę z chlebem posmarowanym marmoladą.
— Jedzcie! — wołała. — Wam się słusznie należy.
— No, no, toście im dali — mówili robotnicy. — To przecież niemożliwe, by endeki tak się panoszyły w naszej Łodzi.
— A wy skąd? — pytali niektórzy.
— My stąd — odpowiadaliśmy. Jakiś stary robociarz podszedł do Polki i Fontnera.
— Ja was znam z akcji jednolitofrontowej — wymówił cicho. — Ale wtedy byliście jeszcze młokosy.
— Sz-sz, nikomu o tym, wujku! — szepnął Polka.
97
— Tu wszyscy tacy, jak wy, tylko góra nasza parszywa.
Był to nasz najserdeczniejszy wieczór u pepesiaków. Śpiewaliśmy jeszcze ich pieśni, potem rozeszliśmy się.
W ciągu następnych dni rozeszła się wieść, że endecy zmykali jak zające, że wymieciono ich z całej Rzgowskiej — i kto to zrobił: pepessiacy.
W niedzielę, przy tej samej Rzgowskiej, kiedy ludzie wychodzili z kościoła, endecy urządzili agitację. Przypadkowo przechodził jeden z nas, Kaleta. Byli tam endecy z pamiętnego wieczoru, chcieli go obić. Kiedy im się to nie udało i sami zaczęli brać po łbie, synalek sklepikarza zastrzelił Kaletę. Musieli szybko uciekać — ci ludzie, idący do kościoła, rozdarliby ich żywcem. Agitacja nie udała się. Kalecie zrobiliśmy demonstracyjny pogrzeb. W wyborach na południowych krańcach Łodzi endecy nie przeszli.
98
Nieszczęsne portki
Nowo poczęte listki miały niepojętą zieleń i czarowną świeżość, jak kwiaty, a większe błyskiem chwaliły swoją dorodność. Bukiety drzew chciwie pożerały złote słońce. Także małe, zbite trawy sprężystymi łukami pięły się do niego. Wszystko w wyrazistych barwach, nawet łono ziemi, zbrukane rodzeniem, było teraz czyste. Rankiem przeszła z południa burza z piorunami, z kaskadami wód. Po niej zostało na tej ponurej północy wysokie, świetliste niebo, jakby przeniesione znad Lewantu.
Szedłem powoli alejami Parku Poniatowskiego, wtopiony w zieleń i w słońce. Chwilami zapominałem o swym istnieniu, rozprzestrzeniony w cudnym świecie, pijany nim, aż nieprzytomny. Cuciły mnie hausty powietrza, nasycone wonią ziemi, zieleni i kwiatów. Zmysły moje nabierały niepojętej ostrości, ciało radowało się sprężystością. Czasem jak pijak wchłaniałem tego powietrza za wiele, aż uderzało do głowy jak tokaj. O mało nie zderzyłem się z wyniosłą kobietą. W jej szarych oczach było zdziwienie, może tym, że nie dostrzegam jej urody, może moim stanem. Spostrzegłem teraz, że obok mnie przechodzi wielu ludzi. Uczułem wstyd,
99
chciałem być sam. Przypomniałem sobie wzgórek na uboczu, poszedłem w jego kierunku. Byłem, teraz jakiś pusty, uważniej wymijałem przechodniów. Ale cieszyłem się, że za chwilę im umknę. Trzeba było dobrze znać park, by wiedzieć, gdzie się znajduje ów wzgórek. Trochę tam było surowo i ponuro, zawsze był osamotniony. Przeciąłem bardzo szeroką, pustą aleję, na której kiedyś dozwolony był przejazd powozów, i zacząłem piąć się łagodną stromizną ścieżki. Za łukiem zobaczyłem młodą parę, moje miejsce było stracone. Szli wolno, trzymając się za dłonie. Mógłbym przyśpieszyć kroku, minąć ich i pierwszy zająć miejsce, może poszliby wtedy dalej. Zaniechałem tego, mieli w sobie cichą łagodność. Ale pagórek był już zajęty przez gromadkę dziewcząt. Siedziały na obu ławkach, mimo iż wystarczyłaby im jedna. Po chwili zamilkł ich wysoki szczebiot, uporczywym wzrokiem przeprowadziły parę, potem znacząco spoglądały na siebie. Przy mnie nie chciały dzielić się głośnymi uwagami. Wiedziałem, że mnie czeka to samo. Powściągnąłem śmiech, by ich nie drażnić. Zrozumiałem jednak, że młode, uważne oczy spostrzegą to i że dziewczęta tym mocniej będą się natrząsać ze mnie. Odezwał się we minie marynarz, przeszedłem śmiało, otwarcie śmiejąc się z ich dziecięcego natręctwa. Niektóre odwracały głowy, jakby się wstydziły, ale kiedy odszedłem, dobiegł mnie chóralny, jarzący się śmiech. O, nie były to już dzieci. Miały mocne nogi, nabierające kobiecego kształtu, a swetry i bluzki uroczo nabrzmiewały. Pozostała im jednak dziecięca
100
przekora i chęć płatania figli. Na wzgórku urządziły sobie zasadzkę na szukających samotności, może też spodziewały się chłopców, na których wypróbują swój urok i spryt.
Poszedłem w prawo, na skraj parku, poprzez gąszcz krzaków, gdzie czernił się zbutwiały płot. Zachodzące na siebie gałęzie lip zakrywały słońce, wąska dróżka nie obeschła jeszcze po rannej ulewie. Oblała mnie kąpiel chłodu. Nigdy nie znosiłem ciężkich szub, kochałem nagość. Cieszyłem się, że i w moim zimnym kraju są dni, kiedy można chodzić jak w tropiku. Miałem bardzo lekkie, włochate, arabskie pantofle, cienkie, oliwkowe spodnie z Durbanu, była to jeszcze wełna, i niebieskawą koszulę z Batawii, jedwabną, z krótkimi rękawami. Każdy łaszek radośnie przypominał tamte kąty. Od strony Rzeźni Miejskiej z wrzaskiem wpadła przez dziury w płocie banda obdartusów. W gonitwie ich głosy zwycięsko wyzywały cały świat, na przekór biedzie, hardo głosiły swój byt pod słońcem. Przypomniało mi się moje dzieciństwo. Mimo iż żywiliśmy się prawie powietrzem, biło z nas życie, nasze tkanki były niezniszczalne. W tej potwornej nędzy bardziej podobni byliśmy do wilcząt niż do ludzi. I nagle cała moja poprzednia radość gdzieś uleciała. Oto jestem takim wyrośniętym obdartusem, a wieczorem mam iść do ludzi, którzy na najdalszych krańcach możliwości znaczyli ludzkość. Ogarnęło mnie zmieszanie, zdrętwiałem ze strachu. Ale czułem najwyraźniej, że muszę tam pójść. Obiecywali mi świat ogromniejszy i piękniejszy niż ten widziany
101
przeze mnie, świat myśli i wzruszeń. Byli twórcami, poprawiali Boga w tym, co mu się nie bardzo udało…
Zacząłem sadzić kroki, uciekając od żrącej mnie trwogi. Po krótkim galopie ochłonąłem. Znów słońce oblało mnie żarem. Na otwartej przestrzeni, przy Szkole Włókienniczej, roił się zgrzany tłum. Wszystkie ławki były zajęte, blade twarze, skierowane w niebo, nabierały złota. Był maj, ludzie rozkwitali radością. Ogarnął mnie nastrój tłumu, nie mogłem mu się jednak poddać. Moja radość była skażona poprzednimi, trwożnymi myślami. Szybko przemknąłem przez mrowie ludzkie, kierując się na odludzie. Gdy wpatrywałem się w chaszcze przy stawie, zdawało mi się, że ktoś stoi poza nimi. Ujrzałem sztalugi. Zacząłem skradać się jak najciszej, gałęzie jednak trzeszczały. Ale malarz był pochłonięty swoim światem, zwierał go według swego chcenia. Przez ramię zobaczyłem, że udało mu się ukraść na mały karton piękniejszą cząstkę wiosny. Zdziwiło mnie, że akwarela może oddać tyle barw.
Wycofałem się, zazdroszcząc mu skupienia. Nieco dalej stała altanka na cementowych kolumnach, usiadłem na brzeżku posadzki, opuściłem nogi na trawę i zapaliłem krzepką wolność. Pamiętam, przychodziłem tu czasami, nieczęsto jednak, bo drażnił mnie tłok i ulizaność mieszczuchów. Wolałem chodzić na lotnisko, tam, w lesie, paliłem gorę i czułem się jak dzikus w swoim żywiole. Mogłem cały dzień leżeć w fioletowych wrzosach i przyglądać się lotom samolotów. Miały one na mnie tajemniczy wpływ,
102
jakby były symbolem wszystkich ludzkich usiłowań. Sam Park Poniatowskiego zbrzydł, był jakiś przydeptany, a stawek, po którym kiedyś pływały łabędzie i w którym pluskały złote i czarne ryby, zamienił się w zaschłe po wierzchu błoto, z czarnymi kałużami we wgłębieniach. Przypominały mi one rzeczkę płynącą pod moim domem, powstałą z miejskich i fabrycznych ścieków, jakiej nigdzie indziej nie widziałem. Tuż za mostem mały wodospad, huczący i spieniony. Przez okrągły rok dymiła ta cieplicowa rzeczka. Stary drewniak, krzywy w każdej futrynie i belce, stał w wonnych oparach, ściany przeżarte miał grzybem, a przysiadły dach był porośnięty mchem. Ulica nazywała się Piękna, a domek nosił uduchowiony numer 3. To romantyczne miejsce nastrajało mnie jednak do szaleństwa, miałem diabelną chęć podpalić tę budę, I dziś jeszcze żałuję, że tego nie zrobiłem. Lisia nora na piaszczystym pagórku w lesie była w porównaniu z tą naszą siedzibą pomieszczeniem willowym. Tylko przez pożar mógłbym pomóc gnieżdżącym się tu ludziom. Może gdzie indziej ich szare twarze nabrałyby barwy, a ich skisłe ciała przestałyby cuchnąć. Nie zrobiłem tego jednak. Uciekłem. I teraz, po długich latach, wróciłem do rodziny, w to samo miejsce, do szarego kraju z najobrzydliwszą, półroczną zimą, tak trudną do przetrwania dla biednych, do kraju, w którym żyć było najciężej. Po prostu musiałem wrócić.
Zwiewnie niósł się przeciągły gwizd pociągu ze stacji kaliskiej, po nim drugi, trochę podobnie jak u mych statków, idących
103
w rejs. Wystarczyło przebiec Bałtyk — taki sobie z niego burek zły i napastliwy, jak nasz burek wiejski — i już zaczynały się dziwy. Północny Atlantyk, najbardziej lubiący odziewać się w poważny głęboki granat, nabierał czasami czerwieni. Przez prawie całą zimę urządzał sobie pochód gór, często z dmą, przechodzącą w nieustający grzmot. Dobry kawał wody. Supermonstrum, Nowy Jork, z dziwnymi ludźmi, którzy upodobali sobie zadziwiać w onieśmielający sposób wszystkich Europejczyków. Południowa Floryda, czarowniejsza od Kalifornii, kraj najbardziej łagodny i kwiecisty, wyjąwszy ludzi przyjeżdżających z północnych monstrów. Miejscowi żyją spokojnie, są łagodni i radośni. Kanał Panamski, przepiękna skaza ludzkiej pracy na ziemi, ze smużką wody, wystrojony na pobrzeżach mozaiką wszystkich ludzkich ras. Kordyliery przecięte dynamitem. Wyścig z ławicami delfinów przy Galapagos. Trochę są grube, jak May West, ale jakże piękne. Co za skoki! Są ciekawe i uparte jak diabły, nim dadzą się przemóc. Nocą mknęły w fosforyzującej wodzie jak świetliste pociski. Na Morzu Południowym wyrastały wprost z wody smukłe palmy, niskie laguny kryły się jeszcze za horyzontem, potem tuż przy wodzie lśnił srebrzysty brzeżek piasku, a korony nabierały łuków. Gdzieniegdzie widać było góry okryte zielenią we wszystkich odcieniach, widoczne były nawet strumyki i soczyste łączki, oraz białe, lekkie domki kolonistów z czerwonymi dachami. Wyłania się to z błękitnego oceanu i nakryte jest słonecznym niebem. Wszystko tu małe,
104
a taka tego rozmaitość, nic nie przeraża, tak łatwo można to objąć zmysłami i cieszyć się. Na wschodnim pobrzeżu Jawy, tuż przy Bali, mieszka uroczy ludek. Wędrowni tancerze pokazują na placykach wiejskich całe eposy z przeszłości tego ludu. Wszyscy mają wrodzone poczucie kształtu, barwy, muzyki i tańca. Ogniste, parne powietrze i bujna natura nasycone są stężałą namiętnością.
Spojrzałem na malarza. Zebrał Sztalugi, rzucił okiem na swój pejzaż i odszedł. I ja musiałem iść, choć znów obleciał mnie strach. Potrafiłem uciec od mojej wstrętnej nory, zgodzić się na nędzę ojca i siostry, a nie mogłem uwolnić się od tej trwożnej myśli. Zapaliłem papierosa. Wieczorem miałem pójść do Picikwicka, do klubu Związku Literatów, na czwartek literacki. Zawsze śmiesznie czerwony jak burak, musiałem tam chodzić każdego tygodnia. Ile było przedtem pasowania się ze sobą! Osiemnaście lat życia przy takich ulicach, jak Piękna, musiało mnie porządnie nacechować. Miałem więc hardą dumę ze swego pochodzenia, ale to było strasznie mało i to właśnie był mój ból. Znałem wojnę w konwojach, ale nie pomagało. Tam potrzebna była inna odwaga. Tu była nadzmysłowa wprost wrażliwość, i był smak. Smak w każdym spojrzeniu, w słowie i ruchu. Przy tym każdy z nich wydawał mi się kuty na cztery nogi. Czułem się nagi, zaglądali mi do mózgu na swój lekki i ostry sposób. Moja grubiańska odwaga napełniała mnie trwożliwym wstydem. Ślepy byłem nawet na
105
urok wiosny, której nigdzie tak nie przeżywałem, jak właśnie w tym kraju.
Słońce coraz szybciej zbliżało się ku zachodowi, ptaki głośniejszym śpiewem żegnały dzień. Już czas — pomyślałem.
Szedłem jak oskubany ptak, niczym nie mogłem się podeprzeć. W bocznej alejce krzak bzu kwiecił się jak uosobienie pychy, wyciągnąłem rękę, by ułamać kiść, opamiętałem się i zaniechałem. Nie dostrzegałem brzydoty ulic ani piękna Alei Kościuszki, najładniejszej ulicy Łodzi, którą teraz szedłem. Kiedy przeciąłem Zamenhofa, przeszył mnie nagle rozdzierający krzyk, były w nim rozpacz i ból. Pobiegłem.
Na drugim końcu długiego basenu przeciwpożarowego, pozostałego jeszcze z wojny, biegali ludzie, tam i z powrotem, z jakimś nieludzkim skowytem. Zatrzymywali się, zdawało się, że wszyscy naraz chcą skoczyć do wody. Nie skakali jednak i znów zaczynali kręcić się w kółko. Wyrostki podskakiwały w miejscu, darły się, ile tylko sił. Kiedy znalazłem się w ciżbie, o jakieś pięć metrów od brzegu, zobaczyłem tuż pod wodą, w zgniłej, zielonawej zawiesinie, osuwającą się w dół rękę. „Dogonić ją i chwycić”. Kiedy miałem już skoczyć, inna myśl przebiegła mi przez głowę: szkoda spodni uszargać w takiej wodzie. Jednym ruchem zrzuciłem sandały, portki, koszulę i spojrzałem w miejsce, gdzie przedtem widziałem rękę.
— Już nie wyjdzie, trzeci raz poszedł pod wodę — zawołał ktoś obok mnie.
Skoczyłem na pierś, by nie zanurzać głowy i nie zgubić z oczu miejsca z ostatnim
106
śladem. Przechyliłem się na głowę i zacząłem nurkować. Zielonawa woda stawała się coraz bardziej bura. Ledwo dotknąłem dna, już zaczęło mi brakować tchu. To mnie przeraziło. Czyżby wszystko było daremne?
W zastałej, ohydnej wodzie ledwo widziałem na odległość wyciągniętej ręki. Jakiś podwodny śmietnik garnków, butelek, wiader, obręczy, wszystko porośnięte zielonawym kożuchem. Obróciłem się wkoło i porządnie odbiłem nogami od dna. Na powierzchni odetchnąłem głęboko ze dwa razy, by przewietrzyć płuca.
— Nie wypuścił powietrza? — zawołałem.
— Nie — odkrzyknięto z tłumu.
Znów darłem się do dna. Szło mi teraz lepiej, mogłem zatoczyć dwa kręgi, tylko oczy zaczęły szczypać. Jeszcze dalej, aż do ucisku w uszach, póki wbrew sobie nie zacząłem leźć w górę. Tłum był spokojny, czekał z natężoną uwagą. Nie naprowadzano mnie na ślad, biedak oddał ostatnie swoje tchnienie. Znów rozpocząłem wędrówkę w dół. Postanowiłem sobie zatoczyć wielki krąg wokół nieszczęsnego miejsca i nic, tylko nurkować i nurkować. Brudna woda coraz bardziej gryzła w oczy, a nie wolno było ich zamykać. Całe sterty oślizgłego złomu. Opłynąłem splątany drut kolczasty. Jak trudno było przywrzeć do dna. Powietrze, które miałem w sobie, wypychało mnie jak bańkę. Kiedy go się pozbyłem, dzwoniło mi coraz mocniej w głowie, jakby miał pęknąć mózg, a z nim jedyny przebłysk: „jeszcze trochę”, „jeszcze trochę”, aż i to zostało zagłuszone i wtedy, mimo iż nie chciałem
107
leźć w górę, życie przejęło czynności mózgu, wspaniałe, niepojęte życie, i ono wyrzuciło mnie na powierzchnię. Tu miechy płuc pracowały do ostatnich swoich możliwości, z rozkosznym bólem, jakbym cały zamienił się w oddech. Znów przyszły siły. Poczułem zupełną pewność siebie, jakby możliwość utopienia się w ogóle nie istniała. Tu, w tym wstrętnym bajorze, miałem taką jedyną, niepojętą chwilę, jakiej przedtem ani potem nie przeżyłem, bo przecież nigdy nie ufałem wodzie. Widziałem podczas wojny, że bywa prawie tak podła, jak ludzie… Charknąłem i znów lazłem w dół. Znów, po kilku daremnych zejściach pod wodę, zdawało mi się, że zgubiłem właściwe miejsce i kiedy do głowy ponownie zaczął wchodzić mrok, zobaczyłem tuż za wyciągniętą ręką małą, żółtawą piętę. Chwyciłem nad pęciną bardzo słabo, bo życie ciągnęło mnie w górę i mówiło ostatkowi świadomości: „uważaj, sam nie wyleziesz, woda zaleje ci płuca”… „Nie!” Zwarłem się w sobie, zacisnąłem dłoń na nodze i odepchnąłem się od dna. Darłem się w górę. Ale kiedy tylko słabiej zagarniałem wodę, topielec zaczynał ciągnąć w dół. Wtedy ja skowyczałem, choć nikt tego nie słyszał, nawet ja sam. Och, jak to długo trwało! Wreszcie jaśniej, jaśniej i powietrze. Już niewiele miałem siły, był to kres. Utrzymywała mnie tylko ta chwila absolutnej pewności, że nie mogę się utopić. Płynąłem więcej pod wodą niż na powierzchni, ale kiedy wynurzyłem głowę, dochodził mnie jęk tłumu.
Wreszcie brzeg, oślizgły cement i stroma głębia pod nogami. Sam nie miałem
108
już siły wyjść z tej pułapki, ci z tłumu pochwycili mnie za rękę i wywlekli na ziemię. Usiadłem. Ludzie pozostawali jakby za mgłą, wyglądali jak duchy. Ale duchy źle poczynały sobie z topielcem.
— Nie kładźcie go na plecach — zawołałem tak głośno jak mogłem, chociaż to wcale nie było głośno. — Woda rozleje mu się w płucach i udusi go. Może jeszcze żyje. Przełóżcie go brzuchem przez kolano…
Kilku mężczyzn zajęło się nim z przejęciem. Był to chłopiec może czternastoletni, opalony i bardzo chudy. Wylało się z niego sporo wody, na końcu z lepką śliną.
— A teraz sztuczne oddychanie.
Chciało mi się śmiać, nigdy jeszcze nikt tak pilnie mnie nie słuchał. Przyglądano mi się, ale nikt nie miał odwagi odezwać się.
— Ależ ta woda… — wymówiłem z obrzydzeniem.
— Gnojówka, nie woda. Nie ogrodzą, psiakrew, to się i kąpią — darła się jakaś kobiecina.
— Jak to dzieci — odpowiedział starszy człowiek w zasmolonej bluzie z tą dziwną wyrozumiałością, jaką się ma dla dzieci, które chowają się same.
— Nie myśleliśmy, że pan go ciągnie, wydawało się, że i pan się topi — mówił ktoś przy mnie.
— Tu wcale nie płytko — wymówiłem.
— Pięć metrów.
W chłopcu ciągle nie było widać życia, baby zaczęły pochlipywać.
— Naprzeciwko, w szkole partyjnej jest lekarz — wołał ktoś.
109
Ludzie popędzili tam wraz z topielcem. Wstałem.
— Mam tu gdzieś ubranie — przypomniało mi się. — Teraz trzeba by tylko, by ktoś je ukradł. Nasi to lubią — zaśmiałem się.
— Och, jakby śmieli — zawołała z przejęciem krewka babina. — Leży tu.
Zobaczyłem, że nawet ktoś poznosił porozrzucane części i ładnie ułożył na trawie. Nie miałem ochoty wchodzić w nie, cały byłem w mazi.
— Babuniu, przynieście ręcznik, przecież się muszę wytrzeć.
Popędziła w dyrdy i po chwili niosła go jak chorągiew. Wytarłem się. Zrzuciłem spodenki, by nie umazać przyodziewku i wskoczyłem w spodnie. Nikogo tu już nie było, tylko poczciwa babina wpatrywała się we mnie i nie miała wcale ochoty odejść. Stała jeszcze, kiedy już odchodziłem.
Teraz po drugiej stronie ulicy, tuż przy szkole, skupił się tłum. Ludzie pytali, czy już ożył. Nie chcieli odejść wcześniej, nim się dowiedzą. Przepuszczono mnie, mogłem przejść swobodnie. Przy wejściu stała jednak uzbrojona straż, dziewczyna i chłopiec z pepeszami, trzeba było mieć przepustkę. Chciałem się o nią starać, ale wdzięczna hojność tłumu nie wyraziła zgody. Zaczęto wołać, w końcu przepuszczono mnie. Młodziutka kursantka zaprowadziła mnie do gabinetu. Lekarz myślał, że przyszedł ktoś z rodziny, i nie mylił się, bo nie czułem się obcy. Na twardej kanapce leżał nagi chłopiec, miał otwarte oczy, nie bardzo jeszcze przytomne, jakby nie wiedział, co się z nim stało. Pogładziłem
110
go po jasnych włosach i wyszedłem. Opłukałem się pod prysznicem i kiedy byłem już przy wyjściu, zatrzymały mnie kobiety w białych fartuchach i zaprowadziły do stołówki. Tu szefowa, ogromna i gruba, przyniosła czubaty talerz wspaniałej wołowiny, inne podały chleb i dzban z kawą. Jadłem bez chleba, by zjeść na zapas, mięsa nie widziałem tydzień. Wstałem i podziękowałem im. Szefowa uścisnęła mnie. Kiedy już odchodziłem, słyszałem, jak mówiła: „Taki mały, no?”. Obejrzałem się, śmiały się wszystkie.
Na ulicy świat wydał mi się inny. Miałem w sobie dogłębną radość całkowitego szczęścia. Tak czuje się chyba tylko matka, która urodzi i wychowa wspaniałego, dzielnego syna. Nie urodziłem go ani nie wychowałem, ale przecież był mój, chociaż go nigdy więcej nie widziałem. Może to właśnie on będzie pisał prawdziwe i piękne książki. Niepojęte są możliwości ludzkiego życia. I nagle zamroziło mnie wspomnienie: przez ohydne portki zabiłbym tę możliwość. Nie chciałem ich zmoczyć, a przecież wtedy była zupełna pewność, że go wyciągnę. Chwilę później mógłby się utopić, mimo całej mej mordęgi. Chamska chciwość. Poruszyło mnie to mocno, ale utonęło w morzu radości, jaką miałem w sobie. Tak mocno krzepiła wołowina. Nie przerażał mnie nawet tłum.
Swobodnie i lekko wszedłem na piętro. Salka była już zapełniona. Przecisnąłem się przez tłum stojących przy drzwiach, podszedłem do okna i wsparłem się o parapet. Stąd mogłem wszystko dobrze widzieć.
111
Siedzieli stłoczeni ciasno przy stolikach i pili kawę. Mężczyźni chucherkowaci albo nalani tłuszczem, za to kobiety mieli gładkie, jak łanie, o wypielęgnowanych twarzach i dłoniach. Wszyscy w bogatych strojach, jakby chcieli w nich ukryć swoje puste wnętrza. W końcu sali siedzieli zwarcie hałaśliwi malarze. Stefan miał odczyt. Gromił burżujów. Mówił, że tylko robotnicy zachowali wartości najbardziej ludzkie: ofiarność i heroizm. Pędził pisarzy i artystów na ulice, na peryferie, do miejsc, gdzie pracują robotnicy. Czasami odchodził od swego naukowego języka, mówił najprościej, jak trybun ludowy. Zalewało mnie gorąco, wtedy dałbym się za niego pokrajać w kawałki, to nie był jeszcze inkwizytor na służbie paczącego się socjalizmu. Kiedy skończył gromy — wszystkich zatkało. Siedzący przy stolikach nie mieli sił nawet na oburzenie. Niektórzy poderwali się, jakby chcieli uciec, ich kobiety jednak chciały pozostać. Byli zawiedzeni. Spodziewali się, że tu, w swoim mdławym wykwincie będą mogli spokojnie dziobać ciastka i słuchać literackich cacuszek. Tymczasem nawymyślano im brutalnie. Nieśmiało podjęli głosy. Wtedy dobrał się do nich Jan. Ale miał używanie — jedna kpina z ich moralności, chciwości i tchórzostwa. Często obrazowo posługiwał się literaturą francuską z okresu porewolucyjnego. Janowi jeszcze by mogli wybaczyć, był dworny, ale Stefanowi nigdy. Malarze zaczęli skarżyć się na szarość, bezbarwność życia. Gromki Stefan odpowiedział im natychmiast, że wnętrza trzeba się dokopać, wtedy szarość zacznie błyszczeć. Kłótnia zaczęła
112
przycichać, wreszcie Mirosław najwytworniejszy z pisarzy, zakończył ją i podziękował zebranym za przybycie.
Przystojne kelnerki miały dużo pracy. Przy stolikach polała się wódka. Mieszczuchy pomału przychodzili do siebie i na powrót włazili w swoją skórę.
Kiedy miałem już wyjść, podszedł do mnie Paweł i zaproponował, byśmy razem usiedli. Znaliśmy się tylko z nazwiska i z widzenia. Po niewielu słowach przepiliśmy imiennego. Jaką radością było patrzeć na niego i słuchać go. Ściągła twarz, orli nos o czystym wykroju, może trochę za okrutnym, zmysłowe usta, głęboko osadzone oczy, a nad nimi wyniosłe czoło, oliwkowa cera i krucze włosy. Co za oczy, duże, o gorącym ciemnym brązie. Tylko na błysk zapalał się w nich ogień i zaraz gasł. Na przekór temu umysłowość jego wydawała mi się lodowata, a on sam przy tym dobry, smutny i prosty. Byliśmy krańcowo różni, razem dawało mi to wielką radość. Po chwili przysiadł się Adolf, był bardziej bezpośredni niż Paweł, ale nie miał jego prostoty. Nie pił, nawet nie palił, a ze swoimi żarzącymi się oczami wydawał mi się jak Adonis skąpany w winie. Każde jego słowo grzało. Byli bardzo chciwi mojego świata, jakby był inny niż ich świat.
— Macie tu ptaszka? — dobiegł sponad naszych głów niski i miękki głos.
— Ach, siadaj, Alicja — zapraszał Adolf. Wysunął krzesło.
— Ty im nic nie wierz, to starzy cynicy — mówiła do mnie najprościej i najpiękniej, mimo iż widzieliśmy się po raz pierwszy.
113
Jak świetnie umiała nimi kierować. Kiedy byli za weseli, osadzała ich. Stawali wtedy dęba, rozpoczynali poważne wywody. Kiedy byli poważni, kilkoma słowami i odpowiednią miną wtrącała ich w wesołość. Spoglądała na mnie, jakby mówiła: „Nie patrz na nich tak jak na świętych, i ty jesteś jakiś świąteczny. Przecież to zwykła popijawa, lepsze widziałeś w twoich knajpach”. Sprowadzała mnie na ziemię, była opiekuńcza. Było mi z nimi dobrze. Pożegnałem ich, by przed jedenastą zdążyć na tramwaj.
Gdy czekałem na przystanku, brzydkie miasto wydawało mi się bardzo moje. Nie wciskał się w nie żaden majak z cudownego świata. W ludziach było tyle piękna i radości, wszystko było takie tego wieczora. Och, nawet trwożna myśl, co mnie prześladowała, zapodziała się gdzieś, jakby w ogóle jej nie było. Tylko spodnie, nieszczęsne portki, prześladowały mnie…
114
Kto?
Stary „Bałtyk” sunął jakby z górki po gładkiej, zielonawej toni, buchającej ciepłym oparem. Śruba cięła ją wesołym, słomianym chrzęstem. Znużone chabety naszej zdezelowanej ,,sieczkarni” raźnie popędzały przed popasem. Kilkakrotnie stawaliśmy na oceanie, by wymienić łożysko czy inną, zdartą część. Szliśmy na osłoniętych wodach. Z prawej burty niewidoczna Sumatra, z lewej Malakka, z gajami palm kokosowych i plantacjami jakichś krzewów. Szedł od nich słodki zapach, przegrzany słońcem.
Malowaliśmy z Habajem windy przy przednim maszcie i spoglądaliśmy na brzeg. Zobaczyliśmy kampong; kilka doskonałych strzech z mizernymi ścianami. Trochę siatek i plecionki-pułapki jak długie smukłe beczki, dalej pasące się bawoły i gromadka nagich dzieci. Dzieliliśmy się zdziwieniem. Więcej rozglądaliśmy się, niż malowaliśmy. Spod nadbudówki wyszedł asystent i odchylił głowę, wołając.
— Już pilot — rzucił ostro Habaj.
Wzięliśmy farby, pędzle i raźno podążyliśmy pod dziób. Ustawiliśmy cały majdan bosmanowi przy drzwiach farbiarni. Przełożyłem rzutkę przez ramię.
115
Pobraliśmy sztormtrap i zanieśliśmy na śródokręcie. Tam uwiązaliśmy do relingu lewej burty i przerzuciliśmy w dół. Wesoło spoglądaliśmy na asystenta. Był w tropikalnym uniformie. Dawno nie widzieliśmy go takim: całą drogę przez Ocean Indyjski przechodził w skąpych majtkach, jak my wszyscy. Habaj, aby nie parsknąć śmiechem, zawołał:
— Ho, ho, pan asystent jak w Gdyni!
— Pilota bierzemy — odpowiedział z przejęciem. — Wy też nałóżcie koszule. Tylko szybko.
Popędziliśmy na rufę i uwinęliśmy się z koszulami.
— Teraz wyglądacie przyzwoicie — pochwalił nas.
Zeszło się kilku marynarzy z wolnych wacht, szef mechaników, nawet kucharz. Z bardzo bliska przesuwały się małe wysepki. Zaczęły pojawiać się na nich bungalowy i wille, pełne werand, tarasów i balkonów z powietrza. Całe spowite były zielenią drzew, królewskich palm i krzewów, obsypanych miast liśćmi kwiatami. W uroczych przystaniach cumowały motorówki, żaglówki, jachty. Niektóre wyspy były jak mały okruch ziemi, zabudowane jednym tylko, wymyślnym domkiem rodzinnym. Na jednej z takich wysp leżakowała w cieniu potężnego liściowca biała kobieta, przy niej bawił się maleńki brzdąc, dalej siedziała na piętach malajska dziewczyna. Chińczyk gracował ścieżkę, drugi grzebał w grządkach. Patrzyliśmy oniemiali. Każdy z nas miał w sobie obraz wojennego kraju. Zatknęło mnie ze wzruszenia, uczułem potrzebę
116
rozmowy. Najbliżej stał szef mechaników:
— Chciałby pan tu mieszkać? — zapytałem.
Szeroko otworzył wyłupiaste oczy. Zmierzył mnie twardo. Zaklął. Chciał się oddalić, w końcu jednak powiedział ostro:
— A pan chciałby?
— Jak najbardziej. Przecież tu jak w niebie.
Podszedł do marynarzy i patrzył na nich znacząco. Ci parsknęli śmiechem. Jeden z nich uspokoił go:
— On nie jest z tych.
— Czy nie ma tu kaowca? — zażartował drugi.
— Zapytałbym go o to samo i tak samo bym mu odpowiedział — odparłem z przekonaniem.
— Byłbyś przegrany — zaśmiali się.
Śruba zwolniła obroty. Z lewej ujrzeliśmy motorówkę, szła naszym kursem. Po chwili zrównaliśmy się z nią. Bosakowy, Malaj, chwycił sztormtrap, ktoś biały skoczył nań i wspiął się w górę. Zręcznie przesadził burtę, zdawkowo powiedział „Good morning” i strzepnął dłońmi. Asystent ruchem ręki zaprosił go na mostek. Podciągnęliśmy trap o dwa chwyty i dopędziliśmy ich na schodach. W drzwiach sterówki pilot wygłosił powitanie, podobnie jak przy trapie. Na wyraźny ukłon starszego oficera podał mu rękę. Drugiego oficera pominął. Stanął pośrodku, blisko przedniej szyby. Spojrzał na stojącego za kołem Antosia i palcem podniesionej ręki pokazał, że prosto. Prowadził bez słowa, skąpymi ruchami dłoni. Był
117
wyjątkowo młody jak na zajęcie przyznawane starym, wysłużonym oficerom. Jego zachowanie i nieskazitelna biel ubrania wyrażały żądanie szacunku. Mroził nas dystansem. Widać w nim było „rodzinę” i wyższe koligacje, to wszystko, co predestynuje do honorów.
Do sterówki wtoczył się niedźwiedziowaty kapitan w białych szortach i mundurowej koszuli z epoletami. Pilot odpowiedział na powitanie, uścisnął wyciągniętą dłoń i znów spoglądał w szybę. Kurtuazyjną rozmówkę kapitana przyjął chłodno. Niekiedy tylko odpowiadał „yes” i jeszcze rzadziej odwracał głowę. Kapitan, jakby speszony, powściągnął serdeczność. Był człowiekiem szerokiego umysłu i starych kapitańskich tradycji, niewiele jednak wartych w dobie radia. Miał także dowcip, ale nie dość biegle władał angielskim.
Przypomniał mi się kapitan Stankiewicz — „Byk” — pan z panów. Ten by osadził pilota i opanował sytuację samym tylko chrząkaniem. Kasztanowaty wartogłów nie mógłby nie uznać jego przewagi i wtedy dopiero nastąpiłaby arcykomedia.
Tu była dęta cisza. Na przodzie, przy szybie, stał pilot, za nim, z boku, kapitan, za nim znów, tak samo, pierwszy oficer, dalej drugi, a asystent przy telegrafie. Tylko Antoś za kołem nie zmienił się. Spojrzeliśmy na siebie i zaśmiali się swobodnie. Mieliśmy dobry ubaw.
Drugi oficer wyjrzał na skrzydło i rzucił krótko:
— Log.
Podbiegliśmy z Habajem w chichotach. Przy wybieraniu logu spadła na nas zenitalna
118
ulewa, aż zabolały grzbiety. Nie wolno było puścić linki i schować się. Za to gdy tylko uporaliśmy się z nią — znów rozbłysło gorące słońce.
Ubranie oblepiało mnie nieprzyjemnie. Zrzuciłem je, powiesiłem na bomie i poszedłem na mostek w kąpielówkach. Stanąłem na skrzydle. Ze sterówki wyszedł kapitan. Szeroko otworzył oczy, jakby im nie dowierzał. Bez słowa wskazał mi mostek pelengowy, gdzie miałem się schować. Szybko wdrapałem się na to najwyższe miejsce na statku i odetchnąłem swobodnie. Rozkosz wygrzewania się po niedawnej kąpieli. Zbliżało się rozległe miasto z ogromnym Cathay House. Na jednej z wysp srebrne zbiorniki. Kilkadziesiąt statków na kotwicach. Weszliśmy w lukę i rzuciliśmy naszą. Po zejściu spotkałem na schodach Antosia.
— Oszalał chyba ten pilot — mówił. — Strasznie łatwa trasa. Za drugim razem sam bym zaprowadził.
Na ostatniej ładowni Chińczycy już zdążyli porozkładać swoje skromne kramiki z galanterią i różnym drobiazgiem. Stali przy nich spokojni, zapraszali do kupna uśmiechem i przyjemnym ruchem ręki. Nie mieli w sobie nic z natręctwa Arabów. Z motorówek o wymalowanych paszczach rekinów na dziobach wdzierali się coraz to nowi kupcy, najłagodniejsi z łagodnych.
Upatrzyłem sobie białą rypsową koszulę ze sztucznego jedwabiu i kupiłem za półtora kartona „amerykanów”. Zdjąłem z bomu ubranie i poszedłem do kabiny.
Po obiedzie włożyłem nową koszulę z krótkimi rękawami, krótkie zielone
119
spodnie, białe skarpety i pantofle. W ostatniej chwili skoczyłem do motorówki dostawcy prowiantu. Była już na niej spora gromadka z naszej załogi. Mijaliśmy statki różnych bander, wyładowujące na barki, ale nie zwracaliśmy na nie wiele uwagi. Każdy był uroczyście skupiony. Migotliwy uśmiech na twarzy, przeświadczenie, że oto stanie się coś niezwykłego, że spotka go wielka radość. Nadzieje jak u kobiet idących na bal. Skakali na nabrzeże jeszcze przed podaniem cumy. Zwoływali się w biegu. Wołali także na mnie, ale nie spieszyło mi się i zostałem sam.
Zapaliłem papierosa. Mały statek o spiętrzonych nadbudówkach, aż dziw, że się nie przewrócił, przywiózł z odległych wysp pasażerów. Mężczyźni mieli kształtne krymki z chust, a kobiety kolorowe sarongi. Dobiła desantówka z plutonem zaciężnych Malajów. Młodzi chłopcy skakali jak koty na brzeg. Szybko i sprawnie ustawiali się dwójkami. Mali, krępi, w nowych, krótkich mundurach khaki. Doskonały sprzęt i buty wypucowane na połysk. Automaty i karabinki lśniące niebieskawo oksydowaniem. Hełmy z maskującymi siatkami. Żaden nie widział świata poza dwoma angielskimi oficerami, stojącymi na boku. Sierżant poderwał pluton na baczność i sprężyście, jak na rewii, zameldował jednemu z białych wodzów gotowość do warty. Zaczęli odchodzić paradnymi krokami w mniejszych szykach. Za nimi szli biali wodzowie, władczo i dumnie. Długo patrzył na tę groźną siłę biedny tłum pasażerów z odległych wysp.
Skierowałem się do miasta. Huczący,
120
wartki potok samochodów na przyportowej ulicy. Wśród nich ogromne limuzyny jak krążowniki. Przy czerwonych światłach wszystko zamiera na chwilę. Wtedy przechodzę na drugą stronę. Z prawej, niedaleko, kolumnowa fasada i wysokie schody na szerokość całego gmachu. Poczta. Za wypolerowanymi szybami białe turbany i wypielęgnowane brody. To Sikhowie, najdostojniejsi z Hindusów i najdostojniejsi poczciarze. Car na pewno pozazdrościłby ich Anglikom. Kupuję kilka gazet, czytam pobieżnie. Chwilami spoglądam pod okienka. Najwięcej białych, dużo Chińczyków, czasami trafi się Malaj. Tchną zamożnością. Każdy, kto ma sprawę w tak ważnym urzędzie, coś znaczy. Spostrzegam w gazecie notatkę o wystawie obrazów w Raffles Hotel. Pytam Chińczyka gdzie to jest, i po kilku przystankach wychodzę z autobusu.
Na zewnątrz żadnego napisu. Portier Chińczyk nic nie wie. Wchodzę do wnętrza i pytam kilku przechodzących. Nie wiedzą. Wychodzę do ogrodu, nasyconego zielenią drzew i trawników i barwnymi plamami kwiatów. Wśród nich wille, bungalowy. Na wyżwirowanej alejce spotykam leciwego Anglika.
— Here are living residents — odpowiada.
Wracam, idę do sali restauracyjnej. Pytam o wystawę kelnera Chińczyka, który przynosi mi do stołu kieliszek wina. Odchodzi, pyta swoich kolegów, ale nie wraca do mnie. Spoglądam na inne stoły. Doskonale odżywieni ludzie. Nic nie wyrażające twarze. Inne trochę nadąsane. Popis zupełnej pewności siebie. Każdy zajęty
121
sobą i nudną zabawą w jedzenie. Wiem, że są zorganizowani w najdrobniejszych szczegółach. „A jak się zalecają?” — strzela mi do głowy i zaraz odpowiadam sobie: — „rozumowo, rozsądnie”. Szkoda, że nie przyszedłem z Habajem lub z którymś z naszych chłopaków. Założyłbym się, potem wstałbym i przeprosił wszystkich obecnych na sali. Powiedziałbym o daremnych poszukiwaniach i poprosił o pomoc. Kto wie… Może istotnie nikt nie potrafiłby mi pomóc i wtedy wygrałbym zakład… Mielibyśmy ubaw.
Dopiłem wino i powstałem. Zapytałem jeszcze dwie wspaniałe damy za bufetem, nic nie wiedziały. Posłyszał pytanie wytworny rudzielec, też zapragnął obejrzeć wystawę i wesoło porwał mnie ze sobą. Przepędziliśmy kilka korytarzy, bez skutku. Wdrapaliśmy się na piętro, do biblioteki. Pędził jak chart, nie mogłem za nim nadążyć. Wybiegł z niej ucieszony, że już wie. Zeszliśmy na parter i odnaleźliśmy wystawę. W udywanionej sali, pełnej światła, siedziała zasuszona staruszka. Rudzielec spojrzał na mnie z uśmiechem, popędził wokół ścian i wypadł.
Przeważnie były zimy, zaułki portowe Anglii, pejzaże morskie i trochę złotowłosych aktów. To wszystko, co miało przypominać stary dom. Zaledwie kilka rodzimych Obrazków z palmami. Malajskie prao. Przy wyjściu staruszka poprosiła mnie o wpisanie się do książki. Odwróciłem kilka zapisanych kartek. Same pochwalne zdania i kilkanaście nazwisk. Spytałem jak długo trwa wystawa. Dwa tygodnie.
Szedłem z powrotem. Przestrzenne
122
skwery. Biała katedra surowego gotyku. Wewnątrz mroczna pustać, potrzebna do urzędowych uroczystości. Wróciłem przed pocztę i zapytałem o główną ulicę handlową. Ciemnoskóry Hindus wskazał ręką jej wylot.
Tu pojazdów było mniej, łatwo się przedostałem. Ulica nie była długa. Skromne stare domy i bogate sklepy, jak w każdym europejskim dużym mieście. Właściciele biali, choć i tu potrafili wcisnąć się Chińczycy. Zawróciłem wolno. Idący ludzie byli zabawni. Biali nonszalancko pewni siebie, nie widzący nikogo. Ulegli i zgodliwi Chińczycy. Niewidoczni, zepchnięci w cień Malajczycy. Każdy kroczył niosąc przed sobą swój urząd, swoje bogactwo. Nic nie posiadający byli smutni. Przeszedłem na drugą stronę ulicy. Dwa duże domy towarowe i jeden mały, ze staroświeckim czarnym szyldem i złotym napisem „Robinson”. W jednym oknie cudeńka biżuterii i najwytworniejszy przyodziewek dla kobiet i mężczyzn. Bez przeładowania, każda rzecz w oprawie przestrzeni. Drugie okno z ekwipunkiem myśliwskim i kempingowym. Na skraju jezdni zatrzymały się dwie lśniące limuzyny. Autochton w liberii otworzył tylne drzwi. Wytoczył się z nich ogromny, brzuchaty Malaj w europejskim ubraniu, stanął wyczekująco, a za nim wysiadła maleńka, piękna dziewczyna. Z drugiego samochodu wyszły dwie młode kobiety, owite w jedwab, wpadający w róż flaminga. Ukrywały w nim podbródki. Gładko sczesane, krucze włosy, uwinięte w kok z tyłu głowy. Towarzyszyła im staruszka w ciemniejszej szacie. Lokaj przytrzymywał
123
szeroko otwarte drzwi sklepu jak bramę raju. Malaj popatrzył na swój babiniec i przeszedł pierwszy, za nim kobiety. „Jakiś nabab, może sułtan…” — pomyślałem.
Po kilku sekundach wszedłem za nimi. Przy „sułtanie” stał już opiekuńczo menażer. Wolno sunęli za rozfruniętymi po stoiskach kobietami. Przy każdym kwiaty i europejski personel. Każda rzecz najlepszej jakości. W gablotach stosy pereł. Nigdy mnie to nie obchodziło i nie poświęcałem temu żadnej uwagi. Na piętrze była cała zbrojownia myśliwska. Doskonały przyodziewek na dżunglę. Namioty, biwaki, siodła, pontony, małe łodzie z przyczepnymi motorami i cała masa żelastwa — męski raj.
Zostawiłem za sobą sklep dla władców i znów znalazłem się na nadętej ulicy. Ludzie, mimo iż wymijali się przykładnie, deptali po sobie pychą, mierzoną bogactwem, ważnością, kolorem skóry. Przeszedłem obok nie widzącego mnie kapitana naszego statku. I jemu udzieliło się to prawo. Miał twarde oczy, w dłoni tropikalny hełm. Szedł środkiem chodnika, wolno i pewnie, nie wymijając nikogo.
Pędziłem do przystani, by złapać jakąś motorówkę i dostać się na statek. Po przejściu przyportowej jezdni ujrzałem malajską dziewczynę w pląsach. Tańczyła tak sobie, jakby na spacerze. Dziewczęco smukła, w spłowiałym sarongu, z rozpuszczonymi włosami na ramionach. Nie obchodził jej skłębiony tumult miasta, które pozostało za nią. Tu była rozległa woda, były dalekie statki i jeszcze dalsze! wyspy. Przebiegała wzdłuż krawędzi cementu,
124
tam i z powrotem. Zatrzymywała się. Delikatnie skręcała tułowiem. Podniesione ręce wiły się jak węże, to znów jakby obejmowały morze. Odrzucała je i znów podbiegała. W twarzy zwiewność wiatru i radość. „Ma trochę fantazji i co za swoboda” — pomyślałem. Koło serca zrobiło mi się ciepło.
Jeden z przewoźników malajskich odszedł od łodzi i zbliżył się do mnie. Wskazał głową w stronę dziewczyny i palcem zatoczył koło na czole.
— What? — zapytałem z niewiarą.
— She is insane — odpowiedział.
— Who?! — rzuciłem tak ostro, że Malaj odszedł szybko, jakby lękając się, że jemu przypisuję szaleństwo.
125
Oceany
Po wyjściu z Bergen stałem na dziobie i wypatrywałem min. Zerwane z minrepów, pędzone wiatrem i wichrem spod brzegów brytyjskich wędrowały i tu.
Po kilku latach miałem tam taką zobaczyć. Torpedowiec idący na przodzie ustawił się .wtedy w poprzek. Wciągnął sygnał na maszt i zaczął błyskać Morsem. Czołowy statek z pierwszej kolumny zszedł w prawo, inne poszły za nim. Byłem na mostku na oku. Kapitan Stankiewicz — „Byk” — chwycił lornetkę, ale ja dostrzegłem minę pierwszy i wskazałem ręką.
— Jest. Ruda — powiedział z agresywną radością i zamruczał nienawistnie.
Niewiele jej było na wierzchu, ale czasami na dwie, trzy sekundy fala wynosiła bombę z różkami, już ogromną, choć jeszcze daleko było do jej średnicy. Przesunęła się blisko nas, odstała ze sto pięćdziesiąt metrów. Szliśmy na końcu kolumny. Warujący torpedowiec odskoczył i zabębnił z boforsa. Uderzył w uszy przeciągły grzmot. Woda zalśniła aż do burty, jakby się ścięła. Podniósł się biały słup i rósł wolno wbrew ziemskiemu ciążeniu.
126
Zatrzymał się na koniec i jeszcze wolniej opadał. Owiał nas kurz wodny. Kapitan pokiwał głową. Rozumiałem go. Gdyby to była noc — z nas może poszedłby taki kurz.
Wypatrywałem takich bombek. Od zachodu sunęły z jednostajnym, niskim poszumem długie fale. Czasami dziób uderzał w nie, wstrząsał się i gwałtownie podnosił. Podobało mi się to. Statek bandery szwedzkiej nazywał się „Blankaholm”. Jak za dawnych marynarskich czasów, przywieziono mnie nań samochodem policyjnym wprost z więzienia. W tym samym porcie rzuciłem polski szkuner rybacki, który odszedł do Anglii. Starałem się o wyjazd do Związku Radzieckiego, a to moje przestępstwo musiało być duże, bo umieszczono mnie w więzieniu. Po odmowie ambasady radzieckiej w Sztokholmie Szwedzi mieli dla mnie tylko jedno wyjście — statek. Przyjąłem je z ochotą. Świat zawirował mi w rejsach, nad nim zawisł mściwy cień panów z Londynu, którzy chcieliby dosięgnąć mnie za „zdradę”.
Na mostku szturman ruchem ręki dał znak, że nadeszła moja zmiana na ster. Ująłem koło niewiele większe niż talerz do zupy, nie mające żadnego luzu. Statek słuchał każdej szprychy. Wiatr wiał z dziobu. Stałem z rozstawionymi nogami na ogromnej wycieraczce, można było się na niej zaprzeć bez poślizgu. To tu właśnie było najbardziej stałe miejsce, tak, jakby tylko dziób i rufa statku wznosiły się i opadały. Na burty prawie nie
127
było przechyłów. Czułem statek i starałem się przewidywać, jak będzie brać fale. Opadło ze mnie napięcie i przeniknęła mnie cicha radość… „Blankaholm” miał sześć tysięcy ton, był pierwszym statkiem, którym sterowałem. Tu koło było prawie nieruchome, gdy na skaczącym szkunerze i kutrach rybackich ciągle trzeba było kręcić. Sterowanie jest najszlachetniejszą czynnością marynarza. Przypomnieli mi się pyszni sternicy, schodzący z mostku „Polonii”. Tacy byli i na innych polskich statkach.
Zmieniająca nas wachta przyszła na mostek w pasach ratunkowych. Bosman z dwoma dejmanami, także w pasach, poszli na dziób. Ludzie jedli w pasach posiłki, przesiadywali w nich w mesach i spaliby w nich, gdyby położenie się w wielkich, twardych korkach nie było torturą. A przecież podczas przeskoku najgorszych wód, Morza Pomocnego, niektórzy jednak próbowali spać w pasach ratunkowych.
Trwaliśmy w ponurym, męczącym oczekiwaniu. Wszyscy byliśmy skazani, z terminem śmierci zawieszonym w czasie. To mogło stać się w każdej chwili.
Z oczu wyzierało przygnębienie i strach. Wszyscy byli zasłuchani. Każdy głos wybijał się ostro i potężniał w ponurym poszumie fal. Szwedzi przyjmowali wszystko śmiertelnie poważnie. I ja byłem taki, ale nie mogłem wytrzymać i uśmiechałem się, choćby sam do siebie. Przychodziła chwila odprężenia, robiło mi się lżej, uśmiechałem się coraz częściej. Szczęśliwcy, co potrafią parsknąć śmiechem wprost w kościsty pysk śmierci i w ten sposób przepędzić ją.
128
Nigdy nie czułem takiej ostrości zmysłów, byłem przyczajony, gotów sprężyć się w każdej chwili. Zasypiałem jak kot, a kiedy otwierałem oczy, miałem jasną głowę i ciało gotowe do działania. Ale lodowatą wodę czułem przez skórę, całym ciałem, wiedziałem, że zabija w kilkanaście minut. Trzeba by sucho usiąść w spuszczonej szalupie lub na opadłej tratwie. Nie przeceniałem pasa ratunkowego, chociaż zawsze miałem go pod ręką. Nie zakładałem go na siebie, bez niego było mi zręczniej, swobodniej i radośniej. W razie potrzeby założyłbym go w parę sekund. A ostatecznie można by przepłynąć kilkadziesiąt metrów do szalupy czy do tratwy, w nich byłyby suche, zapasowe podwleczenia, nieprzemakalne ubrania i płaszcze. Nie byłoby wcale tak źle, byle nie zabił bezpośredni wybuch torpedy.
Na mostku ostro obserwowaliśmy wodę, aż do horyzontu i wokoło. Nad każdą jaśniejszą smugą piany mógł wznosić się patyk peryskopu. Ciemne fale szły miarowo, ławą, zabielone grzywaczami. Mglisto, ponuro, ziąb.
Przy Szetlandach, kiedy stałem przy sterze, zaczął sypać śnieg.
— Rajder! — rozległ się okrzyk na prawym skrzydle.
Z lewego, przez sterówkę, przebiegł marynarz. Szturman wpadł do kabiny nawigacyjnej, wyskoczył z niej z sykiem i spojrzał na mnie.
— Nie boisz się? — zapytał.
Nie odpowiedziałem, z przekory uśmiechnąłem się. Nie bardzo wierzyłem, by przylazł tak blisko na brytyjskie wody.
129
Po dłuższej chwili, z prawej burty od rufy wyłonił się z zadymki śnieżnej pasażer średniej wielkości, najeżony działami. Przy nich tkwili marynarze w mundurach, lufy skierowali na nas. Jak na taką falę przesunął się swą siwoszarą burtą niebezpiecznie blisko nas. Ujrzeliśmy wielką białą banderę w ząbki. Potem rajder wysunął się w przód i zniknął w kurzawie. Na pewno był to okręt brytyjski; na niemieckich rajderach działa były doskonale zamaskowane.
Dni i noce, ciągle w napięciu. Słońca nie ma, ocean prawie czarny, jednostajnie, ze ściszonym hukiem suną pagóry zza horyzontu, monotonia strachu. W mesach nie ma gawęd, są tylko słowa. Ludzie stają się dobrzy, są nawet czuli dla siebie. Mają przezroczyste twarze, bez żądz i namiętności, wyglądają jak święci. Strach tak narósł, że aż zaczął odstawać, nie lepił się już. Pojawiły się uśmiechy, delikatne i nieśmiałe. Nikt nie krzyknął, ani nie zaklął głośno. Krótkie rozmowy przyciszonym głosem.
Woda, statek biegnący po pagórkach, inne ptaki. Wszystko nowe, wszystkiego jestem chciwie ciekaw. Kiedy pytam Szwedów o coś — „co to za mewa?” — są oburzeni; z takimi głupstwami wydaję im się śmieszny.
Pośrodku wielkiej wody narasta dma. Przebywamy dni w ciągłej pustce, jakbyśmy stali w miejscu. Noce czarne, płyniemy bez świateł, czasami tylko zajaśnieje grzywacz. Niedobrze byłoby znaleźć się w taką noc w szalupie lub na tratwie. Daleko od lądu, wielkie odległości.
130
Zimna śmierć byłaby szybsza niż pomoc z jakiegoś statku.
Znów mniej słów, ściszone głosy. Jesteśmy w ujęciu oceanu. Po przebyciu połowy drogi płyniemy z większą nadzieją, już jakby z górki. Napięcie wzrasta dopiero przy brzegach Stanów, bo tam pałęta się najwięcej łodzi podwodnych. Zawijamy do Filadelfii.
Każdy krok w nowym kraju, wśród obcych ludzi, jest przygodą ciekawości. Ja jednak nie mam prawa wyjścia na ląd, lękają się, bym przypadkiem nie pozostał. Tak jakbym nie miał własnego kraju, nieszczęsnego piekiełka, którego nie zmieniłbym na ten ich raj.
Szwedzi smutni powracają z lądu. Może zawsze stają się tacy, kiedy wstępują na pokład? Statek jest zwiastunem nieszczęścia…
Zmieniający się dozorcy Biura Imigracyjnego pilnują mnie przy pracy, pilnują nawet mojego snu. Bezpieczeństwo całkowite. Nie trzeba nasłuchiwać detonacji. Odpoczynek oczu. Wyłączona podświadomość. Swobodny oddech.
Wyjście w morze Szwedzi przyjmują poważnie. Dla mnie jest ono niemal radosne. Nie mam już dozorców na karku, nie czuję pokus lądu. Ograniczenie, jakie narzuca statek, biorę za rzecz normalną i jestem wolny, sprawiedliwie, jak każdy z załogi. Znów włącza się świadomość i podświadoma czujność, zmysły ostrzeją. Płyniemy po nieobjętych, burzliwych rozłogach. Ciągle samotni. Ludzie z przygnębiającym spokojem sprawnie wykonują swe czynności i biorą na przetrwanie. Są
131
zmęczeni. Sam ocean nie jest taki straszny, jego wrogość i okrucieństwo potęgują ludzie. Trzeba przetrwać, choć będzie to tak bardzo długo.
Jestem żądny radości. Radością jest patrzeć na słońce i gwiazdy, na mewy na środku oceanu i na przyjaznych dla siebie Szwedów, którzy jakby byli po gromadzkiej spowiedzi z odpuszczeniem grzechów. Raduję się, że żyję, z nadzieją, że kiedyś urzeczywistni się moje skromne marzenie: pozyskam przyjaźń i miłość obcych ludzi.
Aberdeen nocami jest czarne, jakby wymarłe. Wyją syreny. Świetliste smugi reflektorów. Detonacje. Szwedzi obruszają się, że powinno się im pozwolić pójść do schronów przeciwlotniczych. Pokazują się pojedyncze samoloty, czasem jest ich kilka, a i to nieczęsto. Dzielni Szkoci traktują je jak straszaki, nie dają się.
Znów rozłogi burzliwych fal. Płyniemy ogromnym kręgiem daleko na północ. Za Islandią ocean huczy ponuro, chwilami przypomina grzmot odległej kanonady. Maszty pogwizdują jak flety, liny jak harfa. Czasami dziób uderza twardo, wtedy na mostku schylamy głowy za osłony, kaskady odprysków leją się na grzbiety. Szturman kręci głową i jeszcze bardziej zmniejsza szybkość.
Od dwóch dni zboczyliśmy z kursu na pomoc i idziemy na fale. Dziób bierze sucho. Statek aż gnie się, jest spracowany. Czuję pulsującą krew, narastanie wszystkich sił, czasem parsknę sobie dziko. W mesie pytam Szwedów, kiedy będzie sztorm. Pytałem już poprzednio kilka razy, zbywali mnie pobłażliwymi
132
śmiechami. Teraz patrzą na mnie twardo.
— Spać nie można — wymawia z politowaniem stary cieśla i patrzy na mnie jak na głupka.
— Zachciewa mu się sztormu — mówi z odrazą drugi.
— My ci tu damy — grożą.
Można po męsku przekląć i pobluźnić im. Nie mogą znieść moich głupich pragnień. Taki był czas, a nigdy nie widziałem porządnego sztormu. Wszystko sztormiki. Przy zapaściach rufy odrywałem się od koi, a kiedy szła w górę, wydawało się, że się śruba ukręci. Duszę chciało wytrząsnąć — ale wówczas i z tego nic sobie nie robiłem. Tego dnia długo patrzyłem na wąskoskrzydłą mewę. Leciała pod wiatr rozpadliną tuż nad wodą, pod osłoną pagóra. Wynajdywała w nim wgłębienie, skrzydłem muskała wodę i wdzierała się w następną rozpadlinę. Minęła statek i zniknęła wśród fal. Taka mała i taka dzielna.
Sztorm zelżał i wzięliśmy mocno na południe. Płynęliśmy prawie przy brzegach Stanów, do Norfolku.
Znów pilnuje mnie dozorca. Mógłbym uciec, ale nie chcę mu robić przykrości. Według wieści w konwojach storpedowano dużo statków. Łatwo obywam się bez lądu; z państwami jest jak z ludźmi, nieładnie pchać się do nich, gdy ciebie nie chcą.
Podczas malowania tratwy wdaje się ze mną w pogawędkę jeden ze szturmanów. Prawi mi komplementy, że taki jestem ambitny i uparty, dziwi go to. Wyobraża sobie mój kraj jako ciągły, dziki
133
chaos. Przyznałem mu rację. Potem opowiadał mi, że ludy germańskie przyszły do Europy południową drogą, podczas gdy słowiańskie przeszły również z Indii na północ i tam zmieszały się z Mongołami. Odpowiedziałem mu z uśmiechem, że bardzo lubię moją mongolską krew, że my, pół-Mongoli, wszystko możemy zrobić równie dobrze jak i oni, Nordycy, a będziemy starać się jeszcze lepiej. Roześmiał się i był trochę zdziwiony.
Raduje mnie odejście w morze. Po wachtach urządzam sobie spacery na pokładzie. Podpatruję fale. W wielkiej dmie cienka warstwa wody przesuwa się poziomo. Fale i odcień wody różnią się bardzo. Czasami nocą przycupnę na luku. Niebo — porozdzierany łachman. Ocean powietrza jest groźniejszy, to on rzuca na nas sztormy. Marzą mi się wyspy, kontynenty.
Gdzieś pośrodku oceanu, kiedy wszyscy z pokładu, z wyjątkiem wachty na mostku, siedzieliśmy w mesie, z dołu, z pomieszczeń załogowych, doszedł nas ryk. Nasilał się i opadał. „Han hod flaske” — powiedział ktoś, ale nikt się nie śmiał. W drzwiach pojawił się smarownik Fin. Trzymał się futryny. Ciężko siadł na ławie i rękami oparł się o stół. Głośno przeklął wojnę. Zgniewało go, że nikt się nie odzywa. „Co tak cicho siedzicie? — wołał. — I tak utopicie się!”
Wybuchnąłem śmiechem:
— Żadna nowina!
Nikt nie dał wciągać się w rozmowę, wszyscy byli bardzo ostrożni. Fin ciął
134
ostro w swoim języku, z bezustanną przeplatanką: „Satana! Perkelle!”
Słuchali go mimochodem, jakby mówił sam do siebie. Znikąd ani słowa, tego nie mógł znieść. Wyjął nóż i zamachał nim nad głową. Szwedzi wyszli, popędził ich przekleństwami. Zostaliśmy sami. Mówił ciągle, a kiedy rozumiałem go, wtrącałem dwa słowa. Żalił się, potem nastał spokój. Wstałem i powiedziałem: „Idziemy spać”. Chciałem mu pomóc, ale zszedł sprawnie po schodach i zagarnął mnie do swojej kabiny. Na ścianie kolekcja fajek i noży fińskich. Nalał do szklanek. Piliśmy. Mówił, że już ma dość tego czekania, wolałby być na karelskim froncie. Zmęczony, żalił się, cichł. Ułożyłem go w ubraniu w koi, zdjąłem mu buty. Gdyby on był w Karelii, a ja w Związku Radzieckim, może zarżnęlibyśmy jeden drugiego. Zwariowany świat. Ludzie ostro dzielą mi się na polityków z potwornymi ambicjami dawnych królów i z ich okrucieństwem i na szarych, prostych ludzi, pragnących żyć… Szwedzi znów uchylili drzwi kabin, by nie zaparła ich eksplozja. „Jewla Fin” — szemrali.
Po wachtach siedzę w kabinie. Za poszyciem huczą lodowate fale, tu ciepło i jasno. Przeglądam stos amerykańskich magazynów. Kobiety i kobiety, półnagie, nagie, szał ciał o twarzach nimfetek. Seks. Leżą na kupie w papierowym stosie. Propozycja wyboru, można smakować jak potrawy. Jeśli masz pieniądze, możesz kupić je wszystkie. Męski ciąg mają ci Amerykanie, gdy ja ścigam krajobrazy. Przypominają mi się podobizny kobiet antycznej Grecji, budziły zachwyt
135
dla samego piękna i pożądanie bardzo ludzkie, a jednak piękne. Ze stosu ciał wybieram numery „Saturday Evening Post”, w nich opowiadania Faulknera, Hemihgwaya, Steinbeoka. Często sięgam po słownik i nie nuży mnie to. Podoba mi się ich wyobrażenie Ameryki.
W Grimsby pełno statków rybackich, kutrów. Następnego dnia wszedł niszczyciel z dziobem rozdartym przez torpedę i zacumował przed nami. Słychać chrapliwy śpiew. Zatopili łódź podwodną. Przechodzą przy naszej burcie tak, jak stali przy działach, na mostku, w wojłokowych kurtach. Twarze ostre, zajadłe, każdy uśmiech — wyzwanie. Rozgrzali się i nie ochłonęli jeszcze. Szwedzi wołają mnie do trapu. Na dole kilku takich w wojłokach stoi z zadartymi głowami.
— Hej, Polak, chodź z nami — wołają.
— Nie mam pozwolenia.
Są zawstydzeni. Klną rozporządzenie i tych, co je wydali. Brzuchami odpychają pilnującego marynarza z automatem o nasadzonym bagnecie. Inni wołają, bym zszedł. Zaprzeczam ruchem głowy i odchodzę, by przeciąć to wszystko. Idę przy burcie, oni dołem.
— Poczekajcie chwilę — wołam.
Przynoszę amerykańskie papierosy i rzucani każdemu po paczce. Podnieśli, podziękowali, sięgnęli do kieszeni i zaczęli bombardować swoimi. Podnoszę paczkę, dziękuję i wołam, że starczy. Ale oni rzucają wszystko, co mieli, a zbierali to marynarze z mojego statku.
— Wypijemy za twoje zdrowie!
— I ja za wasze! Wznieśli ręce i odeszli.
136
Mieli pewno papierosy z tygodniowego przydziału. U nas na pokładzie wszyscy przez tydzień palili playersy. Ci sami, rozrzutni, powracali nocą. Słychać ich było z daleka. Na niebie wisiała ruchoma pajęczyna świetlistych smug. Po każdej detonacji następował wybuch głośniejszego śpiewu. U nas było cicho.
Znów płyniemy. Ocean huczy i bije falą, tak jakby na tych szerokościach nigdy nie było spokoju. Grozy dodaje zimno; tylko pomyśleć, jakby to było w szalupie.
Mamy nowego kucharza. Stary zachorował i został w Anglii. Mówią, że nie chciał pływać i przyznają mu rację. Teraz jest Norweg. Przyrządzane przez niego posiłki są bardziej proste. Ostro pędzi z kuchni zwracających mu uwagę Szwedów. Jest bardzo spokojny, chce, by i jego zostawiono w spokoju. Głuchy jak pień i właśnie dlatego nie daje sobie dmuchać w kaszę. Czasami rozmawiam z nim, krzycząc mu w ucho. „Szwedzi nie będą go uczyć, nigdy nie byli marynarzami. A Norwegowie zawsze żeglowali i będą żeglować. Duńczycy także”…
Dużo wie o Wikingach i odrobina dumy z nich jest pewno największą radością jego samotnego i niemłodego już życia. Nie zna strachu, jest głuchy także na wojnę. Normanowie na drakkarach mieli wystarczającą dzielność i odwagę, by opłynąć świat wokoło. Mogli to uczynić sześćset lat przed. Magellanem, tylko, myślę, zawiodła ich wyobraźnia.
Pod Nową Szkocją kawał wody pokrytej czarnymi kaczuszkami. Niektóre tak spasione, że nie mogą poderwać się do
137
lotu. Statek płynie po nich. Wieczorem wchodzimy w rozbłysk świateł Nowego Jorku. Wiążemy w Brooklynie.
Wyrzuciliśmy ciężki trap trochę krzywo. Zbiegam w dół i nadnoszę. Stoję na lądzie, czuję, jak kręci mi się w głowie. Po trapie pnie się kilkoro ludzi, z nimi na pewno mój prześladowca z Biura Imigracyjnego. Winkuję ręką chłopakom na pokładzie i odchodzę; żaden nie krzyczy, śmieją się. Szybko przechodzę hangar i wdzieram się na ulicę. Stąpam po twardej ziemi, wszystko we mnie chichocze.
Zaglądam do baru, sami Włosi. Ciągnę do swoich. W drugim poznaję ich po swojskich oczach, są cholernie wyelegantowani. Jestem w swetrze i w gumowych butach z wywiniętymi cholewami, a we mnie przełamujący wszystko chichot. Rozmawiają na pół po naszemu, na pół po amerykańsku. Ucieszna przeplatanka. Chcę napić się piwa, proponuję im kupno zegarka. Są zdziwieni, mówią, jakby to było wydarzenie: „On jest ze starego kraju”. O zegarku nie chcą słyszeć. Stawiają wódkę. Muszę opowiadać o wojnie, mimo iż wiedzą o niej więcej niż ja. Od nich dowiaduję się o nie ustającej rzezi w kraju, o naszych lotnikach w Anglii. Ci dopiero hulają na spitfire’ach. Często wychylamy wódkę i dławimy się tą wojną. Dziewczyny odsuwają się do swego kółka. Chłopaki mówią: „I my tam pójdziemy”. Są Amerykanami, ale myślą o Polsce. Około północy wychodzimy. Ciągną mnie do swoich domów. Odmawiam, idę na statek.
Wachtowy Knut aż pęka ze śmiechu. Opowiada, jaki był rwetes. Do kabiny na
138
rufie przylatuje pierwszy oficer. Przygląda mi się z niewiarą. Opowiada o urzędnikach z Immigration, powiedzieli mu, że kompania zapłaci tysiącdolarowy bill. Kapitan wściekł się, odpowiedział, że nie będzie więził własnej załogi, nawymyślał im. Jest nam bardzo wesoło.
Następnego dnia po południu zjawił się nieszczęsny dozorca. Wieczorem steward przyniósł mi do kabiny kilka butelek piwa z polecenia kapitana. Rozlewam i piję zdrowie Immigration. Dozorca czuje się trochę komicznie. Podtrzymuję go na duchu, by się tak nie męczył.
Malujemy na burtach ogromne szwedzkie flagi. Odchodzimy. Znów monotonia strachu, ale przebija w niej cicha radość. Mamy iść do Bergen, a potem do Szwecji. Ze sto mil przed Norwegią radzik łapie wiadomość, że jest tam już cała niemiecka flota z desantami. Wiejemy. Z zamglonych wód wyłaniają się Wyspy Owcze: skały, trawiaste pagóry, cieśnina i szczyt wieży kościółka. Stoimy pod maszyną, pohukujemy syreną. Pojawia się łódź rybacka. Na otwartej przestrzeni chowa się za wysoką falą i przelatuje nad nią jak ptak. Ale tu fala jest zmierzwiona występem lądu. Sternik lawiruje z niezwykłym wyczuciem fali. Wysoki, drapieżny dziób łodzi ma sporo z drakkaru Normanów, ale jest bardziej prosty. Statek manewruje, by osłonić ją burtą od fali i wiatru. Łódź nawet nie muska zawietrznej, drugi rybak skacze na trap, łódka oddala się na wszystkich obrotach. Rybak pilotuje nas na osłonięte wody. Rzucamy kotwicę w gromadce skandynawskich statków. Często przypływają w łodziach
139
miejscowi ludzie. Mówią archaicznym językiem Wikingów. Są radośni, zdrowi, aż czerwoni. Jawią mi się jarmarczne kłębowiska wielkich miast, a tu, wśród ogromu burzliwego oceanu i zimna, tylko rodzina na występie skały.
Zebrało się kilkanaście statków. Wychodzimy. Czeka na nas stary trawler rybacki z armatką na dziobie i banderą wojenną na gaflu, ona dodaje nam więcej otuchy, jak dobre dżu-dżu. Powoli i niezdarnie formujemy się w trzy kolumny, konwój jest rozciągnięty, ogoniasty. Przy Szetlandach dochodzi torpedowiec i korwetka. Strzegą nas i oganiają jak stado owiec. Serca rosną.
Przed wejściem w Tamizę atak niemieckich samolotów. Toną trzy statki, czwarty z zanurzonym dziobem pchnął się rufą do lądu. Nasz, pierwszy, okładany jest bombami. Wymalowane flagi ostrzej znaczą cel. Dwukrotnie uskakujemy w bok na pełnej szybkości, z twardo wychylonym sterem. Czuję się swobodniejszy, wszystko to, nawet śmierć, wydaje mi się mniej straszne.
W Londynie Szwedzi schodzą z pokładu, by na fińskim statku drogą przez Petsamo udać się do swojego kraju. Chcą zabrać mnie ze sobą. Na ich miejsce przychodzą Norwegowie z wielorybnika. Dostaję wyjście na ląd i wezwanie do naszej ambasady. Dostojny urzędnik każe mi stawić się na komisję wojskową. Mówię mu, że praca na statkach uważana jest przez Anglików za służbę frontową. On apeluje bez skutku do mojego poczucia obywatelskiego. Londyn — zburzone
140
kopce. W czarne noce ludzie mrowią się jak w ogromnym kretowisku.
Przy brzegach dużo wraków, rozdartych, potrzaskanych. Wiele z nich było pięknymi statkami, dzielnie przetrwały niejeden sztorm. Na to były stworzone. Została z nich kupa pogiętego żelastwa. Zmasakrowane trupy. A ujęcie oceanu jest czyste. Żadne ludzkie szaleństwo nie uczyni z niego śmietnika. Jest wieczny i niezmienny.
Norwegowie wcale nie tak ponurzy. Mają w sobie dużo śmiechu i drwiny. Po statku krzątają się jak na naszych wsiach dobry gospodarz w swoim obejściu. Zazdroszczę im swobody, są jakby mieszkańcami wody, ziemia dla nich to mało znaczący dodatek na wybieg, podczas gdy ja ciągle zamieszkuję na ziemi i nie potrafię oderwać się od niej.
W Nowym Jorku mam także wyjście na ląd. Na Broadwayu ulewa świateł, tłumy, propozycje tysięcy uciech. Wizg opon. Ekstatyczny hałas. Monstrualny kłąb ciał w spazmie, gdy w Anglii ludzie brną teraz po omacku przez swoje rumowiska, a niektórzy śpią w schronach i psy im siwieją od nalotów. Taka to wspólnota ludzka.
Zachodzimy jeszcze do Norfolku i stamtąd ciągniemy południową stroną. Wybieramy z szalupy rozbitków. Z góry catalina ubezpiecza nas przed łodziami podwodnymi. Spłachcie piasku z palmami — Bermudy. Hamilton — jak dziecięca zabawka. Zostawiamy rozbitków. Idziemy bardziej na północ, jest coraz chłodniej i coraz większa fala. Middlesbrough — miasto ruina.
141
Wychodzimy w kilka statków. Opędza nas uzbrojony trawler. Pchamy się na północ. Z portów dołączają coraz to inne statki, powiększa się także osłona. Nim minęliśmy Szkocję, zebrał się wielki konwój. Ze Scapa Flow wyszło pięć niszczycieli, trawlery pozostały. Idziemy teraz w mocno wydłużonym prostokącie. Po bokach niszczyciele, w przodzie dwa, w tyle jeden. Na masztach ciągłe sygnały, istny festyn. Na burtach odgłos bomb głębinowych, jakby od uderzenia młotem. Przy Islandii zimno, mimo że dopiero jesień. Znów dma. W rannej szarówce tracimy statek. Nocą dwa. Wszystkie z ogona konwoju. „Blankaholm” jest szybki, ale tu musi wlec się z najwolniejszymi. Wychodzą nam z pomocą dwie kanadyjskie korwetki. Część konwoju idzie do Halifaxu, pozostałe, także my, do Filadelfii.
Pod koniec czterdziestego trzeciego roku znów byłem „Bałtykiem” dwa razy w Ameryce. Z Anglii szliśmy pod balastem piasku, by schować się przed dmą i przed falą. Ze Stanów i Kanady braliśmy amunicję, broń, a na pokładzie utykali nam trzydziestotonowe shermany. W Nowym Jorku paliły się ogromne zbiorniki z benzyną i ropą; niesamowite gejzery. W zatoce Halifaxu poderwała nas ze snu detonacja. Pobliski statek zaczął rzygać ogniem jak katiusza. Udało nam się podnieść kotwicę i odejść dalej. Odkąd Anglicy odpędzili je od siebie, łodzie podwodne ciągle pętały się przy portach Amerykanów. Była to bitwa o Atlantyk.
142
Konwój nasz szedł wydłużonym bokiem prostokąta, by szybko przeskoczyć łodzie, ale nie zawsze to się udawało. Nocą, po jednym dłuższym grzmocie, statek wpierw odrywał się od wody w kłębie ognia, potem tonął, ale to już nie był statek.
— Lecą do nieba — zawołał ktoś.
Kiwaliśmy głowami, było to lepsze niż zimna śmierć.
Tankowiec płonął, aż wiało ciepłem od niego. Pozostał. Potem pękł, jakby chciał podpalić ocean.
Kiedyś łódź podwodna weszła pod konwój. Wybuchnął tylko jeden statek. Między kolumny wpadł niszczyciel i zaczął mieszać wodę. Uciekaliśmy na boki, myśleliśmy, że nas połamie. Noc była, na skrzydle mostku wichura chciała pourywać łby. Płaty chmur polatywały nisko, księżyc przeskakiwał zza jednej na drugą. Woda kłębiła się w białych smugach, statki kolebały się w ciągłych wypryskach. Tego było dosyć. Byłem pewny, że ludzie zwariowali i sam śmiałem się jak wariat.
W dzień nie było lepiej. Znów „beczki śmiechu”
— Joe, coraz gorzej. Wykurzą nas — odezwałem się do pływającego z nami Anglika.
— Nie odejdziemy stąd — odpowiedział spokojnie. — Północny Atlantyk jest naszym domem.
Zdawało się, że ustami cockneya przemówił wielki naród.
W powrotnej drodze koło Brytanii mgły, chodziliśmy na ślepo w pohukiwaniu
143
syreni Konwój rozbiegł się w śnieżnej zadymce. Szybkie statki poszły same, maruderzy odstali. Niewiele pozbierało się ich potem w stado. Często strzelaliśmy z oerilkonów. Niemcy nie pchali się.
W zrąbanych miastach serdeczni ludzie. Lubili nas. „Nie ruszymy się z tej kępy” — mówili do nich nasi piechociarze, jakby wstydzili się, że dotąd wyrywali. Padały całe zestawy naszych szwadronów myśliwskich, przychodzili nowi. „Ci chłopcy hojnie leją krew, jak nikt” — mówili Anglicy. „I spermę” — dodawały dziewuchy w przyportowych barach. Płodzili dzieci, żenili się, wojowali.
Na szwedzie byłem prawie rok. Ale północny Atlantyk tylko latem jest znośny, w pozostałe trzy pory dma i ziąb. By odsapnąć, wziąłem sobie w Nowym Jorku holendra płynącego do Indonezji.
Po załadowaniu klarujemy statek i wychodzimy, sami. Na otwartych wodach spłukujemy pokład. Z prawej burty smuży się jeszcze czasem ląd Stanów. Dodaje otuchy, mimo iż właśnie wzdłuż tych brzegów lubią krążyć łodzie podwodne. Za dnia marynarz z wachty idzie do roboty z bosmanem i dwoma dejmanami. Zmywają farbę z nadbudówek i korytarzy. Za to szturman na skrzydle przepatruje wody. Cumownicze manile wpuszczamy w luki.
Z każdą wachtą cieplej. Biorę na siebie mniej przyodziewku, w końcu nożem obcinam wysoko nogawice dunkrów. Jestem spragniony słońca, myślę, że na Saharze także nie byłoby go za wiele. Na wysokości
144
Florydy wynoszę mój brezentowy hamak i podwiązuję pod bomem ostatniego luku. Próbuję. Obciska niewygodnie i zamyka się nade mną. Rozpieram go dłuższym patykiem w głowie, krótszym w nogach. Już mnie nie owija, ale nadal trochę twardo. Moszczę go materacem z koi, otulam prześcieradłem, narzucam poduszkę, prześcieradło i koc. Rankami rzuca się rosa. Holendrzy przestrzegają, że -pokręci mnie kiedyś i już nie wstanę. Śmieję się z tego. Koc trochę wilgotnieje, ale pod prześcieradłem sucho. Dobrze przesypiam noce. Urządzamy wielkie sprzątanie kabin i pranie. Wysuszona odzież ma ciepły zapach słońca.
Nocą przechodzimy rozświetlone wysepki Key Westu, na południu bije w niebo łuna Hawany. W dzień pobrzeże Kuby — biała smuga piasku i palmy. Na Morzu Karaibskim nie widać żadnych sargasów, jest szmaragdowe, słoneczne. Przechodzą krótkie ulewy. Zawsze w porę sznuruję hamak w brezentową kiszkę. Potem znów gorące słońce, na pokładzie ani pyłku.
— Colón w witalnej zieleni mozaika ludzkich skór, ras. U polskich Żydów kupuję slipy, szorty khaki, białą koszulę bez rękawów i sandały. Marynarze do tropikalnego rynsztunku dokupują kaski przeciwsłoneczne. Mają miny ważne i śmieszne. Przez śluzy przeciągają nas elektryczną kolejką. Silne ubezpieczenie piechoty morskiej USA. W jeziorze Gatun rosną drzewa. Pelikany i kolibry — największe i najmniejsze. Smużka wody w dwustumetrowych ścianach litej skały. Głowa Lessepsa w płaskorzeźbie z brązu.
145
Statek płynie wśród gór. Kordyliery przecięte ludzką pracą. Po drugiej stronie, w Balboa, zabierają do szpitala chorego marynarza. My zadowoleni, że pozbywamy się jego przygnębiającej twarzy. Mówią, że to symulant.
Statek czysty w barwie, dotyku, aż pachnie. Ma dużo okładzin z dębu, w naturalnej barwie, bez lakieru, pobielanych słońcem. „Sommelsdyk” jest prawie nowy, dwanaście tysięcy ton, duży i bardzo szybki. Duńskiej roboty, wygładzony w drobiazgach. Dwie bardzo długie lufy, podobno szesnastocalowe. Strzelamy teraz do wyrzuconej beczki po oliwie, dla wprawy, by potem nie robić niepotrzebnego hałasu. To na tych wodach przepadły bez wieści dwa holenderskie statki. Zatopiły je niemieckie rajdery, może łodzie podwodne, zdążające po zaopatrzenie do przyjaznej Japonii, a może sami Japończycy, którzy dążą do wojny?…
Przy Galapagos przez godzinę płyniemy wśród delfinów. W przezroczystej wodzie doskonale widać ich małe z matkami, inne podrosłe, i trzymetrowe olbrzymy; sapią i spoglądają na nas paciorkami oczu. Nurkują pod brzuch statku. Wiją się i pędzą razem z nami. Każdy jak sprężyna z absolutną płynnością ruchów. Ale odstają coraz bardziej. Przed dziobem ciągłe ściga się z nami kilka wielkich zuchów, które stoczyły już niejeden bój z rekinami. Potem zostają tylko dwa.
Kiedy stewa łaskocze im płetwę, zginają ogon, rozprężają się i jak błyskawica przelatują w dziesięciometrowych skokach w powietrzu, jeden nad drugim, nie
146
przeszkadzając sobie. Ogarnęło je szaleństwo. Ale i najdzielniejsi nasi bracia wodni w końcu pozostali w tyle. Ruch węża, giętkość pantery, majestat lotu albatrosa i jeszcze płynność delfina — oto balet dla nabożnych kalifów w pozaziemskim raju.
Kapitan wprowadził na mostek pasażerów, greckiego kupca wraz z małżonką. Dwornie objaśnia jej różne urządzenia. On — mały, pokaźny brzuch, śnieżne tropiki lamowane złotem, dostojność władzy. Marynarze tylko w szortach — zdrowa, krzepka nagość zwierzaków. Kobieta dostrzega różnicę. Uśmiecha się z delikatną ironią i udaje, że słucha objaśnień. Jest duża i powolna; gdy jej mąż maleńki i żywy jak skra.
Jest jeszcze holenderskie rodzeństwo, wyrośnięta pannica i młodszy brat. Rankiem i przed wieczorami spacerują po przednim pokładzie, gdzie jest zwykle pusto, zawsze razem. Nigdy nie widziano ich na rufie, gdzie są pomieszczenia załogowe. Nie reagują na naszą obecność. Nie kłaniamy im się, jak Grekom. Są jednak ujmująco, cicho skromni. Szanujemy ich. Ich odosobnienie nie jest pozbawione życzliwości. Muszą mieć dużo życia wewnętrznego, swój świat, że tak trwają w ciszy. Lubię to, mimo że dla mnie jest to nieosiągalne. Gromadne życie niszczy urok intymności i jej siłę. Kiedy znajdą się wśród bliskich ludzi, ogrzeją się także ich serca. Przechodząc przed szeroko otwartym iluminatorem widziałem ją w fotelu z książką w ręku, inne książki były porozrzucane na koi. Czytali dużo, by nie zagroziła im pustka.
147
Nocą płyniemy z wygaszonymi światłami. Statek, zawieszony w ciemnościach, ani drgnie, jakby i on spał na szerokim gościńcu. A przecież pędzi siedemnastoma węzłami. Na wachtę, więcej z przyzwyczajenia niż z potrzeby, przychodzimy z pasami ratunkowymi w rękach i rzucamy je pod tylną ścianę sterówki. Nagie skóry owiane łagodnym ciepłem nocy. Jedyne słowa to wymienianie kursu. Kojąca cisza, półsen. Tu zginęli Magellan, Cook, La Perouse. Ile heroizmu i ogromu pracy myśli ludzkiej po to, by nam było łatwiej. Po wachcie rozwiązuję hamak, jest sucho, wygodnie; sen.
Budzi mnie wschodzące słońce i dotyk ręki wachtowego, wołającego na zmianę. Naciągam szorty i idę na mostek, bez orzeźwienia zimną wodą. Każde przebudzenie jest łagodne, jasne i radosne, gdy koledzy w kabinach przytomnieją dopiero po dłuższej chwili. Codziennie biorę prysznic. Sprawiam sobie masaż długim mydleniem całego ciała, potem woda ożywia mą skórę. Czuję rozluźnienie i lekkość. Jedynym przyodziewkiem są skąpe, białe slipy. Skóra straciła skromną białość, wpada w czerwonawy brąz, ciemny na grzbiecie, jaśniejszy na brzuchu. Zmieniłem ubarwienie. Chodzę boso, jak kiedyś marynarze na żaglowcach. Pokład, wykładany dębem, wybielony słońcem po deszczach. Urządzam sobie na nim najswobodniejsze spacery z częstym zatrzymywaniem się. Przysiadam na luku koło hamaka, tam jem posiłki. Do kabiny nie chodzę wcale. Czysty, przytulny statek, nieobjęty ocean, gorące słońce, kojąca monotonia. Jestem wygrzany jak kot, na
148
wskroś przesycony słońcem, skóra odżyła, aż mrowi na plecach, włosy spłowiały.
W dzień jeden z wachty zawsze siedzi na maszcie. Nie stoją w blaszanym koszu jak inni, lecz siedzę na płycie zadaszenia. To dwadzieścia metrów nad pokładem, a jestem swobodny, jak na luku. Statek ani drgnie. Słońce i orzeźwiający przewiew. Dziób odkłada potężne skiby, zabielone pianą. Przed nimi wzbijają się lśniące groty latających ryb. Szybują jak pociski. Mewy pikują, chwytają je i połykają. Ważą się bardzo blisko mnie, natrząsają się z mojej nieporadności. Jasne niebo nakłada się horyzontem na ciemniejszy ocean.
Przepatruję lornetą styk nieba i wody. Raz ujrzałem tam szczyty masztów. Widziałem je także gołym okiem, ale przez lornetę wyraźniej. Zawołałem na mostek. Tam nie widzieli jeszcze masztów, ale statek; skręcił ostro o dziewięćdziesiąt stopni w lewo i pognał co sił w koniach. Maszty zapadły się i po jakiejś godzinie znów weszliśmy w kurs…
Czasami widuję albatrosy, po dwa, cztery, trzymają się parami i z dała od statku. Rozpiętość ich skrzydeł jest ze cztery razy większa od długości ciała. Nie machają nimi, lecz kształtują je i nastawiają do lotu. Pod wiatr zyskują wysokość.
Czasami nocą otwierają mi się oczy, gwiazdy kołyszą się lekko z ruchem statku. Świetlisty Syriusz, ogromne ćwieki Oriona, czerwony Krzyż Południa, mieniące się Plejady i niezliczony pył Drogi Mlecznej. Statku nie widać, oceanu nie widać. Rozpostarty w hamaku patrzę
149
w jasną, kulistą niszę nieba; największe ludzkie marzenie, które można osiągnąć przez doskonałość. Dla jednych ma to być wieczna szczęśliwość, dla drugich tylko ludzki trud, po który polecą. W albatrosach są dusze potopionych żeglarzy — marzenie marynarzy o doskonalszej żegludze. Nasi koledzy, żeglarze nieba, żeglować będą między planetami. Może polecą na inne gwiazdy, a może całym systemem słonecznym powędrujemy w ich pobliże i dogonimy je statkami? Może na którejś będą sprzyjające warunki i zaludnimy ją?… A może już będzie zamieszkana przez istoty mądre?… Rozsądne byłoby łączenie sił i możliwości przeciw ogromowi wszechświata… A może przeciw groźbie wojny? Najbardziej zagrożone i nietrwałe jest ludzkie szczęście. Najpełniejsze jest ono w marzeniu. Silnym pozostaje ściganie szczęścia, które po urzeczywistnieniu rodzi następną tęsknotę, i tak bez końca. Marzenie jest wielkością i tragizmem człowieka. Największą w nim i nie do odłożenia siłą jest obsesja nieba. Zdobycie go jest celem ogromnym, dla którego powinny łączyć siły wszystkie narody. Ale one zabawiają się grabieżami. Kolor skóry, oczu, kształt nosa może być także powodem wojny. Czy mój ojciec jeszcze żyje?… Chyba nie jestem najlepszym synem… Powinienem być na północnym Atlantyku lub pójść do lotnictwa…
Strasznie łatwa żegluga. Obowiązki na statku są tak oczywiste jak powietrze, spełniam je bez oporów i jestem wolny. Ciągle słońce. Czasami popadują rzęsiste deszcze i lśnią tęcze. Raz niebo wystroiło
150
się w tęczę podwójną, a my płynęliśmy jak przez bramę. Ciepłe, wyiskrzone gwiazdami noce. Lubię tę kojącą monotonię Jest czas na rozpamiętywanie wydarzeń miłych i takich, których się wstydzę sam wobec siebie. Przemyślam sytuacje, w których teraz postąpiłbym inaczej. Najwięcej wyrzucam sobie niespełnienie zamierzeń, których przez brak odwagi nawet nie ruszyłem. Marzą mi się dziewczyny odrealnione, uszlachetnione przestrzenią. Wyobrażenia wysp, ludzi…
Ciągle ocean. Wyspy zostały na północy. Idziemy mocno południowym łukiem. W przejrzystym powietrzu unosi się ląd Australii, słoneczne, ciche Rockhampton. Na redzie duży, biały statek-pilot. Łódź odrywa się od niego i przypływa pod burtę. Wiśniowo politurowany welbot z wiosłami nie w parę, przy nich czterech rosłych chłopów, piąty przy sterze. Kruczowłosi, ciemny brąz skóry, kwieciste przepaski na biodrach. Kanacy. Kiedy pilot był już na trapie, odpłynęli długimi pociągnięciami wioseł, najdostojniejsi z żeglarzy. Królewski zaprzęg — aż zatyka nas podziw.
W żegludze przez Pacyfik zgubiliśmy jeden dzień, musimy go dodać, by wpaść w miejscowy czas. Piaszczyste łachy Wielkiej Bariery Raf Koralowych. Tylko na niektórych palą się boje. Przez całe noce pilot na mostku, w dzień trochę drzemie. Na samym cyplu Jorku podpływa łódeczka i zabiera go z pokładu.
Płytkie morze o świetlistym błękicie. Wyspy, wysepki z czubatą zielenią. Trafiają się i skaliste. Przy Borneo gorąca, lepka jak smoła noc, z zastałym powietrzem
151
Niebo raz po raz otwiera się ogniem, jakbyśmy mieli spłonąć. Iskrzą się szczyty masztów. Sucha, cicha burza. Stargał ją piorun, po nim całe kanonady. Ciężkie krople, ulewa nasilająca się w kaskady. Płyniemy jak pod wodospadem. Rzucamy kotwicę.
O świcie weszliśmy do zatoki i uwiązali przy drewnianym pomoście. Balikpapan. Trochę domów, wieża naftowa, wszystko spowite w zielony kożuch. Odurzający zapach dżungli. Zrzucamy trochę ładunku i wychodzimy.
Batawia na Jawie. Pokusa tajemniczych krajów.
Spłacam statek. Po kilku dniach w pośpiechu mustrują mnie na inny, na wyjściu. „Palenbang”. Spory jak poprzedni, stary, opuchły rdzą, oblepiony farbą i smołą. Przepychamy się wśród wysp. Często pojawiają się japońscy rybacy. Holendrzy smutnieją. Na cyplu Jorku nie ma ani jednego pilota. Statki uciekają. Na pagórze dwie armaty, półnadzy żołnierze kopią w piasku rowy.
Przy ciągłym sondowaniu ze statku i ze spuszczonej łodzi przebijamy się przez Wielką Barierę. Radość. Przez cały dzień sunęliśmy nad koralowymi lasami, w nich zaciszne polany i odpryski skał. Ławice ryb barwniejsze od kwiatów. Zielone węże.
I znów łatwa żegluga. Pojawiają się wyspy. Zachodzimy do Suwy na Fidżi. Niedołężny hydroplan uwiązany przy boi. Miasteczko ogród z czerwonymi dachami. Ogromni, czarni krajowcy w czapach poskręcanych włosów. Cała załoga zeszła
152
się w przytulnym barze, zagubionym w oceanicznej ciszy. Prowadzi go hoża kobieta. Przedstawiamy się narodowościami. Ona jest Niemką. Śmiejemy się, nie uznajemy wojny, jest gdzieś daleko. A może to mądrość prostych ludzi, którzy nigdy nie chcą wojny? Niemka jest miła, przyjazna, opiekuńcza. Wytchnienie.
W drodze na statek zagarnęła nas gromada krajowców. Bębny, gitary, w wielkiej szopie wszyscy tańczą na bosaka. Zdejmujemy buty. Dziewczyny olbrzymki, w ich tańcu jest łagodna senność. Gorąca noc. Marynarze wychodzą z nimi popatrzeć na księżyc. Siedzę na ławie, z połowy łupiny kokosa piję ich piwo — ,,kawa”. Nie chcę wracać na statek. Świat ma więcej uroku, niż doznał go Ulisses. O jakie dwa tysiące mil stąd jest Tahiti, raj na ziemi. Bóg zapomniał o nim, ale odnaleźli go żeglarze. Wydaje mi się, że to bardzo blisko, że można by puścić się pirogą. Ale przypomina się wojna. Wracam na statek.
Pod dziobem skądś wziął się świerszcz, wędruje z nami i śpiewa. Ciągle wyspy jak kwiaty, bukiety na rozległej łące Pacyfiku. W monotonii pojawiają się jak sen, są jej dopełnieniem. O niespełna milę stąd jedna z wysp archipelagu Towarzystwa. To tu rozegrała się wielka tragedia o kilka orzechów kokosowych. Niektórych buntowników zawleczono do Anglii i powieszono na rejach. Po stu pięćdziesięciu latach oddał im sprawiedliwość epos Mutiny on the Bounty. Do dziś żyją tu potomkowie dzielnego Chrystiana. Mógłbym ich zobaczyć. Z wyspy wzbijają się dymy, ocean jest gładki. Skoczyć do wody,
153
dopłynąć, nic łatwiejszego. Ale trzeba na wojnę…
Wyspy zostały za nami. Półsen długiego przelotu. Delfiny przy Galapagos. Przejście Panamy. Przybył nam jeden dzień, musimy go odjąć.
Do Halifaxu przybiegliśmy w tęgą zimę. W pomieszczeniach pod dziobem ciepło, para szumi w rurach, świerszczyk dźwięcznie cyka jak na Pacyfiku. Wyszliśmy do Anglii w dużym konwoju, ale drugiej nocy zawadziliśmy norwega i zatopiliśmy go. Po trzech dniach wróciliśmy, rozdartym, pokrytym zwałami lodu statkiem do portu. Świerszczyk zamilkł na dobre.
Powłóczę prawą nogą, mały bezwład w biodrze, bo pospałem na oblodzonej kanapce. Chodzę na nagrzewania, masaże; nie pomaga. Biorę więc statek idący wokół Afryki, z amunicją przeciw Włochom w Abisynii. To belgijski statek, sami Flamandowie. Płyniemy sami, czasem zygzakiem, potem już prosto jak strzelił, prawie przez całą długość Atlantyku. Słońce i słońce, trochę chłodu przy Przylądku Burz, i dopiero spiekota na Oceanie Indyjskim. Ocean jest szmaragdowy. Przy Mozambiku zaciąga odorem dżungli, przy Zanzibarze goździkami. Wielka przejrzystość powietrza, suche, wysokie niebo. Fale wpadają w zielonawy odcień. Z Mombasy kierują nas do Aleksandrii. Przeszliśmy równik, a tu coraz większa spiekota. Minęliśmy cypel pustynnego Somali. Arabskie żaglowce o wielkim skrzydle. Piec Morza Czerwonego. Moja noga już nie spóźnia się, dopaliło ją słońce.
154
Potem, już na innym statku, przebywałem ten piec nieraz. Odmykał się Adenem; tam bure, wypalone skały. Biblijny raj zionie piekłem. Naga Sokotra. Słońce. Wielkie odległości. Tu pogoda, jeśli się już ustali, trwa. I dlatego ten śródlądowy ocean jest najgorętszy. Bardzo lubią go Norwegowie, o takiej żegludze marzyli Wikingowie. Przy zachodach słońca nad horyzontem często pojawiają się chmurki, we wszystkich kolorach i w ciągle zmiennej tonacji. Słońce zapada, a odblask jeszcze pozostaje na chmurach. Na wschodzie zapalają filię gwiazdy, stamtąd zaciąga czerń i otula ocean. Tam Cejlon, cały jak ogród. Syngalezi upierają się, że to tu był raj. Dla żeglarzy rajem jest Polinezja.
Znów długi przelot do Sumatry…
Północny Atlantyk jawi mi się jako groźny Wiking. Pacyfik harmonijnie wtopił się w urodę Kanaka. Indyjski jest jak Arab, obrzeżony urodą zawsze nabożnego kupca i rabusia.
W drugim dniu inwazji na kontynent widziałem setki statków. Był to najpiękniejszy dzień wojny. Latami musieliśmy się natrudzić, by przeskoczyć Angielski Rów. Droga była daleka, wiodła przez oceany.
155
Powrót na morze
Wypisałem chyba z pud papieru. Kilkanaście niewesołych lat, w których nie było kin, teatrów, koncertów, kawiarń, knajp, wczasów, podróży. Niewiele jadła, pusty kąt i często Franuś Gil. Były jednak dobre książki, a w nich wszystko i… dużo, dużo więcej. Kiedyś w najmniejszy okruch czy w największy kawał radości wpadałem jak ćma w płomień, za ciekawostką czy przeżyciem pędziłem tysiące kilometrów, wprost na zatracenie. Teraz jestem taki sam, może tylko trochę wybredniejszy. Odkryłem jednak większą radość. W tych kilkunastu latach bywały samotne noce, a w nich czasami chwile skupienia nad kartką papieru. Wtedy łeb gorzał, zmysły mocniej dotykały majaczeń niż twardych rzeczy na jawie, serce waliło jak dzwon lub zamierało w rytmie serc tych ludzi z urojeń. Kiedyś o mało nie zostałem poszukiwaczem złota, a teraz przesiewam słowa, łudząc się, że znajdę w nich cenne ziarnko. Czasami trafi się okruszek, radość, jaka nawiedza pustelnika. Jestem żmudnym przesiewaczem. Niektórzy koledzy odkryli w sobie „żyłę” talentu, potem „żyła” okazała się papierowa: szeleściła przemiłymi papierkami z dużą ilością zer.
156
Kawał czasu. Z początku płynąłem jak wartka woda, miało to trochę natychmiastowego uroku, ale czy zawsze można być strumykiem? Każdy, nim zginie, chciałby poczuć się jak wielka wszystko obejmująca rzeka.
Nigdy nie tknąłem się rzeczy, o której już przed napisaniem wiedziałem, że dam jej radę. Po co, to przecież już jest! Za to im bardziej zdawała się nieosiągalna, tym mocniej olśniewała i tylko do takich warto było brać się. Już przed dotknięciem dawała przedsmak radości, jakiej doznam po ukończeniu. A jeśli się przegra? Tylko tak można wydobyć siebie z mroku. Niech wali w leniwy łeb praca do ostatniego tchu, którego mam za wiele.
Sięgałem najdalej, jak tylko mogłem. Byłem jak gracz: im bardziej waliło się dzieło, tym wyżej wyciągałem następny strop, łudząc się, że odbiję sobie wszystko ostatnią wygraną. Wszystko podsycało moje szaleństwo. Jaka szkoda, że nie ma już dobrych diabłów, skupiających dusze, bo ludziom nie wolno ich sprzedać…
Dziś wiem, że pisania nie można opanować barbarzyńskimi zrywami, że chyba nigdy nie można go opanować zupełnie, że wszystko to usiłowania i usiłowania. Może jeszcze uratuje mnie ciągłość pracy i mocniejsze wejście w głąb ludzkich spraw, ale przeraża mnie to także, jak dzikusa jarzmo kultury, w którym chcą go zjeść kulturalni ludożercy, a który ma w sobie radość słońca, ptaka, nieba i ziemi. Ludzkość musi porzucić cywilizowany kanibalizm i przywrócić cywilizowanemu
157
człowiekowi te najbardziej naturalne doznania. Torujący drogi herosi będą bardziej ogólnoludzcy. Nie czas teraz na moją pierwotną radość, muszę podjąć większy trud. Przeraża mnie to, nie nadaję się na herosa, będzie tylko mozół, a tak mało radości, nabawię się bólu głowy, którego nigdy nie znałem.
W końcu przyszło zwątpienie. W każdej twarzy widziałem drwinę i śmiech. Przedtem byłem ślepy, zajęty swoją złudą, a może inni widzieli jeszcze nadzieję, jaką miałem w sobie i to ich hamowało. Moje odcięcie się od ludzi z otoczenia było jednostronne. To ja nie miałem w nich wglądu, oni we mnie mieli. Byłem największym leniem, jakiego znali: że też może się tak człowiekowi przewrócić w głowie!… W redakcji jeden z dziennikarzy wygarnął mi w przystępie szczerości: „Co? Gnijesz coraz głębiej? I jeszcze zarażasz tych z Koła Młodych… Tak, staczasz się na pozycje wroga…” Nie posądzałem go, że sam to wymyślił. Ci wspaniali dziennikarze, pracowici, mądrzy, moralni: źle czy dobrze, gnili za nich ich przełożeni, sami nigdy nie staczali się na pozycje wroga.
Bardzo ciężko żyć, będąc zupełnie bezużytecznym. Najczarniejszy chleb przestawał smakować, bo i do niego nie miało się prawa. Na ulicy zawsze pierwszy schodziłem ludziom z drogi, ale w końcu opanował mnie strach, że mnie rozdepczą. Istnienie moje poświadczał tylko mój cień. Nie mogłem równać się z kimkolwiek. Nawet żebrak ma w sobie nagą szczerość, ma tęgą obronę, czasami jest w nim tragizm, przy tym prawie zawsze
158
bywa sobą z winy społeczeństwa. A ja — chciałem być mędrcem, a wyszedłem…
Kiedy spotykałem kolegów, mówiliśmy sobie cześć i mijaliśmy się. Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Niektórzy patrzyli na mnie jak na ruinę, inni twardo, po męsku zostawiali mnie z moim losem. Dziewczęta nie spostrzegały mnie, lubiły tych stąpających wyzywająco, napęczniałych rozkoszą tryskającą z każdej pory. Ale może lepiej, że tak było, bo po krótkich chwilach zapomnienia byłoby mi jeszcze gorzej, albo, co gorsza, stałbym się zwykłym łajdusem. Diablo poważnie wlokłem za sobą swój ogon nieszczęścia. Dziś wiem, że od tych chwil przestałem żyć na niby. Wszystko uwierało mnie mocno. Każde wydarzenie, które miało mnie spotkać, gotów byłem przyjąć z dziecięcą, ogromną powagą. Gdybym uwierzył urzędnikom — pisałbym na pewno. Jakże jednak mogłem im uwierzyć, kiedy mówili co innego, a co innego robili.
Więc — pisanie stało się niemożliwe. Zbyt często prosta prawda była przeciw prawdzie urzędowej. Nastał okres pisarzy urzędowych. Lud nie odczuwa potrzeby literatury, gdybyż to jeszcze pisano o jego losie albo dla młodzieży, o miłości. Od losu byli księgowi, a o miłości pisały urzędy stanu cywilnego. Uczucie, rytm muzyczny, piękno stały się antyrządowe… Po cóż hodować darmozjadów, którzy oddają się temu pięknu i jeszcze zarażają innych chorobliwą wrażliwością i subtelnością…
Włóczyłem się po ulicach wraz ze swoim cieniem, pogniewany ze wszystkim.
159
Miasto było wrogie, tłum nieprzyjazny. W końcu przestałem wychodzić. Przecież nie można było chodzić po mieście jak po pustyni, nad którą jest przynajmniej niebo i horyzont dla wyobraźni. Rozległy i piękny widok z Wałów Chrobrego na port stał mi się nienawistny, to tu umarły wszystkie marzenia i pragnienia. Pokój na pięterku, tak ludny zmyśleniem i piękny, bardziej przerażał od najczarniejszej jamy pustelniczej. Nie było już w nim wiary w układanie bajeczek, była trupia pustka. Byłem chory. Nie można gniewać się na społeczeństwo, to prowadzi do obłędu.
Czy długo jeszcze mogłem tak istnieć — pustka poruszająca się w pustce? Zobaczyłem dziewczynę. Miała smutne oczy, niebieskie, duże i mocne, niemal stalowe. Wąskie usta, może stwardniałe od życia i nie pielęgnowane, ale złote włosy i mocne nogi. Wypłowiały nieprzemakalny płaszcz i zabłocone sportowe buty. Przy tym była hoża, jak młoda sekwoja wzrastająca na złej ziemi. Tchnęła z niej samotność i jakieś zagubienie. Mężczyźni są durnie, dostrzegają tylko płaszcze. Te oczy roiły mi się radosnym błękitem, usta nabrzmiewały rozkoszą, ciało rozkwitało w słońcu jak czerwona sosna, trochę ostre indiańskie rysy łagodniały w tkliwych łukach. Taką mi się wydawała w szczęściu. „Dobra squaw — pomyślałem — jeśli życie jest ścieżką wojenną”. Nie było jej dobrze, dlatego zaczęliśmy rozmawiać.
„Ty jesteś jakiś przestraszony, nie trzeba się bać ludzi” — powiedziała mi po pierwszej nocy. Istniałem! Miałem dziewczynę i chociaż nie była tak piękna, jaką
160
roiłem sobie po pierwszym spojrzeniu, to działo się tak z mojej tylko winy, bo przecież każdy mężczyzna daje kształt i barwę swojej kobiecie. Z początku miała dla mnie wielką pobłażliwość, jak dla trochę miłego próżniaka, ale czy mogło być tak długo? Chodziła w spodniach i budowała okręty. Każdy jej dzień znaczyły osiągnięcia, na jej oczach rosły olbrzymy. Przemyślnie spięte góry stali wyrywały się z pochylni w swój żywioł. Potem jak panny na wydaniu stroili je w dziewiczy rejs. Owoc jej pracy obiegał świat. Czy może być coś bardziej monumentalnego nad dobry okręt? Nie na próżno najwspanialsze z nich noszą imiona narodów, krajów i wielkich ludzi. Miarą ludzi jest miara ich pracy.
Byłem przy niej bardzo niemrawy. Moją pracą miały być śmieszne kartki, napisane w udręce, bo przyjemności w tym prawie nie było, czasem wykończone, ale nie zawsze. Nie było w tym chleba dla innych, ani dla mnie, były to ciągłe wygiby na granicy śmieszności.
O, niewiele miała dla mnie tej pobłażliwości, zostałem próżniakiem, stawałem się coraz bardziej nieprzyjemny. Nie byłem już przestraszony, na ulicy stąpałem śmielej, ale było to gorzej niż śmieszne — istnieć tylko przez dziewczynę. Z czasem stałem się jakąś nieznośną zabawką. Kobieta dumna nie pozwoli żerować na swoim łonie, już tak musi być, by mężczyzna jednak był mężczyzną. Jej spojrzenia straciły tkliwość, był w nich smutek i wyrzut. Wtedy przychodziło zdrowe, ludowe „coś trzeba robić, czy istnieje tylko pisanie?” Albo się umie pisać, albo
161
nie. Rozumiała to tak jak z okrętami. O, B., W., oni umieją pisać, wydają książki. Nie wiedziała, że można umieć pisać, można wydawać książki i że też nie zawsze wyjdzie. Jeśli coś się powtarza po wiele razy, przechodzi to w pewnik. Najrozsądniej byłoby, gdybym wreszcie zaprzestał, tak jak mogłem to uczynić zawsze, gdy miałem tę cnotę w pogardzie. Teraz było to niemożliwe. Rezygnacja z jednych usiłowań niesie w sobie odrazę do następnych.
W literaturze jest tylko jedno nieśmieszne odejście — Rimbauda — poprzedzone zwycięstwem. Mógłbym odciąć swój ogon nieszczęścia pisząc o nim wprost, ale na to byłem za głupi i zbyt tchórzliwy. Byłem więc tylko zdatny do trochę radośniejszych wygibów, a z ogonem, wiedziałem, że jeśli nie zniszczę go zupełnie, będzie się stale powiększał. Szczęście czyni podatnym na szczęście, tak samo jest z przeciwieństwem szczęścia.
Zbierałem się z trudem. Nic nie skłaniało do podjęcia jeszcze jednego wysiłku. Trzeba by było iść wbrew wszystkiemu. Jak to dobrze, że w Szczecinie puszcza wchodzi do samego miasta. Mogłem nie spotykać znajomych, których twarze pokazywały moją własną ruinę. Była wiosna. Białe brzozy okrywały się czerwonym nalotem, jakby z nich tryskała krew. Dęby rozchylały grube, tłuste pąki, jakby mówiły: my nie pękamy żadnej zimy. Potem bór zielenił się i śpiewał na wietrze swoją pieśń życia. Ptaki, ci przelotni oportuniści, kpiły ze mnie całym chórem. Och, słuchając ich trzeba było śmiać się. A słońce sączyło ogień w krew.
162
Gorzej było w domu, trzeba było prosić najbliższych, by nie trzaskali drzwiami, i broń Boże nie wybuchnąć, kiedy oburzali się: „co to, trupiarnia?!”. Zawsze można było uciec, las chronił i dzielił się ze mną swoim twardym i radosnym życiem.
Pokoik na pięterku znów zaludnił się wspomnieniami. Wróciły piękne czasy, kiedy samo życie spinało się w nowele i tyle ich było. Jaka radość, kiedy jest chociaż myśl, maleńka jak żołądź, i złuda, że wyrośnie z niej dąb. Jak daleko od pomysłu do napisania!
Były niespokojne wędrówki, jak układanie nienośnej kury z jajem. O, nie byłem orłem. Ciężko przychodziło pierwsze zdanie, wreszcie było już i zamykało odwrót. Wtedy ciągnąłem jeszcze na siłę, aż wreszcie przychodziło skupienie. Cisza ma swoją muzykę, każde wspomnienie gra swoją melodią. To udzielało się także domownikom, byli styranizowani i snuli się jak duchy. Jeszcze próbowało wedrzeć się we mnie zwątpienie, aż w końcu umykało pod większym napięciem woli. Trochę nieprzyjemne było pukanie w ścianę synów szewca, wspaniałych jak na swój wiek urwisów, ale już muzyka radiowa zza drugiej ściany stawała się rozkoszą. I wreszcie była nowela, a z nią wątpliwość — dąb czy karlica? Teraz rozpoczęły się wędrówki po redakcjach, „Kurier” nie chce drukować takich kobył, „gdyby to chociaż na jedną stronę”; najchętniej drukowaliby, gdyby nowela miała objętość fraszki. Do „Głosu” nie nadaje się: „może dobre, może złe, ale zbyt oderwane od ich nurtu”. Radzą
163
do radia. Kiwają głowami: „tam są frajerzy, wciśniesz”. W radiu wzięli.
Nowela wyszła, krótka radość. Znów zacząłem chodzić do miasta. Znajomi byli zdziwieni moim zuchwalstwem, ale szybko powrócił im dawny uśmiech. Uznali jednak, że teraz można ze mną porozmawiać. Opowiadali o bibach, o kantach, o wszystkim. O literaturze? Och, nie, to coś bardzo śmiesznego, a jeśli już nie śmiesznego, to jakoś nie pasującego do życia… Może mówiliby, gdyby literatura miała właściwości wódki. Kiedyś jeden z miejscowych dostojników powiedział mi żartem: „Pisarz, i nie ma grajcarów? Powinna być jedna kuchta do garów, druga do dzieci, do tego auto… No, jeszcze A…” — i pokiwał głową, bo przecież i temu brakowało jeszcze jednej pomocy domowej i samochodu.
Nie trzeba było wychodzić do miasta, przecież znałem jego gorzki smak. Stawałem się ponury. Znajomi pytali o Gila i szybko mnie opuszczali. Och, Gil to co innego, to dopiero uciecha! Można go było ciągnąć za rękaw całymi godzinami, w nieustannym chichocie. Kawały szły z gęby do gęby. Franuś nie znał ani jednego, ale tworzył je natychmiast, z wszystkiego, proch uliczny zamieniał w diamenty. Nie znajdując oparcia smutniał i zaczynał filozofować, jakby mówił do lamp ulicznych. Ale i jego tyrady rozwalały się o próchno słuchających. Wtedy pozbywali się go. Och, nie, nie gniewali się…
Kiedy spotykałem go wracającego do domu po takiej włóczędze, był obolały, obity, zbryzgany błotem.
164
Druga próba nie udała się. Trzeba było chodzić do lasu. Sam się rozluźniłem, więc i moja tyrania zeszła z domowników, bo cisza była dla nich czymś okropnym. Jak tu jednak znieść stałe napięcie? Skupienie nie przychodzi tak łatwo, a potrafi uciec w jednej chwili. Nie potrafiłem pisać w każdych warunkach, choć Frankowi to się udawało i jeśli nie mógł w domu, pisał na karteczkach w bibliotece, na dworcu, na ulicy, w tramwaju. Czyżby posiadł sztukę pisania w myśli? Z tym wszystkim powinien był mieć znośne warunki bytu, a w rzeczywistości wiodło mu się gorzej ode mnie. Ja mogłem oderwać się od radosnych wygibów, on już nie. Odebrała mu to jego niespotykana ostrość widzenia rzeczywistości. Gdzieżby mógł pisać umoralniające bajeczki? Ja w trudnych warunkach chwytałem ciężką pracę, on tego nie potrafił. Są ludzie stworzeni tylko do myślenia, choć takich jest niewielu, każda inna praca zabija w nich osobowość. Gil próbował pracować w miejscowych redakcjach i wszystko byłoby najlepiej, gdyby nie próbowano wymienić mu mózgu. A przecież to on napisał wtedy „Żniwo wielkiej reformy”, lekturę obowiązującą w szkołach partyjnych.
Podczas posiłków dziewczyna moja była czasami przedziwnie uprzejma dla mnie, spoglądała z uśmiechem, jakby mówiła: „już się przyzwyczaiłeś…” Nie! Nigdy nie można przyzwyczaić się do kobiecego chleba. Zacząłem myśleć o pracy w redakcji, ale nawet gdybym wykrzesał z siebie jak najwięcej pracowitości, nie
165
potrafiłbym — byłem dla nich strasznie obcy.
Statek, statek… przyszło jak objawienie. To na lądzie spotyka marynarzy wszystko zło i schodzą na psy, gdy morze, choć surowe, jest sprawiedliwe. Zabije cię, jeśli zrobisz fałszywy krok, ale urośniesz, gdy pokonasz jego wściekłość. Morze nie przepuści żadnego niedołęstwa ani tym, co budują statki, ani tym, co żeglują. Marynarze nie płaczą, kiedy toną. Płacze się, kiedy się umiera w łóżku. Morze nie znosi kalectwa: albo uzdrawia kaleki, albo pozbawia je wszystkich cierpień życiowych. Na dobrym statku dobra załoga wiedzie życie jak nigdzie na ziemi. Cała żelazna obowiązkowość jest tak normalna, jak powietrze. Jest potrzebna, by statek mógł płynąć, i dlatego jakby jej nie było. Gdyby tylko armatorzy nie rościli sobie za dużo pretensji — byłoby idealnie. Żadne z sanatoriów nie jest tak kojące, jak kojąca jest monotonia rejsów. I jakie jadło… Nic nie jest równie różnorodne dla ciekawych oczu: ziemia kręci się pod kilem, straszy lodami północy, to znów chwali się orgią kolorów tropiku, migają kontynenty, wyspy, ośnieżone góry, samo morze także nabiera coraz to innych barw lub odcieni, a czasami przesłania się ścianą mgły. I nikt tak nie czuje burzy jak marynarz. Wichura zapiera oddech, a pod stopami niemiłosiernie bity statek, dający z siebie wszystko, by pokonać czarne pagóry z pianą wściekłości na szczycie lub kotłującą się otchłań. Ludzie są na statku prawdziwi i szczerzy, można im i trzeba ufać, że dadzą z siebie wszystko.
166
Coraz to inne porty, ciekawsze od najciekawszych książek. I jeden nieciekawy, ale najdroższy z wszystkich — Szczecin. Ile radosnego niepokoju w drodze do niego, ile radości z każdego nowego dźwigu, hangaru i uporządkowanego nabrzeża. Z Wałów Chrobrego widok na monumentalną pracę: ukorzę się i przeproszę moje miasto. W domu będziemy jedli mój chleb, będę opowiadał o pływających kolosach, wielkich jak góry, pięknych jak poezja. Dziewczyna moja będzie się chwalić dziesięciotysięcznikami. „Cóż to, śmiechu warte! Niemcy budowali tu prawie trzydziestotysięczniki, co za wstyd, powinniście budować dwa razy większe”… „Moglibyśmy, ale wszystko ta Warszawa” — będzie tłumaczył się mój stoczniowiec. „Nie rozumieją nas. To takie szczury lądowe. Musimy tam posłać naszych ludzi”… Ulice nie przestraszą mnie już, zostanie tylko literatura, ta pękata, nieprzystępna baba. Pływając przysposobię sobie mieszek, potem zejdę na ląd na jakiś czas i wtedy nie będę się do niej łasił, ani głaskał jej po piętach: zgwałcę ją brutalnie. I nie będę tej suce wierny, kiedy zechcę, pójdę sobie na morze…
Zacząłem starania. Miejscowe władze były bezradne, w Gdyni nikt mnie nie chciał. Pojechałem do Warszawy. Zarząd Główny Związku Literatów wymknął się, to nie jego sprawa. Ale w Komitecie Centralnym obiecali. Obiecanka wlokła się, pojechałem jeszcze raz. Oczywiście załatwią, trzeba tylko czekać. Każdego znajomego warszawiaka, spotykanego na ulicy, udawało mi się wprawić w stan oburzenia, rosła z nich wielka armia.
167
Chodziłem, dokąd tylko wiodła nadzieja. Wszyscy obiecywali z oburzeniem, a ile przy tym subtelności, serdecznej szczerości i zrozumienia! Nie to, co w Szczecinie: moja prośba, ich odpowiedź, kilka suchych słów i mina jakby wynoś się, zajmujesz nam niepotrzebnie czas”. Na to — moje odwarknięcie i ubytek złudzeń. W Warszawie za to byli miękcy jak puch, współcierpiący, gościnni. Miękłem i ja, przepraszałem ich i wychodziłem zawstydzony. Tylko skutek był ten sam, co w Szczecinie. Ach, ci dworacy! Przedwojenni towarzysze bardzo byli zajęci swoją pracą, na pewno mieli do mnie żal, że ich nie rozumiem, że wszystkie podobne sprawy, a więc i moja, są właściwie ich znojną robotą w skali olbrzymiej i ogólnopaństwowej. I że w tym tkwi także moje rozwiązanie, bo nie jestem zapomniany. Tylko że nie mogą zaprzątać sobie głów pojedynczymi wypadkami, od tego są inne urzędy. Nie byli to już ci sami towarzysze, którzy kiedyś dzielili się ze mną chlebem, butami i burką. W tym wszystkim starania towarzyszki Macużanki i Romcia Bratnego były marnowaniem czasu. Byłem śmieszny do końca. Osmańczyk podobno mówił z premierem. A przecież konstytucja gwarantowała prawo do pracy w swoim zawodzie każdemu normalnie uczciwemu obywatelowi.
Znalazłem wyjście — rybołówstwo. Jednak „Dalmor” miał za dużo swoich załóg. Przyszła druga wiosna. Te same dęby i brzozy już nie potrafiły niecić we mnie życia. Ale pozostawał przecież wielki kraj. Trzeba tylko obejść Zalew po naszej stronie i już można brzegiem Bałtyku iść
168
aż za Wisłę. Trzeba tylko trochę odwagi, jest ciepło, trochę strawy, wszędzie tyle pracy, zawsze znajdę dorywczą. Z nadmorskich wysokich brzegów będę widział statki idące w świat. Znajdę rybaków, a jednemu z nich będą potrzebne moje ręce. Potem dopiero pomyślę o moje j dziewczynie…
Pewnego ranka, przed świtem, wyszedłem z domu.
169
Gorzała
Wychyliłem jednym haustem, jakby to była woda. Uczułem w brzuchu małe, ześrodkowane ciepło, ale cały byłem jeszcze drętwy z zimna. Potężnie sklepiony chłop znów rozlewał w szklanki.
— Pij pan — przynaglał i cisnął wzrokiem górnie, uroczyście.
Widywałem go, jak chodził do swojego ogródka meteorologicznego. Był masywny; wydawał mi się ponury, nigdy nie zamieniliśmy jednego słowa. Znaliśmy się chwilę, ale starczyła nam za połowę życia. Była ona całym życiem innej istoty, maleńkiej, kruchej i pięknej. Po tym, co się stało, profanacją byłoby mówić sobie pan.
— Wyrzuć to słowo. Przecież mówiłem ci już ty…
— Ja bym nie poszedł — odpowiedział szybko z tragiczną szczerością. — Serce — lewą dłonią dotknął piersi. — Jeszcze boli. Ja to odchoruję. Uratowałeś mnie i matkę. Uratowałeś wiele ludzi.
— Uratowałem i siebie — wcisnąłem mu się między słowa.
— Och, to byłoby… — wrzasnął, jakby skupił się w nim ból wszystkich. — Nie przeżyłbym tego — wymówił zupełnie złamany.
170
— Przestań — zawołałem ostro. — Robi się, co można.
— Pij, bo będzie zapalenie płuc — teraz całe jego wielkie wzruszenie skupiło się na mnie. — Najlepiej pij z butelki, do połowy.
Nigdy nie lubiłem wódki, zawsze otrząsałem się po kieliszku. Pić z butelki byłoby i niemożliwe, i obrzydliwe.
— Napijemy się obaj — odpowiedziałem.
Podnieśliśmy szklanki, powiedzieliśmy sobie swoje imiona i wypiliśmy. Staś nalewał gorliwie, ochłonął jakby z przygnębienia.
— Że też poszedłeś, że się nie bałeś…— zadźwięczało w nim radością.
— Trzeba było. Bałem się, że utonie. Dzielnie walczyła o swoje życie.
— Że też nie słyszałeś. Wołałem.
— Myślałem, że to jakiś pijak. Lubię spokój.
— Ja pijak? — obraził się. — Pij — zwrócił się do mnie z dbałością. — Należy ci się.
— I tobie też. Gdyby nie ty, mogłoby być gorzej.
Wychyliliśmy. Czułem, jak ciepło coraz szerzej rozlewa się w brzuchu kręgami.
Podczas jednej z moich ucieczek z domu byłem tu całą zimę. Budynek Ośrodka Żeglarskiego stał na uboczu, tuż przy wyjściu z basenu jachtowego. Kiedy byłem już zupełnie zasiedziały, wciągałem gumowe buty z cholewami i wychodziłem na spacer. Szare niebo i śnieg, dni były mroczne jak pod kołem polarnym.
Zalew był skuty lodem. Odległy łoskot, „Swarożyc” przecierał tor. Szedłem brzegiem
171
Zalewu, za pierwszymi sosnami skręcałem trochę w lewo, aż wychodziłem w bezdroże leśne, kierując się na prześwity i golizny. Wymijałem zaspy brodząc po kolana. Żadnego śladu, żadnego głosu ptaka. Obchodziłem małe zagajniki nie do przebrnięcia, zadaszone białymi czapami. Pilnowałem się, by nie stracić kierunku i tak osiągałem szosę idącą do Warpna. Koliskiem wracałem z powrotem. Pierwsze domki Trzebieży. Z prawej strony trochę oddalony, czerwony, opustoszały budynek — wiedziałem, że to stacja kolejowa. Wchodziłem w pokrzywioną, długą ulicę. Śnieżna pustać, tylko dymy snuły się nad kominami. W sklepiku kilku ludzi w zimowym półśnie. Kupowałem prowiant na kilka dni, wkładałem do powłoczki od poduszki i chociaż nie było to ciężkie, dla wygody zarzucałem na ramię i brnąłem przez pustą wieś do mojego pokoiku. Ogrzewałem go elektryczną kuchenką. Nie było za ciepło, czasami wkładałem na siebie cały swój przyodziewek. Na kuchence pichciłem proste, mocne posiłki, mózg potrzebował mięsa. Dla tubylców nie istniałem. Wchodziłem w siebie. A odkąd przestałem oglądać telewizor u kierownika ośrodka, mieszkającego w pokoju po drugiej stronie długiego korytarza, byłem już zupełnie odcięty.
Nie mógł pojąć, że nie doceniam cudowności telewizora. „Jesteś dzikus. I trochę dziwak” — dodawał delikatnie. Cóż, nie miałem przekonania do makabrycznego śniegu na ekranie i do ciągłego syczenia. Podsycałem się książkami. Zawsze, choć z niemałym trudem, wynajdywałem
172
jakąś dobrą w miejscowej bibliotece. Z tym ciągłym zbieraniem się w sobie musiałem wyglądać nie najlepiej. Raz w korytarzu, przy przejściu, mimo iż było dużo miejsca, żona kierownika odsunęła się ode mnie i wymówiła: „Och, czy my nie przeszkadzamy panu myśleć?”… — „Chciałbym umieć myśleć” — odpowiedziałem i uśmiechem przeprosiłem ją za moją niedelikatność. Z pobłażliwą wyrozumiałością traktowała moją nietowarzyskość. Czułem jej życzliwość i to mnie wspierało. Aż zagnieździłem się na dobre i zacząłem pisać, począwszy od najłatwiejszej noweli i idąc do coraz trudniejszych. A wprawiałem się w ten sposób do najtrudniejszych, do tych, którym jeszcze nie dałbym rady. Miałem stare obrachunki z wojny hiszpańskiej, z moich pragnień i dążeń, z których nic nie wyszło. Czas nie mógł ich zatrzeć. Kiedy ładziłem się ze sobą i wreszcie dochodziłem do spokoju, nachodziły mnie nagle romantyczne nazwy, zlane krwią hiszpańskiego ludu, i dobywał się ze mnie jęk: „Guadalajara, Guadalajara”. Tam najdzielniej biły serca republikanów. Ale rzeczy polityczne, pisane wprost, z reguły wychodzą w literaturze kiepsko. Trzeba by całkowicie odrzucić całą ogromną frazeologię polityczną…
Był już marzec. Od kilku dni słońce rzuciło się mocno. Zniknął śnieg. Kruchy lód na Zalewie nie strzelał już pod naporem lodołamaczy. Kierownik wraz z żoną wyjechał w góry na narty. Po pożegnaniu się, kiedy już miał wychodzić z pokoju, zobaczył w kącie linkę. Podniósł ją odruchowo, ciągle robił porządki. Poprosiłem,
173
by ją zostawił. Uśmiechnął się, jakby z jeszcze jednego mojego dziwactwa, rzucił linkę i wyszedł. Przewinąłem ją starannie i ułożyłem. Nadszedł najpiękniejszy dzień młodego jeszcze roku. W pokoju pełno było słońca, skrzył się lód na basenie jachtowym, nad nim wysokie niebo. Pokonywał mnie uśmiech, twarz zaczynała drgać, naraz ta „Guadaląjara”… Wybierałem się na spacer — taki dzień! I nagle zrozumiałem, że to jeszcze jedna ucieczka: napisałem kilka nowel, należała mi się odsapka. „Ale i tak nie uciekniesz” — naigrawał się ktoś ze mnie ze wzgardą. Na próżno się otrząsałem. Zniewolony usiadłem przy stoliku i zacząłem szkicować plan. Usłyszałem zawodzący, niezrozumiały krzyk. Pewno jakiś pijak nie może wytrzymać na tym pustkowiu i wyje”. Wstałem, kiedy głos dobył się tuż zza okna. Z wysokiego parteru zobaczyłem wzburzonego meteorologa. „Niebezpiecznie się urżnął” — pomyślałem. Zobaczył i on mnie.
— Szybko! szybko! — wycharczał. Przecząco pokręciłem głową. Nie miałem ochoty iść.
— Topi się — wrzasnął z wyzwaniem w głosie, jakby mówił „jesteś potwór”.
Zrozumiałem, że nie jest pijany.
Lewą dłonią chwyciłem zwój linki i wypadłem. Na basenie nie było żywej duszy, to musiało stać się z boku. Przez suterenę było bliżej, pędziłem w skokach. Na brzegu stał meteorolog, z głową odwróconą do mnie. Biegnąc do niego byłem pewny, że czeka mnie cholerna kąpiel, a w lodach nigdy jeszcze nikogo nie ratowałem. „Czy w krze można pływać?”.
174
Zatrzymałem się na skraju lądu. Pośrodku szerokiego wyjścia z basenu jachtowego pokazywała się i znikała w dziurze lodu głowa o zlepionych włosach z umęczoną twarzą prawie dziecka. Popiskiwała przy tym jak topiona mysz. Czasami starczyło jej sił, by wychynąć tylko ustami i nosem. Mały chłopak podjeżdżał na łyżwach po gnącym się lodzie jak tylko mógł najbliżej i wyciągał rękę. Był beznadziejnie daleko. W każdej chwili i on mógł się zapaść.
— Odejdź! — zawołałem.
Chłopak nie słuchał, podjeżdżał dalej. Całe szczęście, że robił to na znacznej szybkości. Gdyby stanął, lód załamałby się pod nim. Nie mógł nic zrobić, mógł się tylko sam utopić.
Prawą dłonią ująłem koniec linki i podałem meteorologowi.
— Idź — wymówiłem twardo. Tak, tak, chciałem się wykręcić…
— Nie pójdę — wrzasnął.
Wyciągnąłem do niego lewą dłoń z kolią. Chwycił ją skwapliwie. Końcem opasałem się w pasie, w pośpiechu przełożyłem na zacisk, wybrałem luz i docisnąłem do brzucha. Kocim ruchem wyszedłem na lód, by zajść po nim jak najdalej. Zaczął giąć się i trzaskać nieprzyjemnie, aż załamał się i wpadłem do wody. Wypłynąłem. Wyciągnąłem jedną rękę na lód, potem drugą, a kiedy zacząłem wdzierać się piersią — załamał się na nowo. Potem już łamał mi się pod rękami i tak torowałem sobie drogę. Kiedy zbliżyłem się do topielicy, szła pod wodę odwrócona do mnie tyłem. Chwyciłem ją prawą dłonią za odzież przy karku i zadarłem głowę. Meterolog
175
zaczął ściągać linkę. Sunęliśmy wśród kry. Wychyliłem jej głowę. Zniknął ucisk w pasie. Lina puściła. Zatrzymaliśmy się. Zacząłem zagarniać wodę ile sił nogami i ręką zdobywałem centymetry. Dziewczynę ciągnąłem pod wodą. Dobrnąłem do większej tafli, położyłem na niej dłoń z czuciem, znów wychyliłem jej nos. Meteorolog wyrzucił linkę. Legła na krze, dobrze widoczna, o ponad metr ode mnie. Odepchnąłem się od dziewczyny, wciskając ją pod wodę. Wdrapałem się, jakbym chciał wyskoczyć z wody, chwyciłem linkę. Znów łagodny pęd w krze. Zatrzymałem się przy stałym lodzie. Pod nogami poczułem grunt. Woda po pierś. Podniosłem topielicę. Meteorolog podbiegł i wyciągnął ją. Stanęła chwiejnie na przekrzywionych łyżwach. „Boże, ile to dziecko ma sił” — zdumiałem się.
— Bierz ją pod pachę i do domu — zawołałem.
Chwycił ją i zaczął oddalać się. Dziewczynka przebierała nogami, chciała mu ulżyć.
Wyskoczyłem na lód. Popatrzyłem na ścieżkę w krze, na skuty Zalew: nie był przyjemny, ale i nie był zbyt groźny. Uśmiechnąłem się i skierowałem do domu. Z butów przy każdym stąpnięciu sikała woda. Zabawne. To tak jak kiedyś, gdy byłem chłopcem. Zawsze lubiłem wodę.
W kuchni zdjąłem z siebie wszystko i wykręciłem nad ściekiem. Strzepnąłem, zaniosłem do mojego pokoju i rozwiesiłem na podwiązanej lince. Cały natarłem się ręcznikiem i wbiłem na siebie trykoty. Jedyny to przyodziewek, jaki był suchy.
176
Przed paru dniami kupiłem je w tutejszym sklepiku wielobranżowym. Wszedł meteorolog i stanął pośrodku pokoju.
— Zimno — powiedział.
— Nie czuję — odpowiedziałem. Trwało podniecenie i przypływ wszystkich sił. — Napijemy się herbaty?
Imbryk z wodą postawiłem na kuchence. Meteorologa posadziłem na krześle, sam usiadłem na łóżku.
— No — no — no — dziwił się głośno, jakby nie mógł pojąć, jak to się stało i czy to naprawdę się stało.
— Dobrze, że ten smyk nie wpadł.
— To jej młodszy braciszek — odpowiedział.
— Skończyło się już — zaśmiałem się, ale meteorolog nie był skory do śmiechu.
Otworzyły się drzwi i delikatnie wsunęła się kobieta w barankowych bamboszkach, w rudym, pospiesznie zarzuconym futrze. Wyjęła spod niego butelkę i bez słowa postawiła na stole.
Poderwałem się.
— Przepraszam za koronacyjny strój — powiedziałem onieśmielony. Podsunąłem krzesło, sam z powrotem usiadłem na łóżku.
Moje słowa jakby nie dotarły do niej. Nieustępliwie patrzyła z niebieskim błyskiem, z absolutną bezpośredniością, jakby nie istniały stroje, jakby ponad seksem, jakbyśmy ona i ja byli jednością, jakby cały rodzaj ludzki był jednością — z nią, małą, krzepką, rozłożystą, o mlecznej skórze i kasztanowatych włosach. Miast dziękować mówiła Jakby w milczeniu: „Musiałeś to zrobić, zrobiłeś swoje”. Nie była zdolna do płaczu, ale gdyby to
177
wszystko skończyło się źle, ryczałaby jak niedźwiedzica… Po chwili jakby odgadła moje myśli: poczuła się kobietą i oczami zmagała się ze mną, broniąc swej zagrożonej niezależności.
— Och, mąż sprawi pani małe lanie i wszystko będzie dobrze — starałem się obrócić rzecz na wesoło.
Nie trafiłem. Spuściła oczy, jakby gotowa poddać się karze. Po chwili podniosła je jak święta. Tylko, dumni, i to nieczęsto, miewają pokorę, ślimaki nie mają jej nigdy.
— Utopiłaby się jak nic — zawołał meteorolog.
Wskazałem na stojącego na stole litra i dodałem:
— Wyprawiła pani chrzciny.
Ale to nie było wcale wesołe. Postawiłem szklanki. Meteorolog odbił korek i rozlał. Uroczyście podnieśliśmy szklanki. Nie chciała pić. Torturowaliśmy ją. Sama nasza obecność była dla niej męką. Byliśmy najokrutniejszymi świadkami niedopilnowania dzieci. Z jakąś dziwną rozkoszą poddawała się cierpieniom. Mogłaby sobie iść już — pomyślałem.
— Zdrowie małej — wymówił meteorolog.
— Za jej szczęście i radość — dodałem. Kiedy wychyliliśmy, uśmiechnęła się i jak przyszła, tak odeszła bez słowa.
— Ona nie ma tu męża, jest w Niemczech Zachodnich — powiedział ze znaczącym uśmiechem.
Pokręciłem przecząco głową i dodałem:
— W ten sposób nie można wykorzystywać swojej przewagi. I tak ze Stasiem zaczęliśmy picie. Nalewał,
178
popędzał, wyburzał ze mnie to zimno. Uciesznie kłóciliśmy się, jak na chrzcinach, jak to było, i jak to by było…
— A poszedłbyś bez linki? — natarł wesoło.
— Nie wiem, pewno bym spróbował, ale to nie byłoby dobrze.
— Że też miałeś ją pod ręką…
Przypomniało mi się, jak pracowałem u Bryla na Politechnice. Rozległ się krzyk. Wybiegłem z laboratorium. Nim dobiegłem do basenu przeciwpożarowego, pozostał tylko trud wyciągnięcia, po oślizgłym, stromym betonie, jakiegoś studenta wraz z małym smykiem. To wtedy przygotowałem sobie kawałek linki, ale nazajutrz, kiedy wybiegłem z nią, znów się spóźniłem. Studenci utworzyli z rąk żywy sznur. Ogrodzono basen, jednak na zawsze pozostała mi świadomość użyteczności linki przy wodzie.
— Jak to się stało, że puściła? — natarł z wyrzutem.
— W pośpiechu przełożyłem na zacisk tylko raz, a powinienem był przełożyć co najmniej dwa razy.
Znów pojawiła się matka z czubatym talerzem mięsnych przekąsek i dużym termosem, jakiego używają rybacy. Ponagliła, byśmy wypili wódkę i nalała do szklanek mocnej herbaty. Gorący war parzył nam wargi. Podsunęła talerz i zachęcała do jedzenia. Nie daliśmy się prosić.
— A może jednego? — nalegał Staś.
Zaprzeczyła z jasnym uśmiechem, jakby znajdując radość tylko w usługiwaniu nam. Robiła to z promienną ochotą, aż spływała ona i na nas.
— A co z małą? — zapytałem.
179
— Leży w łóżku, babka jest przy niej. Było pogotowie. Wszystko dobrze, tylko trochę przestraszona.
Sięgnęła dłonią pod futro i położyła na stole zielonawą pięćsetkę.
— To macie na wódkę.
— Starczy nam tej, zapilibyśmy się na śmierć — zaprzeczył Staś.
— To kupicie sobie jutro — namawiała nas.
— Jutro nie trzeba, zresztą nie smakowałaby — powiedziałem. Zbierała się do odejścia.
— Niech pani to weźmie, bo będziemy się gniewać — powiedziałem ostro.
Posłusznie wzięła pieniądze. Spojrzała na mnie opiekuńczo i zapytała:
— Ciepło już?
— Jak nigdy w życiu — odpowiedziałem i nie było w tym przesady.
Popatrzyła na nas. Już dobrze kurzyło nam się z łbów. Uśmiechnęła się widząc, że nam jest dobrze, i wyszła.
Zestawiłem z kuchenki imbryk z gotującą się wodą. Pod obcisłym trykotem paliła mnie skóra. Buchał ze mnie żar jak z pieca. Staś uspokoił się zupełnie. Niebieskie oczy zaczęły zasnuwać się mgiełką.
— Całe życie trudzi się człowiek, trudzi i umiera. Śmieszne.
— Jeśli stracisz wiarę w życie, to przepadłeś, brachu.
— Cóż znaczy człowiek w nieskończoności? — zaśmiał się.
— Potrafi wziąć ją za łeb jednością całego rodzaju ludzkiego, ciągłym odradzaniem się, utrwalaniem wspólnoty marzeń i dążeń.
180
— Kiedy my, bracie, żyjemy tylko od wojny do wojny. Ci, co nami rządzą, chcą tylko, byśmy się wzajemnie zarzynali.
— Nie wszyscy. Chcą tego ci, co żyją i chcą żyć z innych. Ale do tego potrzebna przemoc. Jednak w końcu ludzie zmądrzeją i nie będą chcieli zarzynać się. Pozostanie im tylko walka z naturą. Kiedyś opanują ją tysiąc razy pełniej i lepiej niż my teraz. Wyobraź sobie, jacy będą ludzie: potężni i piękni jak bogowie.
— Chciałbym wtedy żyć — zawołał pożądliwie.
— Och, to będzie za setki, może za tysiące pokoleń. Ale to też będzie nasze, z rozkoszy dławiących nasze kobiety, z naszej pracy i myśli.
— Ale mnie wtedy nie będzie.
— Wszystko, co teraz masz, jest z trudu poprzednich ludzi. Chyba, że po frajersku chcesz to pożreć.
— Och, to nie byłoby ładnie — zmiął się. — Bujasz za wysoko, bracie! — zaśmiał się.
— Jeszcze jest coś, co nas wyprostuje — spojrzałem na szklanki. W butelce już nic nie było.
On pierwszy uniósł swoją, za nim przechyliłem ja. Wódka kąsała mnie cierpko w usta, w przełyk, miała żrący smak solnego kwasu, ognia i goryczy. Miała smak życia i była podniecająca jak życie.
— Żłopiesz jak smok — zawołał zdziwiony.
— Jak żyję jeszcze nigdy mi tak nie smakowała — tłumaczyłem się.
— Wiesz, że i mnie też — uśmiechnął się zgodnie.
— No widzisz, a psioczysz na życie.
181
— Widziałeś, jak ucieszona była matka, gdy tu była za drugim razem? Taka śliczna córa — powstrzymał oddech. Przełamał się i znów zaczął mówić: — Chodzi do piątej klasy, a jak tańczy, śpiewa i gra na gitarze, najlepiej z całego zespołu szkolnego.
— Może kiedyś będzie z niej Duncan i Piaff. Może zobaczymy ją i usłyszymy w telewizji. Odda nam, i to będzie ta wspólnota.
— Czy musi koniecznie oddać? Niech będzie zdrową babą, jak jej matka, i niech zdrowo rodzi dzieci… — zaśmiał się wielkodusznie.
— Masz rację, Stasiu. Niech będzie radosna. Często bogaty dar jest przekleństwem dla tego, co go nosi. Ludzie jak ludzie, większość z nich, to…
— Przestań, znowu zaczynasz, a my już nic nie mamy na wyprostowanie — przerwał mi w ćwierć zdania. Spojrzał wymownie na stół i pobiegł dokądś.
Dziwne to było — wódka działała odwrotnie. Po każdym hauście stawałem się trzeźwiejszy, wszystko wydawało mi się prostsze i widziałem ostrzej. Dopiero teraz zbierało mi się na gadanie. Na czym to mi przerwał? Aha, supłało mi się dalej w myśli:
— …osobniki mało warte, chcą tylko żreć. Zbyt często heroiczność jest dla nich frajerstwem. Dla płonącego mnicha na ulicach Sajgonu mają tylko uśmiech politowania…
Staś wpadł jak bomba.
— Tylko to udało mi się wydobyć od znajomego rybaka. — Idąc, odbił korek z ćwiartki. Rozlał równo w szklanki.
182
W głowie mam, bracie, młyn — zaśmiał się. — To powinno nas dobić i lulu.
Wypiłem jednym haustem. Staś pokręcił głową. Sam wziął na dwa razy.
— Płuca w porządku?
— Lepsze niż przedtem.
— To bądź zdrów.
Wyciągnął rękę. Krzepko uścisnęliśmy sobie dłonie. Odprowadziłem go do drzwi. Położyłem się na łóżku i wtedy wszystko mi się chybnęło. Na skroniach czułem ucisk, ustępował, aż rozpłynął się całkowicie.
183
Kaczy dół
Ciemną nocą, pod murem ruiny, żarzył się i mienił szerokim kręgiem węgiel z przepalonych gałęzi. Wywijały się czerwone języki, żarłoczne i prężne przed skonaniem.
Stałem, jakbym nagle zatrzymał się w pędzie, zdziwiony, że prowadziło to donikąd. Jak dziki wpatrywałem, się w ogień. Dawał ostatnie schronienie samotności, był żywy i najwdzięczniejszy, gdy go podsycałem. Ale nie dawał domu ani nadziei, poniechałem więc złudnych wróżb. W liściach ogromnej wierzby szumiał wiatr, szedł niski, jednostajny poszum z puszczy. Fale Zalewu jazgotliwie omywały brzeg. W odległej wsi spały już wszystkie psy. Za murem, w przejściu wąwozu, było cicho i ciepło. Ogień skupiał mnie i urzekał, wpatrywałem się weń, wchodziłem w głąb siebie. Było już dobrze po północy. Zenek spał od samego zmroku, jakby chciał wszystko przespać.
Przez miesiąc nie złapaliśmy nic, trochę tylko węgorzy na haki i szczupaków włoczkiem, na własne potrzeby. Nie łapali i inni, chociaż wzdłuż brzegu stał las drągów. Z początku rybacy podbierali jeszcze żaki, ale nic tam nie było, więc zaprzestali.
184
Od kilku dni wyskakiwała na zwiady łódka i znów nic nie było.
Nie przybyliśmy tu na pstrągi. Zamierzaliśmy z rybołówstwa wybudować dom, choć nie widziałem rybaka, ani nie słyszałem o takim, który by dokonał tego nad naszym Zalewem i na całym wybrzeżu, aż po koszalińskie. A ci tu, półlitrowi aferzyści, byli mądrzejsi od nas o niebo.
Od początku czerwca dął zachodni wiatr, opadał i znów wzbierał. Było zimno jak wczesną wiosną. Plandeka dziesięcioosobowego namiotu, rozpostarta wewnątrz murów ruiny, chroniła nas nieźle, nawet w ulewach. Na beton narzuciliśmy trochę gałęzi i spaliśmy na nich, aż Zenka zaczęło łupać w stawach. Wtedy wziąłem siekierę i zrąbałem w przyległym rezerwacie kilka drzewek. W tym przestępstwie Zenek nie ruszył nawet palcem. Zrobiliśmy z okrąglaków podwyższenie na jakie trzydzieści centymetrów. Na naszej ziemi obcięliśmy dwie pokaźne wierzby. Najpierw układaliśmy najgrubsze gałęzie, na nich coraz to cieńsze, a wierzch jak puchem zarzuciliśmy najdelikatniejszymi końcami. To łoże, trzy metry na trzy, miało barbarzyński przepych i urok. Każda baba ze wsi, czy wyrafinowane turystki, kiedy spoglądały na nie, uśmiechały się trochę wstydliwie i miały ochotę legnąć. Niektórym pozwalaliśmy. Potem siłą ściągali je ich chłopi i ciągnęli za sobą. Po wierzbach zostały grube pnie, sąsiedzi spoglądali na nie i pytali nas z uśmiechem, ale poważnie, czy mieliśmy z powiatu pozwolenie na ścięcie. Ale cóż to miało za znaczenie? Zenka przestało łupać w stawach.
185
Nie łowiliśmy ryb, nie łowili też rybacy z Lubina, ale oni mieli gospodarstwa z trzodą, z krowami. My przejadaliśmy ostatnie pieniądze, zaległość wypłaty Zenka, którą przysłała mu huta. Każdy z osobna zaczął myśleć o odwrocie, ze wstydu nie przyznając się do tego, aż jednocześnie i zgodnie przyznaliśmy, że nie ma sensu trwać tu dłużej. Z poczty w Wapienicy Zenek zadzwonił do Ośrodka Żeglarskiego w Trzebieży. Telefon odebrała żona kierownika. Odpowiedziała mu z wesołą drwiną:
— Jak żeście zajechali, tak i odjedźcie.
Zbłaźniliśmy się, chciała wykrzesać z nas więcej dzielności. Nie przydałaby się ona na wiele. Przez cały czas trwała niemal sztormowa pogoda i było niezwykle zimno jak na tę porę roku. Ogień przymierał, zrobiło się ciemno. Zgarnąłem żar.
Wyszedłem zza muru. W twarz zawiało lepkie wichrzysko. Łódka nie biła o cement. Woda pochlipywała na burtach. Linki trzymały dobrze. Za drugim basenem latały wypryski nad kesonem. Wysoko, nad konarami, huczała jak organy ogromna wierzba, nigdy takiej przedtem nie widzieliśmy. Pozbierałem najcieńsze gałązki, ująłem je oburącz i tak szedłem z powrotem. Otuliłem żar. Potem znosiłem i nakładałem coraz to grubsze gałęzie, a na nie kilka porżniętych kłód. W końcu przyniosłem mój niższy stołek z pnia, postawiłem opodal ognia i usiadłem. Gałęzie syczały opornie. Przyduszone kłodami schły szybko. Wybłysnął płomyk i zgasł, pojawił się z trzaskiem
186
drugi, wił się, pożerał gałęzie i rósł, rozpychał ciemność i grzał, aż zapłonął z hukiem. Wstałem i odsunąłem stołek. Na stosie zapłonęła trzymetrowa żagiew. Na pewno widać ją było w Trzebieży, ale tam radośnie utrudzeni żeglarze spali twardo. Cofałem się przed spiekotą i odwracałem twarz. „Przy takim ogniu powinna by odbywać się gwarna biesiada z węgorzowym obżarstwem. Jednak nie będzie takiej…”
Dawno chciałem się wygrzać do gorącości za wszystkie zimne dni, wygrzać się i podnieść mego słabego ducha żywiołem ognia. O sto pięćdziesiąt metrów stąd, na najwyższej naszej górze, tysiąc lat temu moi plemienni bracia też palili ognie. Ogrzewali swoje zziębłe ciała i na pewno marzyli o krajach z wiecznym słońcem. Czemu nie poszli za tym marzeniem jak Wikingowie? Poprawiłem osiadłe już na żarze zajęte ogniem pniaki i podgarnąłem kijkiem końce niedopalonych gałęzi. Przyniosłem jeszcze dwie długie kłody i położyłem je przez środek. Rozebrałem się do slipów i spacerowałem w krótkich nawrotach. Nareszcie mogłem się swobodnie rozprostować. Spiekota była jak na Saharze przy rzeźwym powietrzu północy. Rozsiadłem się swobodnie. Każde włókno żarzyło się we mnie. Zapaliłem papierosa.
Żona kierownika kpiła z nas wesoło. Na wyspę przywiózł nas kapitan Kupla, setny chłop. Płynęliśmy „Irą”, najpiękniejszym jachtem w Szczecinie, z półtoną dobytku gospodarskiego, ze sprzętem rybackim i z naszą łódeczką na holu. Był to pyszny przyjazd, a teraz… Myśl,
187
aby jak najszybciej stąd odejść. Lecz jak? Kierownik ośrodka po kilku dniach na pewno przyśle jeden z kilkunastu jachtów i załadujemy wszystkie klamoty. Byłby to jedyny sposób. Co najwyżej kierownik przytrzyma nas trochę dłużej na wyspie, by nam lepiej dopiekło. Naszej łódki nie można było brać pod uwagę, była zbyt mała, do tego płaskodenna. Początkową stateczność miała bardzo dużą, ale na fali traciła ją szybko i mogła się gwałtownie wywrócić. Rybacy mówili o niej „dobre to na staw, ale tu — pływająca trumna” i skręcali głowami trwożliwie. Gdybym mógł dotrzeć do Trzebieży, ponagliłbym kierownika i przypłynął tu jachtem. Jak jednak dostać się do Trzebieży?…
Miejscowi rybacy tu mieli swoje łowiska, nie pływali na tamtą stronę, a maleństwa pasażerskie, idące z Wickowa do Szczecina, nie zawijały do Trzebieży. Znów lądem byłoby pięć razy dalej, głupi mozół. Przepłynąłem kawał świata, nigdzie nie było tak beznadziejnie. Utknąłem w tym kaczym dołku. Śmiech. Choć, gdyby Zalew był jak lustro, można by spróbować na wiosłach. Piętnaście mil, dobre pół dnia uważnego wiosłowania przy wyskakujących dulkach, wadliwie do tego zamocowanych w tyle środka długości. Trudno byłoby utrzymać kierunek, a gdyby zerwał się wiatr, byłoby wręcz krucho. Łódź miała ożaglowanie, ale nie miała miecza. Przy bocznym wietrze, jak teraz, zdryfowałaby w lewo, w dżunglę trzcin… Takie „gdyby, gdyby” można by wyliczać bez końca. A na wodzie nie można stwarzać sytuacji, trzeba
188
je brać takimi, jakie są, i próbować przebijać się.
Zrozumiałem z całą ostrością, że moje rojenia są więcej niż śmieszne. Ja, marynarz, nigdy w życiu nie byłem w małej żaglówce, do tego sam, nigdy nie trzymałem jedną ręką steru, a drugą szotu. Byłem sam, ale do głębi odczułem najdotkliwszy wstyd. W marynarce wojennej byłem nędznym przebierańcem. Potem ładnych kilka lat spędziłem w handlowej. Na frachtowcach zawsze na sucho pozorowaliśmy alarm szalupowy i tylko raz lub dwa razy w roku, na jakiejś spokojnej redzie, opływaliśmy statek wokoło. Siedziałem przy ciężkim wiośle jak przy drągu, przy sterze zawsze był oficer. A na pakebotach byłem po prostu żywą śrubką…
Noc nie ukryła mojego wstydu. Przepalone przez pół długie kłody przesunąłem na środek zarzewia, popędziłem po nowe i ułożyłem je na wierzchu. Przysunąłem pniak i znów usiadłem. Ogień grzał, ale nie cieszył. Wypaliłem kilka papierosów. Coraz głośniej i częściej odzywały się ptaki z rezerwatu. Siedziałem tak w zamroczeniu, aż zrobiło się widno. Wyszedłem na brzeg. Słońce wzniosło się już, czerwone i ponure. Pod Karnocicami wznosiły się i opadały na fali białe puszki łabędzi. Wszystkie bez przychówka, wyziębiły jaja. Na pocieszenie zebrały się w ogromne stado. Zamglony Zalew chlupotał monotonnie. Trzebieży nie było widać, trochę jakby widoczny był Chełminek.
Wróciłem do ognia. Wysoko polatywały chmury, aż przesłoniły słońce. Ponuro odpędzałem
189
strzępy myśli nie związanych z sytuacją. „Muszę zatelefonować, i to dziś”. Ale przypomniało mi się, że to niedziela, że telefonowanie trzeba będzie odłożyć do jutra. Nagle wydało mi się, że wierzby przestały szumieć. Podniosłem głowę. Zerwałem się i przeszedłem wzdłuż ruiny na brzeg szerokiego występu. Nie poczułem nawet tchnienia wiatru na twarzy. Na stumetrowej górze gałęzie drzew skłaniały się prawie na południe. Wiatr zelżał i wykręcił się na północny. Nie wiał wprost na Trzebież, lecz trochę w lewo, ale tyle mógłbym zarobić nawet naszą łódeczką bez miecza.
Zrobiło się jeszcze zimniej. Ubrałem się powoli, z rozmysłem. Podciągnąłem łódkę, przywiązałem do nabrzeża i wszedłem do niej. Zsunąłem rękawy za łokcie. Wyrzuciłem na brzeg podłogę. Starą koszulą wymyłem środek, potem czerpakiem wylałem wodę. Podłogę myłem fragmentami, przymierzając poszczególne części. Z murów wyszedł Zenek, smukły, krzepki, z ręcznikiem na karku. Był ponury, nie zwracał na mnie uwagi. Musiało mu już dobrze dojeść. Kiedy się już wycierał, spojrzał na dymiące kłody.
— Nie spałeś? — w jego głosie brzmiała serdeczna wymówka.
— Nie!
— Wybierasz się na ryby? — podjął z kpiną.
— Na drugą stronę — odpowiedziałem ściszonym głosem.
Zaśmiał się głośno, jak z dobrego dowcipu.
— A może byśmy co zjedli? — zaproponował pojednawczo.
190
— Nie — odpowiedziałem z uciechą.
Wypełniała mnie wielka namiętność i radośnie kierowała do spełnienia zamiaru. Czułem się rześki jakbym przespał dwie noce z rzędu. Jedzenie w ogóle nie istniało. Przyniosłem maszt owiązany żaglami. Rozłożyłem to na nabrzeżu, sprawdziłem linki i złożyłem tak, by wygodniej można było przenieść całość na łódź. Zenek palił papierosa i przyglądał mi się.
— Pomóż mi wstawić maszt — zawołałem ostro i pogodnie.
— Ja nie przyłożę ręki do samobójstwa — mówił stanowczo. — Tyle umiesz, co i ja.
Tak było. I on był w marynarce wojennej: mat, radiotelegrafista, a wiosłować nauczył się dopiero tu. Przesunąłem cały osprzęt żaglowy na sam skraj nabrzeża, potem chwytałem go z łodzi i układałem na niej. Rozłożyłem odpowiednio, uniosłem maszt, wstawiłem piętą w gniazdo, dopchnąłem do jarzma i przykręciłem klamrę. Ściągaczami usztywniłem wanty i sztag. Wypróbowałem ręką sterczący wysoko patyk, ani drgnął. Podciągnąłem fok, dalej grot. Potem dałem luz i zamocowałem końce tuż przy siedzeniu, na listwie lewej burty. Lewy hals pasował mi do wiatru, nim spodziewałem się pójść całą drogę. Wyskoczyłem na brzeg i popatrzyłem, ogarnął mnie zachwyt. Jakoś składnie mi poszło, mimo iż nigdy tego nie robiłem. Poznosiłem najpotrzebniejsze wyposażenie. Sklarowałem kotwicę z liną i umieściłem na dziobie, tuż przy schowku. Pod pierwszą ławą zaparłem koliami lin wiadro, by nie latało. Dalej położyłem na płask koło
191
ratunkowe, a pas korkowy z boku, tuż przy nogach. Założyłem ster i popatrzyłem na Zenka.
— Będę telefonował, czy dopłynąłeś — zapowiedział poważnie.
Nic by to nie pomogło, ale jego serdeczność zagrzała mnie.
Za górzystym brzegiem nie było wiatru. Wyszedłem na wiosłach z basenu. Po kilkudziesięciu metrach odczułem pierwsze tchnienie. Wyjąłem wiosła z dulek i złożyłem je w łodzi.
— Tu sobie popływaj. Ja też spróbuję — doleciał mnie łagodny głos Zenka.
Nie miałem czasu na odpowiedź. Wybrałem fok i zamocowałem. Lewą ręką ująłem szot grota, a prawą ster.
Dryfowało mnie bokiem. Podciągałem szot aż do oporu, grot złapał wiatr. Łódź zaczęła sunąć. Wysterowałem do wiatru. Wszystko robiłem nie w porę i nie wiedziałem, co będzie dalej. Łódź telepała się jak głupia. Ale coraz lepiej wyczuwałem szot. Z fokiem nie miałem żadnego kłopotu, dobrze brał wiatr. Najwięcej bałem się, by mnie nie zdryfowało do Kopic, toteż z miejsca postanowiłem zarabiać w prawo. Robiłem to tak gorliwie, że aż łódź weszła w dryf. Wysterowałem od wiatru i znów nabrałem szybkości. Już nie wpadałem w dryf, ale jak chytrus, do ostatnich możliwości, ciągnąłem w prawo. Usłyszałem dwa wystrzały i krzyki „hu! hu!”, jak na wilka. Spojrzałem na brzeg, rozpoznałem Zenka, kolorowe sukienki i dwóch mężczyzn. Wszyscy byli już bardzo mali: pewno siostry Marcinkowskie z Międzyzdrojów, urocze, o ciętych języczkach, obok Grudziński i Jordan, jeszcze
192
więksi kpiarze. Ani mi się śniło wracać. Sunąłem wolno i ciągle ostro do wiatru, zarabiałem, jak tylko mogłem, by nie skończyć w Kopicach…
W pewnej chwili nie zdążyłem puścić szotu, wiatr przydusił grot i kiedy był już w łopocie, znalazł się końcem bomu w wodzie. Łódź gwałtownie przechyliła się na lewą burtę. Odruchowo podałem ciało na przeciwną stronę. Przeszył mnie zimny strach, a w następnej sekundzie gorąco oblało mi grzbiet. Metrowa fala podbijała ściętą rufę, przelewała się czubem i skręcała łódź. Szczęście, że zamocowałem koniec szotu, bo pofrunąłby z wiatrem. Wybrałem go ostrożnie, aż grot chwycił wiatr. Drugą ręką napierałem na ster. Sunąłem. Ciągle była chwiejba, ale już nie tak groźna, jak w bezruchu. Byłem z pół mili od brzegu. „Mogę jeszcze wrócić na wiosłach”, pomyślałem, ale wiedziałem, że przekreśliłbym tym całe moje marynarstwo, skonałaby namiętność, a zagnieździłby się strach. Niczego nie można było zepchnąć na kogoś innego, był to najsurowszy, najsprawiedliwszy sprawdzian. Ściągnąłem sweter, jakbym miał się żarzyć, a wcale nie było mi ciepło…
Wiatr dmuchał teraz ostro, ale i równo. Dobry był fok, nieznacznie, ale i bez kłopotu ciągnął na przeprzążkę. Skupiłem się całkowicie. Cały byłem czuciem: grota, steru i balastowania ciałem. Odrzuciłem projekt natychmiastowego zarabiania w prawo, na to Starczy przecież całej drogi. Zresztą — nie wolno mi było zrobić większego błędu, bo byłoby krucho. I tak jeszcze latał dziób, kiedy nie potrafiłem
193
zgrać steru z łapaniem wiatru. Również przy złym balastowaniu łódź szła niemrawo. Starałem się więc jednocześnie i równorzędnie trzymać całą tę trójcę w rygorze. Udawało mi się to coraz lepiej. Szybkość oceniałem więcej czuciem niż wzrokiem, a tylko trochę słuchem.
Łódź szła dobrze, woda jednostajnie bulgotała za rufą. Nie rozglądałem się, patrzyłem tylko na ledwo widoczny we mgle Chełminek i kierowałem w prawo od niego. Fala była coraz większa i niegroźna. W chyżym biegu łódź wznosiła się łagodnie i opadała. Napięty ciągle do ostatnich granic zacząłem odczuwać wyczerpanie. Nawet mój oddech był rytmem biegu łodzi. Głęboko odetchnąłem kilka razy i rozluźniłem się. Wziąłem lżej. Spoglądałem na równo sunące fale, niektóre z nich zabielały się kąśliwie: były tam szarozielone wgłębienia ze smużkami pianki i żyłkami powietrza. Woda szybko uciekała po burtach. Trochę swobody, chwila wytchnienia. Brama torowa przed Chełminkiem była widoczna coraz ostrzej. Ujrzałem czerwony dach ośrodka w Trzebieży. Droga była prosta. Wiatr dopiero co zmienił kierunek, ale nim oddmuchałby swoje, ja zdążę na miejsce. Zdobyłem się na spojrzenie w tył. Dalekie szeregi fal o szczytach w ząbki. Przebyłem już kawał wody. Czerwona plamka murów ruiny, bez śladu moich kochanych szyderców. Ani Zenka w tragicznym nastroju. Chyba nie boi się już o mnie, teraz powinien mi zazdrościć…
Klif ciągle był majestatyczny, jaśniał urwiskami, z zielonym kożuchem na szczycie. Znów patrzyłem przed siebie
194
i pilnowałem biegu, ale już miałem trochę czasu. To ten klif był moją rafą, przez niego najadłem się strachu. Kiedy wypłynąłem spod jego osłony, runął na mnie wiatr. Niewiadoma czy przypadek zawsze będą działać, ale prawie wszystkie przyczyny niepowodzeń tkwią jednak w człowieku i jeśli człowiek chce być sobą, powinien je tropić przede wszystkim w sobie. Wszystkie powody były więc we mnie: żadnych umiejętności, trochę tylko pojęcia o żeglowaniu. Ale jakby mi kto grzbiet oblał warem — to instynkt odpędzał gwałtownie zimny strach. Przyszedł refleks i przyszło wystarczająco sprawne działanie. Zaśmiałem się z mojej mądrości w grzbiecie, wolałbym mieć ją w głowie. Bywają wypadki, że ktoś wpadnie do głębokiej wody i z miejsca nauczy się pływać. Ze mną nie było aż tak źle. W ostateczności wszedłbym w koło ratunkowe i rękami dowiosłowałbym wprost na łup moich szyderców. Pozbawiłem ich jednak zabawy, zrobiłem im na złość. Roześmiałem się. Łódka sunęła gładko. Jak łatwo ją prowadzić, słucha jak kobieta prowadzona za rączkę. Byłem zdany tylko na siebie, byłem sam, i było mi dobrze. Dobył się ze mnie pomruk zadowolenia, przeszedł w melodyjne wycie. Była w nim radość, zuchwałość, było wyzwanie. Wokół mnie pędziły fale jak przyjazne psiaki. Od strony Niemiec horyzont jak na morzu, dobry kawałek wody…
Ławami szły coraz większe fale, w ich rytmie łódź wznosiła się i opadała. Z lewej strony wyrosła piramida żagli dużego jachtu. Szedł równo, ale fale obmywały go aż do pokładu, leciały wypryski. Moja
195
łódeczka ciągle tańczyła na czubach fal, ale szła bardziej sucho. Skupiłem się, by szybko przelecieć obok niego. Znaleźliśmy się blisko siebie. Na pokładzie jachtu było rojno, wszyscy byli w kapturach i w sztormowych ubraniach. Przed samym mijaniem ogromny jego grot poszedł w łopot. Przy relingu ktoś wołał z tubą przy ustach:
— Gdzie tu jest boja KW-E?
— Nie wiem — odpowiedziałem krótko.
Nie mogłem pozwolić sobie na rozmówki. W mojej łupinie bezruch nie byłby miły ani bezpieczny. Musiałem drzeć po falach. Podniosłem lewą rękę z szotem w dłoni, wzniosły się ręce na jachcie, poleciałem dalej. Odczułem chłód. Stopą przydusiłem szot, sięgnąłem po sweter i wciągnąłem szybko, puszczając na chwilę ster. Zachciało mi się trochę pohulać, postanowiłem wyciągnąć z łodzi jak największą szybkość. Znów przyłożyłem się z czuciem do steru, do grota, do balastowania ciałem. Spostrzegłem, że obserwowanie, jak łódź nabiera szybkości, pomagało mi w zharmonizowaniu działań. Aż grało! Łódź biła dnem o fale, leciała po nich susami, w równym ciągu, coraz szybciej i szybciej, w lot z wiatrem. Grot cisnął, chciał się wyrwać. Rozpierała mnie radość, ale trzymałem ją w ryzach, by zachować władzę nad łodzią, która zaczynała drżeć. Aż w chybocie wyszła z lotu! Tak łatwo, tym małym chybnięciem, pozbyła się mojej władzy! To była moja wina, nie potrafiłem wytrzymać napięcia, wzbierająca radość zniszczyła pęd. Postanowiłem robić
196
to samo na zimno. Ale bez żaru zmysły moje nie miały tej pełni wyczucia. Trudniej mi było wprowadzić łódź w lot.
Wszedłem jednak w lot i trwał on teraz dłużej. Później małe, wcale nie brutalne chybnięcie wybiło mnie z niego. I znów wszedłem — zdaje się dość łatwo. Ale lot trwał nie dłużej niż dwie minuty. Krótka radość. Na doskonałej łodzi z ożaglowaniem być może potrafiłbym utrzymać taki lot bardzo długo, wtedy dopiero byłyby regaty!
Do szczęścia brakowało mi jeszcze słońca. Zrzuciłbym przyodziewek: rozkosz skóry! Polinezja! Ale nie zanosiło się na nią, niebo było w brudnej powłoce. Szedłem zygzakiem, małymi manewrami. Sądziłem, że mógłbym wykręcić koło, ale nie byłoby to łatwe bez miecza i straciłbym sporo z przebytej drogi.
Brama torowa została już z prawej w tyle. Przeszedł frachtowiec ze Szczecina. Większa fala przelała się wierzchem przez rufę i oblała mi pupę. To po frachtowcu, że też sięgnęła tak daleko! Na łodzi nie miałem dziesięciometrowej burty, tym większa była radość. Nie byłem żywą śrubką, jak koledzy na frachtowcu. Sam byłem całą załogą. Potem szedł od Szczecina jeszcze większy dubas, minął mnie, a za nim zgrubiały krąg ścinał się z falami i toczył dalej. Wstałem na przyjęcie go, podparłem się ławką i podałem w przód. Krąg fal zrównał się z deskami. Odciążona rufa uniosła się sucho. Doszedł drugi krąg, trzeci, oba już mniejsze. Więcej statków nie było, przepłynąłem tor bez zmiany kierunku… Przy kosie Chełminka płynęło w stronę
197
Świnoujścia białe cacko. To „Ira”, prowadził ją Kupla. Nie mogłem jej wcześniej zobaczyć, skrywała ją wyspa. Co za radość, gdybyśmy się spotkali! Wołałem ile tchu. Na próżno. A oni tam na pewno dobrze się bawili. Przy samym stąpnięciu na takie cudeńko skacze w człowieku szczęście. Ja jednak nie przesiadłbym się już, nie oddałbym swoich kilkunastu mil za oceaniczny rejs na „Leonardzie”, w luksusowej klasie.
Od Warpna ciągnęły na motorach rybackie żółtka. Widać było kolorowe domki kempingowe, coraz wyraźniej zbliżała się plaża, na niej żywego ciała. Dostrzegłem okna ośrodka żeglarskiego, czerwony dach wyrósł jak na stodole. Skończyłem z zarabianiem w prawo, zacząłem smalić wprost, z wiatrem. Wyczułem najlepszy ciąg i umocowałem szot. Lewa ręka była wolna, niech sobie odpocznie. Zasłonięty grotem fok stracił wiatr, przeciągnąłem go na drugą stronę i wyszło mi nawet na motyla. Ciągnąłem dobrze, ale nie udało mi się wpaść w lot, choć powinno to być łatwe, bo prawie nie było balastowania. Rufa chodziła trochę, ale może ster miał za małe pióro…
Wyszło gorące słońce, niebo oczyściło się, ale nie było już po co rozbierać się: „stodoła” leciała wprost na mnie. Znów przeciągnąłem fok, by mi pomógł na końcu drogi. Zrozumiałem jednak, że to na próżno, bo musiałbym wrócić trochę pod wiatr, a moja łódź nie poszłaby przecież nawet z półwiatrem. Pędziłem środkiem wejścia i skręciłem za kesonem basenu. Puściłem żagle w łopot i wysterowałem pod wiatr. Łódź wytraciła rozpęd, ruszyłem
198
kilka razy wiosłami, doszedłem do nabrzeża i uwiązałem.
— No cóż, pomógł sobie wiosłami — usłyszałem nad sobą.
Gromadka żeglarzy uśmiechała się powściągliwie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że hańbą dla żeglarza jest dobijać na wiosłach.
Spuściłem żagle i ułożyłem. Włożyłem sandały i wyskoczyłem na nabrzeże. Spojrzałem na zegarek, dochodziła dziesiąta. Zabawa trwała trochę więcej niż dwie i pół godziny.
— Skąd to? — zapytał mnie jeden z kapitanów.
— Z Lubina — odpowiedziałem. Spojrzał na mnie pytająco, czy nie żartuję.
— Na tym tu? — rzucił okiem na moją łódź.
— Tak.
— Siła wiatru cztery, ryzykował pan życiem — strofował mnie dobrotliwie jak niesfornego chłopca.
Uśmiechnąłem się. Wydawało mi się, że poznałem jeszcze jeden ocean.
199
Tajemnica milionów
Schodziłem ze statku z radosnym niepokojem. Cały byłem oczekiwaniem. Nie znałem tu niczego ani nikogo, wszystko było obce. Miałem dużo serca dla Arabów. Od Casablanki aż po Arabię Saudyjską dzieci i starcy, nawet biedacy nie umiejący czytać mieli w sobie szalone pragnienie wolności. Dlatego byli mi bliscy.
Ze stojących w rzece przy nabrzeżu statków dochodził łomot i jęk dźwigów. Słychać było chrypkie głosy ludzi. Słońce dopiero co stoczyło się z zenitu, było wyczuwalne jak ogień. O takiej porze nawet w dżungli wszystko zamiera i oczekuje chłodu. Robotnicy z workami na głowach i na nagich plecach toczyli beczki do hangaru. Jedni wracali po nowe, inni przystawali przy hydrancie. Byli spieczeni, niemal czarni i wysuszeni, z oczami gorejącymi jak u potępieńców. Smakowicie pili wodę lejącą się z rury. Podszedłem i również łyknąłem dwa razy z dłoni. Była zimna i orzeźwiająca, najlepsza pod tutejszym słońcem. Pijący uśmiechali się do mnie gościnnie. Nie wiem, co wyrażały ich słowa, ale głosy były przyjazne. Aż jeden zawołał:
— Good!
200
— Very good — odpowiedziałem. Rozjarzyłem się w uśmiechu, wytarłem usta wierzchem dłoni i odszedłem.
Przeszedłem koło greka, na którego przed pół godziną wybrał się Leon, nasz, elektryk. Na pewno żłopie teraz wino z elenikosami. Przyśpieszyłem kroku, by mnie przypadkiem nie zobaczył i nie wciągnął. Miałem dość statku. Dłużej niż miesiąc smażyłem się na zardzewiałym żelastwie.
Wiedziałem, że za mną idzie Arab, wysoki młodzian w jasnych, zaprasowanych spodniach i śnieżnej koszuli. Nie chciałem go zaczepiać, wydawał mi się wyniosły. Znałem takich. To ci zamożniejsi, często bywają nadąsani, jakby im się wyrządziło krzywdę. Wszędzie i o wszystko pytać lubiłem raczej ludzi skromnych. Sprawiało im to radość, cieszyli się, że i oni mogą pomagać.
W pobliżu nie było nikogo. Zwolniłem kroku. Kiedy młodzian przechodził obok, zapytałem po angielsku:
— Gdzie jest brama?
— Trochę dalej. Ja też tam idę — dodał i zrównał krok ż moim.
Szliśmy obok siebie w milczeniu pełnym rezerwy. Czułem, że wypływa ono z wzajemnego poszanowania i że wciąż jeden myśli o drugim. Kiedy spoglądałem na niego, zawsze widziałem na sobie jego ciemne, poważne oczy. Mówiły: „możesz liczyć na mnie”. Miałem szaloną chęć pytać o wszystko, jak dziecko. Zrezygnowałem jednak i pomyślałem tylko o pierwszych krokach.
— Gdzie tu jest poczta?
— Bardzo blisko.
201
W wąskim przejściu bramy puścił mnie przed sobą. Żołnierze uważnie przeprowadzili mnie wzrokiem, ale nie zażądali przepustki. Przeszliśmy obok kawiarni. Półnadzy robotnicy wolno sączyli w siebie czarny trunek z maleńkich filiżanek. Wpadali tu wprost z pracy, podobnie jak u nas na piwo. Przy niektórych siedziały kobiety z gromadkami dzieci. Dziesięć sklepów w rzędzie, podobnych do szczecińskich pawilonów. Były otwarte na oścież, we wnętrzach snuli się marynarze. Dobry punkt, każdy, kto wychodził z portu, nadziewał się na te sklepy. Zatrzymaliśmy, się sprzed szeroką jezdnią.
— Tam jest poczta — ruchem głowy i oczami wskazał budynek po drugiej stronie ulicy.
— A gdzie jest centrum miasta?
— W lewo. Ja też tam idę — uśmiechnął się i postąpił na jezdnię.
Po nadaniu listu rozejrzałem się w ciżbie. Nie było mojego przyjaciela, spostrzegłem go dopiero po chwili. Wymieniliśmy spojrzenia. Byłem pewien, że nie spuszczał mnie z oczu. Wspaniały chłop! Bardzo wysoki, wysmukły, poruszający się tak, jakby był ze szlachetnej stali. Nie udało mu się zatrzymać przemykającej taksówki.
Usłyszałem dźwięczne bulgotanie z przygwizdem, jak u naszego kosa. Śpiewak usadowił się w koronie niskiej palmy. Spory jak drozd, a wymalowany jak osiemnastowieczny Francuz.
— Co to za ptak?
— Bulbul.
— Ładnie śpiewa.
— Dużo ich tu jest.
202
Mówił o nich jak o wróblach. Uśmiechałem się. Wsiedliśmy do przystającej taksówki. Z lewej strony przemykały palmy, z prawej trafiały się gliniane golizny i lepianki. Wygodna limuzyna mknęła z cichym skowytem opon.
— Z jakiego jesteś kraju?
— Z Polski.
Przyjął to spokojnie, zauważyłem jednak, że jest zdziwiony.
— Polskie statki nie przychodzą do nas.
— Wiem. Jestem z fina. Twój rząd nie uznaje mojego.
Twarz ściągnęła mu się w grymas, potem uśmiechnął się i powiedział:
— Nie przejmuj się tym. Jesteś z fina, ja na nim pracuję.
Zbliżyły się zwarte domy. Wysiedliśmy na małym placyku koło zegara.
— Tu jest Aschar — powiedział. Chciał odejść, zrobiło mi się przykro.
— Masz może czas? Przejdźmy się.
— Mam trochę. Chodźmy na bazar — powiedział ochoczo.
Z drugiej strony placu szeroka ulica zwęża się mocno i wpada w chaos budowli ze ścianami jak jeden stragan. Przecinają ją podobne, tylko jeszcze węższe. Ludzie mrowią się jak w pogiętym pszczelim plastrze. Są biednie ubrani, często w łachmanach, szarzy. Barwne są tylko stragany. Trafiają się jednak białe szaty i turbany. Mało kobiet, a te, które widzę, są przeważnie w czerni i w czarczafach, jak w wiecznej żałobie. Kawiarnie i jadłodajnie wszystkie otwarte na ścieżaj.
Niektóre sklepy są bardzo bogate. Obok nich interesiki, które można by zabrać
203
pod pachę. Nie ma tu natręctwa, hałasu czy zgiełku, jest żywość. Nawet straganiarze mają kupiecką godność. Kupuję pantofle z miękkiej skóry, wyprawionej po arabsku jak safian. Mój przyjaciel ciągle zamienia „salem”.
— Czy to prawda, że tu zawsze żądają kilka razy więcej niż coś jest warte? — zapytuję go.
— Jeśli orżną, to raczej swojego, obcego nie.
Trudno mi w to uwierzyć, on jednak obstaje przy swoim. Później sam kupuję na bazarze różne rzeczy, i rzeczywiście, wszystko jest tańsze niż w przyzwoitych sklepach. Oszukują za to handlarze, którzy na dzień czy dwa przychodzą na statek, by potem nie pokazać się więcej.
W dzielnicy europejskiej kupuję kilka książek o Arabach, napisanych przez nich samych. Są to przekłady na angielski. Nigdzie nie udaje mi się nabyć krótkich spodenek khaki, wydaje się, że nie noszą ich tu dla przyzwoitości.
Przechodzimy drugi most nad kanałem i wpadamy do baru. Znad stolików podnoszą się radosne okrzyki „Salem Hamza!”. Mój przyjaciel odpowiada raz po raz.
Siedzimy i pijemy z wielkich szklanic. Doskonały napitek z lodu, rozcieńczony, w kolorze malagi, przyjemnie trąci miodem.
— Masz dużo znajomych — mówię z podziwem.
— Gram w piłkę nożną, to dlatego.
— Hamza ci na imię? Przytakuje. Mówię mu swoje imię, pytam o nazwisko.
204
— Kassim.
— Co to oznacza w twoim języku?
— Ten co lata, albo ten, co umie latać.
— A jaka praca?
— Praca jak praca. Jestem klerkiem — mówi beznamiętnie.
— Co najbardziej lubisz?
— Piłkę nożną — rozjarza się w uśmiechu.
— Hamza, jesteś strasznie młody. Mógłbyś się jeszcze uczyć.
— O, mam już dwadzieścia dwa lata. Chciałem wstąpić do szkoły oficerskiej, ale trzeba było zatroszczyć się o dom. Ojciec już niemłody… A matka moja jest Persjanką — dodaje radośnie.
— Całe życie nie będziesz kopał piłki. Co będzie potem?
— Będę trenerem.
— Dla ciebie dobra by była akademia wychowania fizycznego.
— U nas nie ma takiej uczelni.
— U nas jest i każdego roku przyjmują stypendystów z innych krajów. Byłoby ładnie, gdybyś ją u nas skończył.
— Nie mógłbym, bo wiesz, że nasz rząd… Zresztą, rodzina…
Co za wspaniały chłopak, ta sucha twarz, żarzące się oczy, orli nos i wąskie usta o zmysłowym wykroju. Jak w jedwab opięty w śniadą skórę: gorącokrwisty Arab o delikatności i wrażliwości Persa. Musi mieć trochę charakteru, by panować nad sobą. Budziłby popłoch u naszych kobiet.
— A dziewczyny lubisz?
— Mam dziewczynę.
— Kochasz ją?
205
— Tak. Ożenię się z nią.
— Jest przy rodzicach?
— Tak, ale pracuje w szpitalu. Będzie pielęgniarską.
— Będziesz miał kilka żon?
— Nie, prawdziwie można kochać tylko jedną.
Wspaniała, pewna siebie młodość. Oby mój syn był taki.
Do Hamzy podchodzi Arab. Rozmawia z nim chwilę, potem pyta mnie:
— Polak?
— Tak.
— Przed chwilą czytałem w gazecie, że wasz minister kultury, Kuryluk, podał się do dymisji.
Choć jestem o dziesięć tysięcy kilometrów od kraju, ogarnia mnie przez chwilę strach, że wróci w literaturze okres wypełniania blankietów.
— To źle? — pyta Arab.
— Zdaje mi się. Myślę, że to nie był zły człowiek.
Podaję mu krzesło, chcę go czymś poczęstować. Odmawia, przeprasza, odchodzi. Podrywamy się także, chcę płacić. Chłopiec, który nam przyniósł napoje, nie chce wziąć pieniędzy. Zza lady uśmiecha się Arab, który przyniósł wiadomość. Żegna nas.
— To właściciel — szepce mi Hamza.
Na ulicy ściskamy sobie dłonie jak dwaj starzy znajomi, Hamza pędzi jeszcze do biura.
Idę powoli i rozmyślam o tajemniczości, chytrości, podstępności i innych takich wyczytanych w książkach bzdurach. Oby w Szczecinie było więcej podobnych ludzi. Ci tu są biedni. Zręcznie i żwawo poruszają
206
się w zatłoczonej ciżbie. Ich twarze nie są radosne, lecz zagonione ciężkim życiem. Ale jest w nich przecież jakieś pragnienie…
Idę na statek. Coraz lichsze domy z warsztatami rzemieślniczymi, to peryferie. Potem wille, osłonięte gąszczem ogrodów, że nic nie można zobaczyć. Dopiero po chwili: gracowane alejki ocienione różami i pnączami, kwiaty, nawet trawnik. W rowkach płynie woda. Zarys fontanny przed wnęką domu. Cudowne życie…
Asfaltową jezdnią mkną samochody, przeważnie dobre, często jak torpedy lecą olbrzymie amerykańskie wozy, u nas nie spotykane. Tylko autobusy są roztrzęsione i dychawiczne. Z lewej strony tysiące prymitywnych bud z mat, worków i różnych pak. Powierzchnia gliny starta w najdrobniejszy pył. Przy podmuchach wiatru wciska się on wszędzie i oblepia całe ciało. Ludzie są zakurzeni, dzieci często mają zaognione oczy. Z prawej strony szosy palmy daktylowe, pod nimi cień i trawa. Dobre miejsce na pomieszkanie, ale trawa jest ważniejsza… Jednak i z tej strony widać przy kanale potworne rumowisko: ,udało się tam wcisnąć biedakom, a że widocznie ograniczono im miejsce, stawiają budę wprost na budzie.
Z daleka widać żółty budynek Zarządu Portu. Ogromny, fasadowy, jak bazylika z kopułą, przydaje ważności wydawanym tu zarządzeniom. W bramie przeglądają przepustkę i oto wreszcie — mój grat.
Z Hamzą widujemy się prawie co dnia, pytam o wszystko, czego nie rozumiem. Wypalamy papierosa, uśmiechamy się
207
i rozchodzimy. Nasser jest jednym z kolegów Hamzy. Spotykam go przy burcie od nabrzeża, ma pieczę nad wyładunkiem. Jest przyjazny jak Arab. Nie jest pozbawiony odrobiny dumy ze swego istnienia, ale zdaje się jest także bardzo ludzki i wielkoduszny.
Wieczór. Przyglądamy się opadającym na drewniany pomost hiwom desek. Stąd tragarze niosą je na odległy plac. Nie ma ani tchnienia wiatru. Powietrze jest jak czarna, gorąca maź. Ocieramy pot z czoła, wzdychamy.
— Ale im musi być ciepło — mówię.
Pod nami jednostajnie suną zgięte grzbiety. Niektóre błyszczą, jakby oblane wodą.
Nasser kręci głową.
— Jestem nurkiem. Byłem w Anglii, tam ludzie tak nie pracują. A jak w twoim kraju?
— Ciężko pracują, ale nie tak. W tym jest bezmyślność.
— Jak można pomóc tym biednym diabłom? — pyta z przejęciem.
— Trzeba by zbudować betonowe nabrzeże i ułożyć twardą nawierzchnię, by mogły jeździć wózki elektryczne.
— To kosztowałoby dużo pieniędzy.
— Twój kraj jest bogatszy od mojego.
Rozmawiamy jeszcze, ale nie potrafimy wykrzesać z siebie weselszych słów.
Po wódkę biegamy do jednego z pawilonów tuż za bramą. Kiedyś wdałem się w rozmowę z właścicielem, Turkiem, ciekawie słuchającym opowieści o Europie.
— Było tu kiedyś wasze imperium — mówię.
— Niewiele się zmieniło. Teraz zagnieździli
208
się tu Anglicy — znacznie sprytniej. Chociaż ostatnio i oni nie czują się zbyt pewnie. Do ropy naftowej dopuszczają już Amerykanów.
— A Irakijczycy nic nie mają do powiedzenia?
Robi nieszczęsną minę i idzie obsłużyć kilku Niemców.
Wybieram się na mecz portowców z Pakistańczykami. Stojący przy wejściu Nasser wpuszcza mnie na boisko bez biletu. Jest około trzech tysięcy widzów, wśród nich tylko jedna kobieta, w loży honorowej. Ubrana po europejsku, ciemnoruda i ciemnoskóra, wygląda despotycznie. Już grają. Raz po raz zrywa się z tłumu melodyjne, namiętne „jalla”, coś jak nasze „hura” albo „naprzód”. Arabowie są świetni kondycyjnie, ciągle idą do przodu, ale i drobni, ciemni Pakistańczycy są szybcy i stwarzają groźne chwile pod bramką gospodarzy. Przerywa je Hamza wyłapując piłkę. Gra jest delikatna, jak nigdzie u nas. Nikt nie idzie na piłkę ostro i twardo. Lubią pojedynki zwodów. Zwyciężają portowcy.
Siedzimy sporą gromadką w ogródku klubowym, przy dwóch zsuniętych stolikach. Inne są również zajęte. Radosny gwar i szum. Niektórzy przechadzają się po dwóch, trzech, i żywo rozmawiają. Zatrzymują się przy nas, obejmują Hamzę lub ciskają mu kilka gorących słów. Tylko on jeden jest spokojny, wykąpany, świeży.
— Hamza dobrze bronił — mówię do siedzącego obok mnie grubego młodzieńca o błyszczących oczach.
209
— Reprezentant Iraku — odpowiada krótko.
Inni przytakują, zdziwieni moją niewiedzą. Rozumiem teraz to ciągłe „salem” na jego cześć. Pijemy lemoniadę, potem whisky. Pomału wypala się radość wygranego meczu. Siedzący częściej spoglądają na mnie. Są to przeważnie urzędnicy lub ludzie, którym wiedzie się średnio.
— Płynęliście przez Kanał Sueski? — pyta Arab bawiący się sznurem grubych paciorków.
— Tak.
Wszystkie oczy Zbiegły się pytająco na mnie. Mówię im o tym, co widziałem i co słyszałem od tamtejszych ludzi. O dziesiątkach tysięcy robotników pracujących w kanale, o olbrzymich kopaczkach i różnych maszynach, i że jeszcze większa robota trwa przy tamie w Asuanie. W Aleksandrii budują stocznię. Ziemia jest dla fellachów. Widzę po twarzach, że wiedzą to Wszystko, dzielę się więc osobistymi spostrzeżeniami.
— To nie są ci sami ludzie, których widziałem kilkanaście lat temu. To jakiś szalony patriotyzm. Wszyscy z zapałem biorą udział w urządzaniu kraju.
— Naser? — wymawia znacząco grubasek.
— Naser jest uwielbiany — dodaję.
— I my go kochamy — mówi.
Chwila napięcia. Grubasek chmurzy się, dotknięty, że inni nie podtrzymują jego entuzjazmu. Z błyskiem w oczach czyni im wyrzuty.
— A co wasz Nuri Said? Nieruchomieją, potem obruszają się, jakby chcieli go z siebie strząsnąć. Rzucają
210
szybkie zdania w swoim języku i w końcu skłaniają zgodnie głowy. Triumfujący grubasek jest wściekły. Słyszę kilka razy słowo Nuri, wyrzucane z nienawiścią. Niewiele z tego rozumiem. Niektórzy są ostrożni, pewnie obawiają się mnie. Pytają o mój kraj, w końcu mówię im „salem” i odchodzę.
Wybieramy się z Hamzą na basen przy lotnisku. Czekam w umówionym miejscu. Limuzyna zatrzymuje się, siadam przy kierowcy. W tyle Hamza i młodziutka Arabka, pomiędzy nimi jakaś ciocia, już po trzydziestce, która ich przyzwoicie rozdziela.
— To twoja dziewczyna? — domyślam się.
— Tak — odpowiada szeptem.
Ciocia wymierza mu pieszczotliwe klapsy. „Jeszcze nie jego, skąd ta pewność”. Dziewczynie błyszczą oczy, jakby były mokre. Życzę im dużo dzieci, zaśmiewamy się. Ciocia patrzy filuternie, rozmawia śmiało, ma rozkosznie ostry języczek. Zamierzam przyjrzeć się jej; ale samochód już się zatrzymuje. Wysiadamy. Kobiety idą z nami, zatrzymują się o krok za żywopłotem. Nieśmiało spoglądają na kąpiących się, mówią coś do siebie, uśmiechają się. Widzę, że chciałyby tu pobyć trochę. Ciągnę je za ręce, wyrywają się i odchodzą. Surowy obyczaj nie pozwala im pozostać.
Jest dużo Niemców, bawią się piłką. I znów tylko jedna kobieta, bardzo gruba, o małej, ładnej buzi, żona jakiegoś Araba. Woda przyjemnie chłodna, zupełnie przeźroczysta. Z pobliskiego lotniska często dochodzi ryk czteromotorowców, startujących
211
do Europy i w głąb Azji. Późnym wieczorem zbieramy się z basenu rozkosznie zmęczeni. Chce mi się spać.
Lubię chodzić koło mostów. W odnogach rzeki rosną palmy jak bukiety, pomiędzy nimi bujna, drapieżna zieleń. Poznaję tu rudego brodacza w krótkich spodniach. Kłania mi się i nawiązuje rozmowę. Tak, jest tu ładnie. Zaprasza mnie na następny dzień do jakiegoś klubu ze wspaniałym basenem.
Kiedy zachodzę tam, tarasuje mi drogę opasły Arab, kierownik klubu. Mówi mi wprost, że trzeba mieć ubranie, pieniądze, stanowisko, no i szlachetne urodzenie. Przyznaje mu, że nie mam tych cennych zalet, ale że on sam także zapomniał o maleńkiej drobnostce, o człowieku. Szeroko otwiera oczy pod zwałami tłuszczu. Przypominam mu, że kiedyś Harun ar Raszid kazał ścinać łby ludziom, mającym te cechy, które on wymienił, choć był władcą gościnnym dla ludzi szukających istotnie ludzkich cech. Ale grubas nie ma sentymentu dla Harun ar Raszida, robi się zły. Patrzę na niego i myślę, że powinien być poganiaczem osłów. Wychodzę.
W ostatniej chwili skaczę do ruszającego autobusu. Pytam głośno o dzielnicę. Młody Arab upewnia mnie, że dobrze jadę i przesuwa się do okna, abym mógł usiąść przy nim. Przyglądamy się sobie. Po wymianie uśmiechów zasypuje mnie pytaniami. Jest bardzo ciekaw rejsów. Kiedy wymieniam Egipt, woła:
— Tam są Arabowie, jakich ja kocham.
Mówi z przejęciem o tamtejszych ludziach, o Naserze. Sam pracuje w biurze,
212
potem cały czas czyta. Brat jego jest oficerem w armii w Bagdadzie. Spoglądamy na przystrojoną flagami ulicę, na słupach latarń kolorowe iluminacje.
— Co to za uroczystość macie? — zapytuję go.
— Urodziny króla. To taka dekoracja do nędznej komedii — odpowiada.
Zabiera mój adres. Napisze. Na przystanku ściska mi dłoń, nachyla się i mówi.
— U nas tak być nie może. Zobaczysz.
Życzę, aby się nie zawiódł i wysiadam.
Przesunęliśmy się w dół rzeki. Od tygodnia stoimy na beczkach i ładujemy jęczmień. Zawsze, kiedy przechodzę koło posilających się Arabów, zapraszają mnie do jedzenia. Na leżących przy burtach barkach zawodzą smętnie prawie nadzy robotnicy. Czasami, kiedy przerzucają tonowe wory pełne ziarna, monotonię przerywa podniecający rytm. Któryś z nich skacze dokoła klaszczących w dłonie i zaczyna taniec brzucha po męsku. Akcentuje twardo ciągle potęgującą się siłę. Skandowany rytm staje się coraz bardziej czysty, szybki i ulotny. Smagany nim zuch gnie się w zapamiętaniu, aż zastyga nieruchomo. Rytm rozlatuje się wtedy w zmysłowym krzyku widzów. Czasami tańczy taki jak kobieta — ospale, leniwie, z zawiścią. Powoli pozbywa się bezwładu, miękko i płynnie wpada w czysty rytm. Wije się jak powój, nawet plecy mu drżą. Każdy taniec niby ten sam, a przecież inny, różnią się jak odmiany rozkoszy.
W małym, przytulnym parku, w cieniu drzew, przebywa ucząca się młodzież. Często widzę chłopców czytających wieczorami w świetle ulicznych latarni. Przed
213
zamknięciem sklepów na bazarze wlecze się ulicą korowód kalek, dopominających się jałmużny z utargowanego dnia. Ślepcy idą z wyciągniętymi rękami jak nasrożone ptaki, co chwila wyrzucając okrzyk: Allach! Niektórym wychodzi z krtani tylko ryk. Idą bez rąk, o kulach, na czworakach, wloką się na brzuchach. Żebracy w zakamarkach kościołów i domów.
Coraz mniej pytam, poruszam się swobodnie. Niechętnie wracam na statek. Któregoś dnia usłyszałem krzyki. Od strony bazaru sunęła ludzka ciżba. Na przedzie szedł policjant i wymyślający Arab, w środku jakiś człowieczyna. Arab aż krztusił się z wściekłości, opluwał człeczynę i uderzał mocno w twarz otwartą dłonią. Ten zataczał się. Policjant ujmował go za ramię i odrywał od groźnie następującego tłumu. Był jego jedynym obrońcą.
— Za co go biją? — zapytałem przechodniów.
— To złodziej.
Obok mnie przyglądał się zajściu Arab w białej chuście na głowie, spływającej na szerokie barki. Twarz miał ogorzałą jak skóra na szynce. Nie był wysoki, był silny i zwięzły. Zielona, zupełnie spłowiała koszula wpuszczona była w takież spodnie. U pasa z jednej strony zwisał olbrzymi bębenkowiec, z drugiej krzywy kindżał. Przez ramię przerzucony pas na magazynki karabinowe, cały jak z Karola Maya. Podziwiałem go otwarcie.
Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie wzajemnie.
— Wyglądasz wspaniale, chociaż trochę
214
groźnie. Kto ty jesteś? — zapytałem go miękko.
Kręcił głową i uśmiechał się łagodnie. Nie znał angielskiego. Odszedł trochę dalej i znów przystanął.
Zapaliły się światła. Z jednej strony dachu, na długim, otwartym tarasie kawiarni, było pełno ludzi. Spoglądali na tłum płynący w dole. Ja stałem na jezdni, przyglądałem się tym z góry. Same egzotyczne twarze. Spostrzegłem jednego Europejczyka, wyraźnie spoglądał w moją stronę i uśmiechał się, jakby chciał się pochwalić, że wlazł tak wysoko. Poruszyłem głową z podziwem. Ten śmiał się wciąż i kiwał głową, bym przyszedł. Poszedłem. Niełatwo było znaleźć przejście wśród zwarcie stojących domów.
— Jesteś Europejczykiem? — zapytałem.
— Nie, nie jestem — zaprzeczył. — Przychodzę tu, bo to tanie, dobre miejsce. Kawa?
— Proszę.
Byłem trochę oszołomiony. Siedział z nim mocno śniady Arab. Pozwolili mi ochłonąć.
— Kto to był ten chodzący arsenał, co stał przy mnie na ulicy?
— Policjant pustynny.
— Może go tu zaprosić?
— Dawaj go.
Poderwałem się szybko, spojrzałem z brzegu muru, ale nigdzie go nie było widać. Jaka szkoda.
Rozmawialiśmy przyjemnie, po europejsku, o niczym. Śniady Arab pożegnał nas, spieszył się na pociąg do Bagdadu. Spoglądałem na ciągle wiszące flagi.
215
— Którego dnia są właściwie urodziny króla?
— Dopiero za trzy dni. Flagi wiesza się tydzień wcześniej.
— Czy wasz król ma jakieś wybitne zalety?
— Raczej nie, to po prostu chłopiec.
— Rządzi parlament?
— Też nie, całą władzę sprawuje premier Nuri Said.
— Dobrze chociaż?
— Bardzo twardą ręką… — Uśmiechnął się z ironią. — U nas właściwie są rządy policyjne.
Odpowiadał coraz bardziej sucho, zrozumiałem, że go męczę. Lubił za to opowiadać o Grecji, o Włoszech, o Anglii, przyjemnie wspominał tamtejsze dziewczyny. Był wykładowcą w szkole pedagogicznej i miał dużo czasu na różne podróże: cztery wakacyjne miesiące. Był młody i zupełnie pochłonięty własnym życiem. Interesował się literaturą europejską i miał nawet swoje hobby: snycerstwo.
— Jesteś artystą! — zawołałem.
— Trochę. To jedna z naszych najstarszych sztuk, doprowadzona do szczytu doskonałości.
Obiecał zrobić i przysłać mi inkrustowany nóż do przecinania książek. Wymieniliśmy adresy. Nazywał się Chalabi, pochodził z najliczniejszej rodziny w kraju. Umówiliśmy się na drugi dzień, mieliśmy pójść do kina, na film arabski. Odprowadził mnie do rzeki i pożegnał w łódce.
Spóźniłem się do kina. On znów nie przyszedł do kawiarni na dachu. Wróciłem późno na statek, opłukałem się pod
216
prysznicem i usiadłem na ostatnim luku. Nagrzany pokład dyszał ogniem jak piec. Szły coraz gorętsze noce. Nie radowałem się, że za kilka dni odpłyniemy. Przy wszystkich zbliżeniach z tutejszymi ludźmi zawsze byłem dla nich obcy. Niemożliwe wydawało mi się wglądnięcie w nurt prawdziwego życia… A teraz… Przyszedł nagi jak ja elektryk i usiadł obok mnie. Nie rozmawialiśmy, ale przyjemnie było siedzieć razem. Na jego ręce bielił się bandaż.
— Jak z palcem?
— Goi się. Lekarz, u którego byłem, fajny chłop! Poczęstował mnie piwem i nie mogliśmy się nagadać. Ciekawy, co się u nas dzieje. Twardy Arab. Odmówił operacji francuskiemu oficerowi na statku. Nazwał go mordercą. Podobał mi się.
— To za Algier.
— Niewiele umie po niemiecku, ale angielski zna dobrze. Nagadalibyście się.
— Idziesz do niego?
— Jutro.
— Leon, powiedz mu, że masz chętnego do rozmowy, że koniecznie chciałbym się z nim widzieć.
— Dobrze.
Zaczynamy wspominać nasze rodziny. Leon to lubi, jest najbardziej „rodzinny” z nas wszystkich. W końcu idziemy spać…
Przechadzamy się po bazarze w napiętym oczekiwaniu. Do doktora jeszcze za wcześnie. Mieszka tuż obok, w uliczce farmaceutów. O ósmej Leon naciska dzwonek. Drzwi otwiera asystent, za nim
217
widzę doktora, jest jeszcze w kitlu, zaprasza nas do poczekalni. Cofa się w głąb wąskiego korytarzyka, by nas przepuścić i wchodzi za nami.
— Salem alejkum el hakim — pozdrawiam go.
Ściska mi dłoń oburącz, oddaje salem, jeszcze coś mówi po arabsku. Natychmiast spostrzega, że nic nie rozumiem, więc dopełnia powitania po angielsku. Podchodzi do kanapy, ściąga pokrowiec i sadza nas serdecznym gestem. Pyta Leona o palec. Uśmiecha się radośnie, jakby to jego palec się goił. Częstuje nas papierosami, podaje ogień. Ma jeszcze jednego pacjenta. Przeprasza nas, coś mówi asystentowi, ściągającemu pokrowce z foteli. Próbuje włączyć wielki wentylator, który nie działa. Znika. Asystent przynosi piwo, nalewa i zaprasza ruchem ręki. Mówię, że poczekamy. Uśmiecha się kłopotliwie, nie rozumie angielskiego. Szczyty szklanek zachodzą mgłą. Piwo jest zimne jak lód i pali się gorącym kolorem bursztynu.
Leon, stary cwaniak, patrzy na mnie jak na dziecko i mówi:
— No co, doktor w porządku?
To najwyższa pochwała u niego.
Nie znajduję słów, nie odpowiadam. Z całą rozkoszą poddaję się gościnności. Z gabinetu dochodzi żałosny głos kobiety. Ktoś cierpi, a nam tak dobrze. Przypomina mi się statek i ludzie na statku. Wydaje mi się, że już dość długo żyłem z obłąkanymi i czas by wyrwać się z wilczego kojca. Okrutny sens mojego szaleństwa znajduję w sześćdziesięciu dolarach miesięcznie…
218
Zjawia się jeszcze stary hadżi. Z gabinetu wychodzą matka z córką, na ich miejsce asystent wprowadza staruszka. Pokazuje się doktor. Widzi nasze pełne szklanki, nalewa więc sobie i zachęca nas do picia. Znów jesteśmy sami. Leon ogląda wentylator, coś tam dokręca scyzorykiem i puszcza go w ruch. Potem wyłącza i siada z miną, jakby coś zbroił. W korytarzu ukazuje się policjant, patrzy na nas. Znika na odgłos rozmowy w gabinecie. Spoglądamy po sobie — wszystko tu możliwe… Odchodzi hadżi, dostojnie dziękując doktorowi.
Mówię o podejrzanej wizycie. Asystent wychodzi na dwór, wraca i uspokaja nas. To policjant mający pieczę nad tą ulicą, zupełnie dobry z niego chłop.
Doktor opiera ręce w pasie, prostuje się. Mówi o długim dniu pracy, o swoich biednych pacjentach. Jest jednak zadowolony. Mógłby być w Bagdadzie, byłoby mu tam znacznie lepiej.
— Ale trzeba być także i tu — kończy znacząco.
Wielkie czoło i ogromna postać lekarza przytłaczają nas. Jednak ma on w sobie duchową lekkość, jaką nieczęsto się spotyka, może u Francuzów. Garbaty, zagięty nos kłóci się z pełnymi, swobodnymi ustami. Duże, wypukłe oczy bez połysku spoglądają na mnie. Otwieram szerzej moje małe, by mógł mi zajrzeć do wnętrza. Przyglądamy się sobie wzajemnie.
— Jesteście dla nas przybyszami z nieznanego kraju — mówi doktor.
— Wojna zniszczyła nas jak żaden inny kraj. Napad niemiecki można porównać tylko do najazdu Mongołów na was.
219
Drgnął. Wie i ja wiem, że kalifat bagdadzki już się potem nigdy nie podniósł. Uderzyłem go boleśnie, Niemcy są tu bardzo lubiani.
— Taki kulturalny naród… — w jego głosie niepojęte zdziwienie.
— W kombinacie krematoryjnym w Oświęcimiu sproszkowali miliony ludzi. Palili także żywcem. Mordowali w całym kraju. Był to jakby zbiorowy amok.
— Jak to się mogło stać?
— Pewni ludzie pozwolili ująć rząd zbrodniczym rzezimieszkom, a ci mord i grabież mieli we krwi. Kiedy poczuli się mocni, zastosowali je jako światopogląd…
— Dlaczego im pozwolono?
— Ze strachu przed komunizmem.
Odraza wykrzywia twarz doktora. Jestem pewny, że kilka najlepszych naszych książek z epoki pieców, dobrze przełożonych, mocno oziębiłoby ich miłość do Niemców.
— Było i potem bardzo ciężko, ale w październiku, dwa lata temu, przyszły duże przemiany, z nimi wielka nadzieja. Pomału odnajdujemy sens naszych poczynań społecznych. Socjalizm daje ludziom pracy najpełniejsze prawa i godność, za to obarcza ich wieloma obowiązkami i nakazem aktywności społecznej. Trudno to pojąć tym, którzy żyją w na pół niewolniczym kapitalizmie… Dostojnością królestwa nie można ludzi ani odziać, ani nakarmić. Ale i u nas nie jest jeszcze łatwo, miarą wszystkiego jest ilość i jakość chleba.
Doktor siada w fotelu. Dolewa piwa,
220
częstuje papierosami, nawet z podaniem ognia trudno go uprzedzić. Leon nie zna angielskiego, coś niecoś łapie, czasem wtrąci niemiecki, który zna świetnie. Podnosi się i puszcza w ruch wielki wentylator, uśmiecha się i siada. Arabowie są śmiesznie zdziwieni. Znika chmura dymu, świeże powietrze orzeźwia nas.
— A jak u was? — pytam.
— Jesteśmy krajem kolonialnym, feudalnym i krajem analfabetyzmu — mówi lekarz z oburzeniem.
— Szkolnictwo i związki zawodowe mogłyby się przyczynić do zmian na lepsze — wtrącam.
Doktor dziwnie spogląda na mnie, jakby szukał kpiny w moim głosie.
— My spodziewamy się rewolucji — wyrzuca ostro.
Asystent jednak coś zrozumiał. Podchodzi do korytarza, odsuwa kotary, nasłuchuje. Potem robi to często, aż do naszego wyjścia.
— Kiedy? — we własnym głosie słyszę ironiczną niewiarę, której nie mogę się pozbyć.
— Może jutro… Spodziewamy się jej w każdej chwili.
Pozbywam się ironii, ale niewiara jest we mnie ciągle.
— U nas wiele przygotowała wojna, ale u was? Rewolucja wymaga dobrego przygotowania i sprzyjającego czasu.
— Jesteśmy gotowi.
— A angielskie gazety do ostatniej chwili piszą o was jak o najwierniejszym przyjacielu i najpewniejszym członku paktu bagdadzkiego.
— To bardzo dobrze… Jaka to przyjaźń…
221
— doktor cofa się w głąb fotela. — Rządzą się tu jak w kolonii. Moi znajomi umieścili kilka tysięcy funtów w wydobywaniu azbestu, zniszczył ich kartel. Wszystko jest podzielone i opanowane przez Anglików. Grabią przy pomocy Nuri Saida i jego bandy. Said i jego ludzie też mają z tego niemałe zyski, które lokują w bankach angielskich. Pakt bagdadzki jest paktem hańby. Przed kim ma nas bronić? Przed Związkiem Radzieckim? Przed Egiptem?… Jest skierowany przeciw Arabom.
— Czy jest u, was partia komunistyczna?
— Nasi wrogowie ciągle ją wypominają i przypisują jej wszystko zło. A tak nie jest, partia jest w konspiracji, słaba i nieliczna… Nie mamy nic przeciwko socjalizmowi. Dobrze wiemy, że Związek Radziecki przyczynił się do wycofania agresorów z Egiptu, że obronił Syrię przed napaścią turecko-amerykańską. Ale naszą drogą jest nie wschód, i nie zachód, lecz Egipt. Czekająca nas rewolucja będzie nacjonalistyczna.
— Fanatyzm religijny odcina was od socjalizmu.
— Nie. U nas nie ma prawie przemysłu… Fanatyzm religijny?… Prawdziwy Arab nie wierzy w boga.
Co za odwaga. Mam przed sobą człowieka, który jest nim w całej pełni, z poczuciem odpowiedzialności.
— Wobec tego — czy stworzyliście religię dla zdobycia imperium?
— Nie. Po to, by ludzie lepiej żyli. Jesteśmy twórcami idei. Tak jak wy tworzycie na eksport coca-colę…
222
Jestem oszołomiony. Ogarnia mnie wstyd. W najbardziej zapadłych dziurach świata reklamy biją deską po oczach. Ta woda do picia, utysiąckrotniony balsam tygrysi dzikusów z Borneo, choć nędzna w porównaniu z nim, nabiera oto znaczenia symbolu. Do tego cycusie kobiece i, ostatnio zamiast rewolweru, czysta bomba wodorowa. Ten drugi symbol powstał z bezmyślności i strachu, i jest odarty z uroku. Nie podzielam takiej jedności kulturalnej, ale mogę jej przeciwstawić tylko ironię:
— My, Europejczycy, eksportujemy przynajmniej piwo…
Doktor znacząco napełnia mim szklanki. Podsuwa fistaszki. Pijemy. Uśmiech nam się krzywi, a on może myśli właśnie „to jest chyba najlepsze ze wszystkiego, co możecie nam dać”…
— Czy Anglicy wciąż mają u was bazę wojskową?
— Lotnisko w Habbanii.
— Startowali stąd w konflikcie sueskim na Egipt?
— Nie, to irackie samoloty bombardowały Egipt na rozkaz Nuri Saida.
— Niemożliwe.
— A jednak prawdziwe… Nie mogę tego pojąć, to już nie tragizm, to hańba.
— Zadziwiające, że tak niewielu spośród Arabów umie czytać, a tak dobrze wiecie o wszystkim i tacy jesteście jednomyślni, od Casablanki po Bagdad…
— To radio. Słuchać nie wolno, ale każdy słucha Kairu.
Trudno sobie wyobrazić znaczenie radia w ruchu arabskim. Odkryta prawda
223
natychmiast staje się wartością dla milionów. Słowo odzyskuje znów swe znaczenie i siłę.
Próbuję znaleźć czas, w którym współżyliśmy z Arabami, ale nie udaje mi się. Cała nasza historia to jakiś zapiecek, który przesuwał nam się z zachodu na wschód. Wreszcie odnajduję. Mówię o odsieczy Wiednia. Nie zgadzam się jednak z postępkiem króla Jasia.
— Myślę, że postąpiliśmy źle. Ta sama Austria w jakiś czas potem łupała nas pospołu z innymi.
— Nie, nie. Potem przyszłaby kolej także na was. Spróbowalibyście niewoli tureckiej. My ją znamy. Upadek myśli, nauk, wszystkiego co ludzkie. Przez pięćset lat byliśmy pod nogami sułtanów, tych władców wszystkich dóbr i karków ludzkich! Turcy nie stworzyli niczego, prócz potęgi militarnej.
— Sądziłem, że łączyła was jakaś wspólnota religijno-kulturalna…
— Tego nie można nazwać kulturą — doktor troskliwie podejmuje to słowo, tak, jakby spadło i ubrudziło się. — Po pierwszej wojnie światowej — mówi dalej — oszukali nas Anglicy. Nuri Said, pół-Turek i pół-Kurd, jest ich wasalem. Teraz liczymy tylko na siebie.
— To dobrze, że wierzycie we własne siły. Ale godni jesteście pomocy…
— To przyślijcie nam konspiratorów, wy znacie się na tej robocie…
Asystent przynosi nam ciastka i herbatę. Nalewa w małe filiżanki. Jest to czysta esencja, spotęgowany smak i aromat.
— U nas w każdym dużym mieście są
224
kluby, gdzie schodzą się pisarze, malarze, poeci, ludzi ciekawi sztuki… Kiedy jestem w kraju, lubię z nimi przebywać. Mam wśród nich wielu znajomych. Może macie tu taką kawiarnię?…
— Wy żyjecie w wieku dwudziestym, my w trzynastym… Basra nie jest małym miastem, ale nic takiego tu nie ma. Tacy ludzie są w Bagdadzie, a i to może tylko kilku… Gazety, to wszystko. Kiedyś mieliśmy wspaniałych poetów. Co roku zjeżdżali z całego arabskiego świata do miejscowości Okaz pod Mekką, recytowali swoje wiersze, odbywały się tam także rozprawy filozoficzne, naukowe, ekonomiczne…
— Jak to się stało, że teraz tak u Was…?
— Prawie pięćset lat niewoli. Powiadasz, że masz znajomych ludzi, którzy piszą książki. Powiedz im, niech piszą, dla dobra rewolucji… Komunistyczna Partia Iraku powinna ogłosić wyjaśnienie, że jest partią samodzielną i niezależną, że polityka nacjonalistów jest ich polityką. W miejscowości Dekan w górach jest duża tama, z której mogą startować samoloty dalekiego zasięgu z bombami atomowymi. Obok są hangary. Dalej, na północy Kurdystanu, są cztery wyrzutnie dla rakiet atomowych.
Dla wyjaśnienia doktor szkicuje piórem na kartce papieru cztery rakiety z wyrzutniami. Chcę ją wziąć i spalić, ale doktor cofa dłoń z kartką, a w oczach jakby błyska okropne podejrzenie. Biorę pudełko, zapalam zapałkę. Doktor przytyka kartkę do ognia, uśmiecha się wyrozumiale.
225
Spopielałą, odnosi do kubła z brudnymi opatrunkami i potrząsa nim.
— Te wyrzutnie i samoloty musimy zniszczyć za każdą cenę. Nie chcemy, by to świństwo było kierowane przeciwko Związkowi Radzieckiemu.
Obiecuję, że powiem. Udaje mi się podać papierosy. Doktor z ulgą wypuszcza duży kłąb dymu.
— Mamy nieprzebrane złoża ropy naftowej, mamy rudy szlachetne, węgiel, minerały. Przy melioracji może być dwa razy więcej ziemi ornej. Jesteśmy krajem bardzo bogatym, a ogromna większość ludzi żyje w nędzy.
— A z Izraelem możecie ułożyć się jakoś po ludzku?
— To są nasi kuzyni. Ziemi mamy dużo. Ich byt może się opierać tylko na współżyciu z Arabami.
— Czy to jeszcze możliwe?
— Tak. Ale do Palestyny muszą wrócić wyrzuceni przez nich Arabowie. Wtedy dla Żydów otworzymy granice przyległych państw.
— Wiem, że pomagacie Algierowi, ale dlaczego nie posyłacie ochotników?
— Są tu potrzebni…
Wspominam Hamzę i Chalabiego. Doktor pyta o nich swojego asystenta, który mówi, że zna tu wszystkich. Kto by nie znał Hamzy! Chalabich są jednak tysiące, rozkłada bezradnie ręce. Mówię, że ciężko było wydusić z nich choć słowo.
— Jesteśmy ludźmi dorosłymi — uśmiecha się. — Mam już czterdzieści osiem lat. — Doktor prostuje się powoli, jakby czuł ich ciężar. — Pragnąłbym jeszcze zobaczyć świat. Arabowie zawsze podróżowali,
226
choć teraz może mniej. Chciałbym być też marynarzem. Mógłbym pracować na statku jako lekarz, nawet bez zapłaty… Radzę mu, by napisał do armatorów statków pasażerskich w państwach zaprzyjaźnionych.
Jest już północ. Podnosimy się. Tak zakopciliśmy, że nie na wiele zdaje się wielki wentylator. Doktor pisze coś na bloku receptowym z adresem. Wyrywa kartkę, podaje mi ją i mówi:
— Napisz, a gdybyś znalazł ostatnie prace o osiągnięciach medycyny radzieckiej, tłumaczone na angielski, przyślij mi. Ciekaw jestem ich nauki. Tu tego nie można dostać.
Ściskamy sobie mocno dłonie.
— Przyjedźcie jeszcze — słyszę za sobą jego głos.
Bazar jest zupełnie pusty, tylko gromady kotów rozpoczynają swoje życie. Przychodzimy na brzeg. Czarna rzeka i czarne niebo. Wyschnięty starzec drągiem popycha łódkę. Nie czuję się tu już obcy. Z nocy wyłania się zarys ciężko załadowanej burty — to mój nieprzyjazny statek…
Płyniemy już i płyniemy, ale monotonii nie ma na tym diabelskim statku. Zbliżamy się do Anglii. Jest lipiec, a nam zimno. Biorę od Leona kartę z adresem doktora, którą dałem mu na przechowanie. Często o nim myślałem. Więc żyją jeszcze na świecie piękni ludzie. Tym razem szczęście nie ominęło mnie. Wiem, że nie wolno mi o nim pisać, choć tkwi on mocno w mojej wyobraźni. Czy zmienić
227
mu zawód? Nazwisko? Postać?… Przez to adres nie byłby wcale inny, mój doktor byłby jednym z żyjących tam Muhyildinów… A jednak — nie można. Nie wolno mi stwarzać tak ostrego obrazu wielkiej tajemnicy — nadziei milionów ludzi. Napiszę tylko to, o co mnie prosił, a to będzie raczej artykuł publicystyczny…
Już jesteśmy w Anglii. Po długim przestoju na kotwicy podchodzimy do nabrzeża Avonmouth w Kanale Bristolskim. Biorę białą koszulę i szybko wskakuję w czyste portki. Twarda, nieruchoma ziemia, nogi niosą mnie lekko. Stąpam delikatnie z lękiem, by nie wzbić się w górę. W powietrzu tysiące gołębi, przy elewatorach zbożowych niechętnie Schodzą spod nóg.
Tuż za bramą, z prawej strony, kwiatki i miski, nowoczesny budynek z napisem „Seaman’s Club”. Zachodzę. W barze koledzy siedzą na wysokich zydlach przy bufecie i pokrzepiają się ze szklanic. Wołają na mnie, jednak mijam ich i otwieram inne drzwi. W głębi ciemno, tylko telewizor jaśnieje. Przemykam między patrzącymi i siadam w fotelu. Na ekranie pokazują się Fajsal II, następca tronu i Nuri Said. „Zostali zamordowani” — objaśnia spiker. Pojawia się żołnierska sucha twarz, naznaczona cierpieniem. „A to przywódca buntowników, generał Kassim”. Czy nie łudzą mnie oczy?… Lecz nie, widać fragmenty Bagdadu. Głos spikera: „W tym samym dniu, godzinę wcześniej, wylądowali na lotnisku delegaci państw paktu bagdadzkiego na mającą
228
odbyć się konferencję. Miano omówić możliwość wysłania wspólnych sił dla zaprowadzenia spokoju w Libanie i interwencji w Syrii”…
Tak, teraz wszystko jasne. Spiker mówi długo o ropie naftowej, o zagrożonych interesach na Środkowym i Bliskim Wschodzie, o nadzwyczajnym posiedzeniu rządu angielskiego… Nie mogę słuchać, chce mi się krzyczeć z radości.
Tajemnica milionów stała się rewolucją, wstrząsnęła światem. Widzę chłopięcego Hamzę; teraz mógłby ukończyć u nas akademię wychowania fizycznego. Zmartwiony nurek Nasser już może niedługo będzie patrzeć na zgięte grzbiety oblanych potem tragarzy. Wspaniały olbrzym, doktor Muhyildin, będzie mógł spokojnie pracować w swoim gabinecie. Nie będą go niepokoić szpicle. Jego szeroki i przewidujący umysł będzie snuć wizję lepszego życia dla jego narodu. Zaplanowaną podróż odłoży chyba na później… A ja byłem z nimi… Dlaczego nie zostałem?… Przez głupotę i brak wiary sam odsunąłem od siebie szczęście…
229
Ulisses XX wieku
Statek był ciężko wduszony w wodę, jucznie załadowany. Niewiele wystawał burtą nad nabrzeże, przez co wydawał mi się jakiś bardzo długi. Pagóry rdzy na poszyciu, warstwice farby i wgięcia od sztormów, holowników i nabrzeży były jak mapa plastyczna świata. Pokład garbaty od ciągłego smołowania. Sczerniałe, pokiereszowane deski luków. Wszystko tu było w harmonijkę, gięte żywiołami i pracą, ryte czasem. Jakby umęczony znojem dobiegł do portu ostatkiem sił. Dźwigi z nabrzeża cichym, zdecydowanym dźwiękiem wyszarpywały z niego hiwy worów. Stewa dziobowa jakby odrąbana jednym cięciem siekiery, bez finezji dzisiejszych statków. Czarny komin — pękata rura. Na niebieskim pasie, niedaleko wylotu, ogromne T — kiedyś duma Tsavlirisa, obecnie historia i bilans zysków. Staroświecki, wygodny mostek. Na skrzydłach niższego pokładu — bizantyjskie balkoniki. Zad rufy wysoko wystający nad wodę, według dawnego smaku, na nim napis „Free Merchant”, a niżej „Famagusta”. Na drzewcu bandera. Na białym tle, między dwoma liśćmi lauru, żółty kontur Cypru.
Przestrzenny salon oficerski prawie na całą szerokość śródokręcia, spłowiały, bez
230
określonej barwy. Patyna śniedzi na mosiądzu iluminatorów, choć tam, gdzie dotykały ich ręce, błyszczały one złotem. Pod nimi, na całej długości, kanapka, nie pusząca się wzdęciem. Ciepły błysk oparcia dla strudzonych pleców. Niegdyś błyszczące politurą krzesła i dwa stoły, w naturalnym odcieniu szlachetnego drzewa. Salon pozostał sobą tylko z nazwy. Stracił swoją pychę. Dwoje drzwi otwartych na oścież. Zupełna swoboda. Przy jednym stole siedział niski, krzepki leciwiec o ostrej twarzy starego diabła. Obok niego dwaj młodsi, na gołych przedramionach smugi po oliwie. Przy drugim stole jadł posiłek smukły młodzian. Ktoś poważniejszy w latach siedział na kanapce, z rezerwą i umiarem człowieka z lądu, i powściągliwie coś mówił. Inny stał i słuchał, był wysoki, potężny, aż zwalisty, ubrany w jasne khaki. Kiedy zwrócili na mnie oczy, pozdrowiłem ich po angielsku. Skinęli mi głowami.
— Jestem z gazety — powiedziałem. — Chcę zrobić reportaż z waszego statku.
Popatrzyli na mnie, po sobie, znów na mnie. Wydawało mi się trochę przydługo.
— Mam pozwolenie od kapitana — dodałem. — Teraz omawia sprawy z maklerem. Mam do niego przyjść później.
W oczach stojącego błysk zdziwienia i odcień uśmiechu politowania. Jego ciężka twarz wyrażała lotność i siłę.
— To z kim chcesz rozmawiać, z kapitanem czy z nami? — zapytał z uśmiechem łagodnej ironii.
Spostrzegłem się, że dotknąłem go tym kapitańskim pozwoleniem. Ono było ważne dla mnie, jemu wydawało się dziwne.
231
— Och, was proszę najbardziej.
— O czym chcesz mówić? — spytał po chwili.
— O statku, o waszej pracy. Możemy?
— Możemy o wszystkim — odpowiedział swobodnie.
— Jesteś szturmanem?
— Tak. Pierwszymi oficerem. Poczekaj trochę, popatrzę na wyładunek — powiedział i skierował się do wyjścia.
— Pójdę z tobą — zawołałem.
Poderwał mnie zachęcającym ruchem głowy. Zaczęliśmy od ostatniego luku. Przy drugim przemknął nam hiw nad głowami. Potem trzeci luk, przed nadbudówkami śródokręcia. Nachyliliśmy się, spojrzeliśmy w dół. Czterech dokerów pracowało w znoju. Z równej warstwy wyważali łomami pękate wory, chwytali je we dwóch i układali na piance.
— Wolno idzie — powiedział szturman.
— Co to jest?
— Cukier.
— Jak wam idzie robota? — zawołałem w dół.
Zadarli w górę zacięte twarze bez uśmiechu.
— Te wory jakieś duże — zawołałem.
— Po sto szesnaście kilo — dobiegł nas głos.
— To nic — odezwał się drugi — ale worki zachodzą na siebie. Wszystko skamieniałe w jedną bryłę.
— A tu będzie jeszcze sześciometrowa wnęka — dodał trzeci i zaśmiał się cierpko.
— Powinni podwoić wasz skład — odkrzyknąłem.
232
— Wtedy nie zarobilibyśmy na sól — odezwał się chór sprzeciwu.
Szturman znacząco pokiwał głową, jakby rozumiał rzecz bez słów. Czwarty luk nie był jeszcze otwarty. Szliśmy z powrotem. Wyminęło nas dwóch z załogi, byli kruczowłosi, mieli brązowe torsy. Grecy powiedzieli sobie „kalimera”. Zatrzymaliśmy się za nadbudówkami. W jaskrawym słońcu statek przedstawiał się jak jedna wielka rana.
— To strasznie stary grat — wymówiłem.
— Czterdzieści lat.
— A klasę Lloyda ma?
— Oczywiście — odpowiedział z przyciskiem i przekornie obserwował moje niedowierzanie.
— Trochę męczycie się na nim.
— Żeglowałem na jeszcze gorszych — powiedział lekko i wesoło. — Czy myślisz, że poszedłbym na tego amerykana, gdybym nie miał dobrego kapitana i zdatnej załogi?
Wskazał oczami przed siebie. Za rufą pysznił się opływową linią i kolorem nowiutki „McCormack”. Jakby specjalnie go tu przysłali, by nas zadziwić! Szturman cenił przede wszystkim ludzi, żądał od nich dzielności i sam ją miał.
— Skąd przyszliście?
— Z Kuby. Dziewięć tysięcy ton cukru. Pełny ładunek.
— Dobry mieliście rejs?
— Podobno przeszli w złą pogodę, dziewiątka. Statek robi osiem węzłów. Zabrało im trzydzieści dni. Mnie przy tym nie było. Wszedłem na niego w kanale. Do
233
Kilu przyjechałem koleją z Aten. Oni szli górą, na Azory.
— Kiedyś złamie się w sztormie. W oczach mignęła czujność. Miał ją zawsze.
— Jest nasłuch radiowy, można wyminąć niepogody.
— Mostek macie wygodny. Przyjął to jak drwinę, zaśmiał się.
— Jest na nim tylko kompas magnetyczny.
— I nic więcej?
— I koło. — Śmiał się z mojej niewiary.
— To wy płyniecie na nosa…
— Żebyś wiedział!
Tysiące lat żeglowania. U nich wszystko zaczęło się od żeglowania i nawyk wszedł w instynkt. To mi tłumaczyło okoliczność, że radzą sobie z tym trupem.
— Macie jeszcze radio.
— Stare jak statek. Tylko nasz radiotelegrafista umie się nim posługiwać, ale wysłanie jakiejś dalszej depeszy zabiera mu dwanaście godzin. A i to przez inne stacje.
Skierował się do nadbudówek. Ruszyłem za nim zdziwiony.
W salonie wskazał mi miejsce za stołem. Sam usiadł po drugiej stronie, niezwykle lekko mimo swej potężnej budowy. Zawołał w stronę drzwi. Wyjął papierosy. Zapaliliśmy. Pokazał się młodziutki chłopak, mocno ciemny efeb.
— Napijemy się kawy?
— Możemy.
Sączyliśmy kropelkami i chłonęliśmy dym. Mała filiżanka po grecku miała siłę naszego dzbana. Ludzie ci sami, co poprzednio.
234
Potoki słów dźwięcznej mowy, dojrzała męska swoboda. Tajali w cieple, zżyci jak w dobrej rodzinie.
— O, patrz, tam siedzi pierwszy mechanik — szturman skręcił się w krześle i wskazał ręką. Leciwiec o jastrzębiej twarzy także spojrzał na mnie.
— Jak twój silnik? — zapytałem.
— Mieliśmy na oceanie małą reperację, ale nie jest najgorszy.
Mówił coś jeszcze w swojej dźwięcznej mowie, aż zagłuszył go wybuch śmiechu siedzących przy nim. Pewnie pieprznie przeklinał swój silnik.
— Niewiele umie po angielsku — tłumaczył go szturman. — Ale maszyna chodzi tylko dzięki jego przemyślności.
Leciwiec zrozumiał to i zaśmiał się jak stary, dobry diabeł. Musiał być nie lada majstrem, że wydobywał moc z tych starych dudów w kupie szmelcu. Na pewno ciągle zmagał się z maszyną, była ona jego udręką i dumą.
— Ma on także udział we własności tego statku — dopowiedział szturman. „Więc przed dumą jest zysk”, pomyślałem. — A to przedstawiciel armatora, Anglik — wciągał szturman innych do rozmowy.
Ów, siedzący na kanapce opodal naszego stołu, powiódł po mnie oczami bez wyrazu radości.
— Nie ma pozwolenia wyjścia na ląd — tłumaczył szturman. — Wyobraź sobie, po takim długim rejsie nie może nawet wyjść na spacer.
Ubodło mnie to mocno. Był z kraju tak gościnnego dla mnie w czasie wojny. Wspomniałem serdeczną życzliwość prostych
235
ludzi, jego krajanów. Uśmiechnął się bez żalu za swoje przymusowe odosobnienie.
Mimo prób szturmana, rozmowy z innymi nie wciągały ani ich, ani mnie. Urwały się. Wyczuwałem, że tylko on jest tu kimś i że jego tylko powinienem wycisnąć.
— Obejrzałeś kawał świata — powiedziałem.
— Tak, z wyjątkiem Australii i Skandynawii. Zwątpiłem, czy starczyło mu czasu.
— Zacząłem jako chłopak na pokładzie. Żegluję już szesnaście lat. Mam trzydzieści cztery, ale czuję się stary.
— Jaki kraj uważasz za najpiękniejszy?
— Grecję.
— Jest taki nawet bez patriotyzmów. A inne?
— Chile, podoba mi się też Holandia.
— Holandia? Tam wszystko ukształtowane jest ręką ludzką.
— Tam tyle kwiatów — dopowiedział naiwnie.
— Lubisz swój zawód?
— Tak. Podpatruję świat, to też edukacja. Uczę się układów z ludźmi i kierowania nimi.
— Jesteś żonaty?
— I am marrying all over the world — zaśmiał się otwarcie, po męsku. Gorący brąz oczu. Potężny jak Herkules i w jego proporcjach, tylko trochę mniejszy.
— A tu jak spędzasz czas? — zmrużyłem oczy.
— Chodzę do „Kaskady”.
236
Było mi go żal. Był godny pięknych, pełnowartościowych kobiet.
— Myślisz, że jestem łajdakiem?
— Nie. Jeśli nie kochasz, nie masz zobowiązań i starasz się nie robić krzywd. Ale „Kaskada”!? Tyle kobiet marzy o mężczyźnie jak ty.
— Och, nie mam czasu na kołowania — zaśmiał się.
Był bardzo młody w swych wyobrażeniach o kobietach.
— Z których stron Grecji jesteś?
— Z Ewoi, małej wyspy koło Pireusu.
— Tam mieszka twoja rodzina?
— Jestem sam. Ojca zabili Niemcy, matka umarła.
— Teraz statek jest twoim domem.
— Niezupełnie. Mam dom.
— Po ojcu?
— Nie. Sam wybudowałem małą willę.
— Ładnie położona?
— Na pustkowiu. Mam źródło i drzewa owocowe. Jest gaj palmowy. Opodal góra, z niej widać całą Ewoję i inne wyspy.
— Lubisz czytać książki?
— Mam tysiąc książek, także angielskie i francuskie. Albumy dobrych malarzy. Dwieście długich nagrań muzyki klasycznej, ludowej, nawet niektóre szlagiery.
Wpadł szczupły, mocno ciemny chłopak i zwrócił się wprost do szturmana. Mówił, że wczoraj poznał dziewczynę. Piękna. Ma szesnaście lat, powtarzał kilka razy. Dyszał namiętnie, z niepokojem i żałością. Szturman zareagował wzruszeniem ramion i spojrzał na mnie. Uśmiechnęliśmy się życzliwie, z ubawieniem.
237
— Czego chcesz ode mnie? — zapytał chłopaka.
— Jestem z nią umówiony, a wypadła mi wachta.
— Ja nie będę jej pełnił za ciebie. Chłopak zamarł żałośnie.
— Niech ktoś ciebie zastąpi — doradził szturman.
— Nikt nie chce — odpowiedział martwym głosem chłopak.
— To już sam musisz jakoś załatwić…
W chłopaka wstąpiła nadzieja. Mówił jeszcze, że miał sprzeczkę z jednym marynarzem i że tamten chce go zbić.
— Bądź spokojny — wymówił cicho szturman, ale w jego tonie była cała potęga władzy. — Powiedz wachtowemu, żeby mi go tu zaraz przysłał.
Popatrzyliśmy po sobie, jakbyśmy mówili jednocześnie: „tak to jest na statku”. Chłopak odszedł, po chwili przyszedł dwa razy tęższy prześladowca.
Szturman patrzył przez chwilę w jego agresywne oczy, potem coś mówił w ich języku, podniósł ton, odczekał i uśmiechnął się. Tamten uśmiechnął się także. Szturman skinął głową i marynarz wyszedł.
Znów wpadł w pośpiechu uradowany zalotnik. Znalazł zastępcę za dwa kartony papierosów, ale ciągle boi się prześladowcy. Szturmam uśmiechnął się, zniżonym tonem powiedział raz jeszcze: „Bądź spokojny” i wymiótł z niego bojaźń. Zalotnik odleciał w pośpiechu, jakby na skrzydłach.
— To nie jest Grek — wtrąciłem. — Mówił po angielsku.
— Libańczyk.
238
— Trochę płaczliwy?
— Są bardzo sprytni.
I ja najzupełniej byłem przekonany, że zalotnikowi już nic nie grozi. Z jego prześladowcy szturman mógłby wytrząsnąć duszę, to byłoby boleśniejsze od pobicia i bardziej zawstydzające. Pokonał go jednak swoim wielkim charakterem.
Zapaliliśmy papierosy, trochę uroczyście, jak kalumet, i znów piliśmy ich skrzydlatą kawę. Opiekuńczość szturmana wypływała z siły. Był po męsku piękny. Poczułem żal, że kiedyś umrze.
— Jakich wspaniałych miałbyś synów, z kobietą podobną do ciebie. Nie myślałeś o tym?
— Nie.
— Nigdy?
— To odpowiedzialność przechodząca moje możliwości, a ja za wszystko chcę ponosić odpowiedzialność. Natura sama prowadzi selekcję. W człowieku decyduje umysł, tu nie jest tak, jak ze zwierzętami. Nie wierzę w rasy, wierzę w ludzi. Ale ludzie są równi, jednej miary, jak to wy myślicie.
— Nie są jednakowi — odpowiedziałem — ale Wszystkim należy się sprawiedliwy start i możliwości rozwoju, by sami mogli określić swoją wielkość. I dla wszystkich powinno być jadło i dom.
W nasilającym się ferworze słów mechanicy wybuchnęli grzmotem śmiechu. Uciszył ich.
— Miałeś iść do kapitana — przypomniał mi.
— Już nie pójdę.
— To miał być reportaż o statku — śmiał się.
239
— To będzie reportaż o tobie. Zdziwił się, ale zgodził się oczami, jakby mówił „jeśli koniecznie tak chcesz…”
— Twój ojciec był w partyzantce?
— Nie. Chodził z pistoletem i zabijał Niemców, aż Niemcy zabili i jego.
— Wspaniały, sam wydał wojnę Niemcom. A co myślisz o wojnie?
— Są złe i głupie, ale wojny o wolność są słuszne.
— Czy myślisz, że będzie pokój?
— Przed rokiem byłem w Północnym Wietnamie, w Cam Pha. Portu jeszcze nie bombardowali. Widziałem latające fortece i samoloty podrywające się z lotniskowców. Będzie pokój, jeśli jedna i druga strona częściowo zrezygnują ze swoich interesów…
— Wy z Turkami ciągle macie kłopoty.
— W tym jest interes innych państw. Gdyby one zrezygnowały z niego, to my z Turkami dogadamy się zawsze.
— To Anglia i Stany Zjednoczone. Jakiej narodowości ludzi najbardziej lubisz?
— Wszystkich jednakowo, z wyjątkiem Niemców.
— Nienawidzisz ich?
— Nie. Brzydzę się barbarzyńcami.
Znów wybrał się na małą inspekcję. Zajrzał do ładowni. Niewiele z nich ubywało. Zszedł w dół do pomieszczeń załogowych na rufie. Wszystko tu było w rozsypce. Pierwszy powiedział „kalimera” czterem marynarzom remontującym kabiny. Z cieślą omówił robotę.
Strasznie mało tam było miejsca, ludzie mieszkali w jakichś pionowych szufladach. Szturman spełniał swoje czynności
240
łatwo i swobodnie, jakby tu był co najmniej rok, a nie tydzień. Znów wróciliśmy do salonu.
Myślałem o ludziach z północy, chełpiących się swoją siłą, w której prawie zawsze była brutalność. Szturman dorównałby każdemu z nich, ale głęboki ludzki rys charakteru pozbawiał jego siłę brutalności. Powiedziałem mu, że przypomina mi Conradowskiego bohatera ze Złotej strzały.
— Znam ten moralitet. Nie potrzebuję żadnych wzorów z literatury. Jestem sobą — śmiał się.
— Spotykałem wielu Greków, wydawali mi się biedni. Nie znali nawet swojej historii, najpiękniejszej z wszystkich. Ty jesteś zupełnie inny. Przed wojną byłem w Grecji, widziałem Ateny, Akropol. To wielkie bogactwo zbijaczy pieniędzy, choć charakter mają tylko rzeczy stare. Nowe, to już nie to samo. Widziałem i wielką nędzę. Grek idzie sam, a kiedy mu się dobrze wiedzie, zapomina o kraju. Żydzi mają wspaniałą więź, wy ją zgubiliście.
Błysnął oczami, jakbym go dotknął do żywego.
— Ci, których spotykałeś — mówił wolno — nie mieli wykształcenia. Daliśmy światu wszystko, cośmy mieli, a nam nie pozostało nic. Nagie skały. Grecy mają dziewiętnaście milionów ton statków, także pod innymi banderami. To ułatwia handel światowy. Są skrajnymi indywidualistami. Zapominają o starym kraju…
Przy całej swojej nowoczesności wydawał
241
mi się tragiczny, świetnie pasowałby do czasów antycznych.
— Czujesz się Grekiem?
— Jestem dumny, że jestem Grekiem, a nie cywilizowanym Europejczykiem.
— Nie doceniasz kobiet. Mężczyzna, który nie kochał, nie jest pełnym mężczyzną.
— Mam to już za sobą. Kiedy byłem młody, marzyłem o miłości, o wędrówce i przygodach. Przeszedłem to. Kiedyś biłem się w obronie innych, dlatego jestem tylko szturmanem, choć mógłbym być kapitanem już od pięciu lat. Kiedyś marzyłem, teraz jestem realny.
Mocno brał życie. Jego twarz i sylwetka tchnęły niespotykaną siłą.
— Czy nigdy nie chciałeś być aktorem?
— Nigdy. Klaskanie widzów nie dla mnie — zawstydził się jakby.
— Co teraz myślisz robić?
— Pieniądze.
— Sądzisz, że dadzą ci szczęście?
— Nie wiem. Nigdy ich nie miałem.
— Jesteś za szeroki, idziesz zbyt otwarty.
— „Nie ufaj Grekom, jeśli nawet przychodzą z darami” — powtórzył Wergilego. — Czy myślisz, że wszystkie te fortuny powstały uczciwie?
— Wcale tak nie myślę. Wydawał mi się groźny, ale nigdy nie wyobrażę go sobie jako nikczemnika.
— Powinieneś zostać kapitanem.
— Za pół roku zdaję egzamin na kapitana żeglugi wielkiej.
— Pijesz?
— Nie. Kiedyś piłem, teraz oszczędzam
242
pieniądze. Za rok kupuję mały statek. Za pięć lat skończę z marynarstwem.
— A potem?
— Będę żeglował jako pasażer. Lubię widoki wysp karaibskich, Południowej Ameryki. Widziałem świat od tylnych drzwi, teraz chcę obejrzeć jego fasadę i to, co za nią, w środku.
— Więc ludzi wielkich interesów?
— Tak.
— Idę już — powiedziałem zdecydowanie, ale wstałem trochę chwiejnie. Mocno uścisnęliśmy sobie dłonie.
— Życzę, ci zdrowia. Jesteś jednak za szeroki, by zostać tylko Onassisem. Będziesz wchodził w głąb siebie…
Zostawiłem go w osamotnionym zdziwieniu.
W tym dniu wszyscy byli dla mnie pogodnie życzliwi. Piloci w Kapitanacie Portu byli przyjaźni, doradzali statek cypryjski. Oficer dyżurny wydał polecenie, by zawieziono mnie tam. Młody chłopak prowadził motorówkę po spokojnych wodach. Statek był obrazem ludzkiego znoju. Pierwszy szturman przesłonił mi całą załogę. Byłem w dunkrach i w koszuli. Zapytał, czy nie mani innego ubrania. Skłamałem, że mam, by obciąć zawiłe wywody. On śmiał się: „Wy, z bohemy, lubicie swobodę, a ja, zwykły człowiek, kiedy idę na ląd, ubieram się wyjściowo”. Ale to nie on był zwykłym człowiekiem. Oddał sprawiedliwość Tsavlirisowi, że płaci załodze 30% więcej niż normalnie. Po prostu tak chce. Przy końcu rozmowy zwątpił, by to wszystko mogło
243
być wydrukowane w mojej partyjnej gazecie. Nie chciał podać nazwiska, by zachować swobodę poruszania się w swoim świecie. Dość często myślę, gdzie teraz żegluje na swoim statku — widmie. Jego stary grat może przecież złamać się w sztormie. On jednak musi ocaleć. Jucznie obładowałem go brzemieniem, które ma spełnić. Kiedy mówię o nim przy kielichu, kobiety wpadają w zachwyt, a mężczyźni życzą mu dzielności. Pijemy jego zdrowie. Gdyby go spotkał Chaplin, oddałby mu jedną ze swych pięknych córek. Za pół roku pomyślnie zda egzaminy na kapitana żeglugi wielkiej. Potem będzie prowadził mały, własny statek i ostro pójdzie po wielkie pieniądze. Musi je zdobyć, by pozbyć się największego ze złudzeń. Będzie myślał o narkotykach, ale zrezygnuje z nich. Nie będzie też wdzierać się w stado lilipucich armatorów, wyrywających sobie chude frachty Morza Śródziemnego. Odbije dalej. W abisyńskiej Massawie zobaczy targ niewolników. Dobry towar dla Arabii Saudyjskiej. Interes znakomity, ale myślę, że go nie weźmie. Śledził narastające walki Arabów, zobaczy Oman, Katar, Muskat, inne szejkaty, całą południową stronę półwyspu, skąpaną w ogniu. Uznawał wojny wyzwoleńcze. W przyjaznym Jemenie urządzi sobie bazę, uzyska kontakty. Z greckich statków będzie przeładowywał broń i amunicję, i będzie wychodził w morze. Nocą, z wygaszonymi światłami, pójdzie na umówione miejsce, na pusty brzeg, szalupami i łodziami rybackimi przewiezie ładunek. Przeładują go na wielbłądy. W kilka godzin zrzuci wszystko
244
i zniknie. Kiedy coraz częściej pokazywać się będą angielskie wojenniaki patrolowe, puści swój statek między Jemenem i Egiptem, a sam zaryzykuje jeszcze kilka razy na starym żaglowcu z arabską załogą.
Nie przeciąży szczęścia. Mógłby już kupić duży statek, ale nie zrobi tego. Wybierze środkowo-zachodnią Afrykę, ciągle dziką i bardzo bogatą. Na swoim stateczku popłynie wokół przylądka. Minie pustawe wybrzeże Zachodniej Afryki. Po drodze trafią mu się frachty, aż przybędzie do Lagos w Nigerii. Nikt z załogi nie opuści go. Będzie dobrze płacił, kiedy zarobi. Będzie opiekuńczy. Ma dar powodowania ludźmi. Maklerzy będą go sobie wyrywać. Tu prawie nie ma małych statków, podpisze więc na rok najkorzystniejszy kontrakt. Zadepeszuje do starego Tsavlirisa, swojego dawnego armatora a marynarza w młodości, by mu kupił trzy małe statki, obsadził je dobrą załogą i przysłał. Kiedy przybędą do Lagos, zarobią już trochę pieniędzy, stary Tsavliris załatwił im frachty na drogę. Znów podpisze kilka kontraktów, już z innymi maklerami. Jego stateczki będą zachodzić do małych portów, będą przybijać do pomostów w rzekach, będą zabierać małe ładunki i wozić je do Lagos, skąd olbrzymy powiozą je w świat. Będzie przechodził ze statku na statek, by poznać jego trasę i miejscowości, do których zawija, by poznać kupców i przedsiębiorców, od których idzie ładunek. Zaprzyjaźni się z nimi. Po roku nie odnowi kontraktów z maklerami. Wyrwie im
245
ładunki, płacąc wyższe ceny kupcom, dając im widoki wzrastających zysków po dobraniu się do interioru. Założy dom handlowy z własną żeglugą. Po pięciu latach jego dziesięć statków zwiezie frachty z tysiąca mil pobrzeża. Jego drewniana stocznia przy ujściu Wolty zbuduje żaglowo-motorowe barkasy, które będą zawijać do płytkich zatok i rzek. Stary Tsavliris będzie jego udziałowcem i napędzi mu kilka banków greckich. By wszystko lepiej związać, udziałowcami będą także kapitanowie, pierwsi mechanicy i więksi kupcy. Po dziesięciu latach jego flotylla barkasów rzecznych ściągnie ładunki z kilku wielkich i kilkunastu mniejszych rzek. Druga flota, małych statków, zwiezie to do portów od ujścia Konga aż po Abidżan. Trzecia, oceaniczna, powiezie to wszystko w świat. Jego plantacje kakao, kawy, będą dobrze rodzić. Posadził całe lasy kokosowe, ale na nie trzeba będzie długo czekać. Pomyśli o zbudowaniu wielkiej stoczni, ale w tym morderczym klimacie praca w niej byłaby ponad ludzkie siły. Przy żeglownych rzekach jego zwiad geologów odkryje całe góry szlachetnych rud. Jego gęsta i krucza kiedyś czupryna przerzedzi się i pobieleje. Postarzeje się. Jego potężny organizm będzie się dobrze sprawować, ale już nie będzie miał tej krzepy, co kiedyś. Całe lata spędził w natężeniu wszystkich sił, w gorącu jak w parówce. Nie zechce skończyć malarią; kopalnie pobudują już inni jego ludzie.
Przypomni sobie naiwnego chłopaka w polskim porcie z komunistycznej gazety, który to chwalił go, to znów
246
kłócił się z nim. To jemu powiedział, że będzie pracował jeszcze tylko pięć lat, a tu minęło ich piętnaście. Orał przez nie jak wół. Zatęskni za Grecją, za swoją Ewoją. To będzie u kresu wędrówki. Widział już świat od tylnego wejścia, zapragnie obejrzeć fasadę i to co się za nią dzieje. Starannie przygotuje sobie bagaż, odpłynie najbliższym statkiem. Obejrzy widoki wysp karaibskich. Potem wedrze się w Amazonkę. Pozna trochę prawie dzikich ludzi, żyjących na ogromnych i bogatych przestrzeniach. W stanie Bahia odbędzie w towarzystwie dwóch kabrów głęboki rajd konny w interior. Pozna dwory latyfundystów i ich poddanych, trzymanych w feudalnych ryzach. W Rio de Janeiro wyda przyjęcie dla tamtejszych notabli. Będą pyszne fircyki, niezbyt mądre rozmowy, będą ludzie weseli jak rozkapryszone, psotne dzieci, które zbyt wiele dostały od swoich rodziców. Wydadzą mu się bandą zepsutych leni. Nie zobaczy nieskażonej radości na Tahiti, tylko śmieszną groteskę, międzynarodowy, jarmarczny kabaret. Świat okaże się zborem obieżyświatów. Luksusowe statki pasażerskie będą nimi zatłoczone. W Australii, w ogromnych kopcach miast, ludzie będą deptać po sobie, gdy całe wnętrze kontynentu pozostanie puste. Na północy zobaczy tubylców w rezerwacie, ściśle izolowanych i skazanych z zimną krwią na wymarcie. Wstrząśnie to nim bardziej niż widok Massawy.
Po długim rejsie wstąpi do wolnego już Muskatu. Spotka znajomych szejków z czasów wojny. Karawaną wielbłądów
247
przybędą na jedno z miejsc pobrzeża, gdzie kiedyś zrzucał im broń. Zechcą, by został z nimi, będą go namawiać, by przyjął islam i najwyższe urzędy. Odpłynie do Adenu, tam przesiądzie się na szybszy statek do Port Saidu. Tu otrzyma kunsztowne zaproszenie na bankiet nowojorskich milionerów. Zdziwi się, ale odleci odrzutowcem do Londynu, a stamtąd drugim do Nowego Jorku. Na bankiecie staruszek, biały jak gołąb, wymieni także jego nazwisko w krótkiej mowie powitalnej: „Zebrali się, by przyjaźnie porozmawiać, by lepiej się poznać”. Wzniesie i wypije jedyny toast za zdrowie zebranych. Na stołach błysk zastaw, góry mięs, wymyślnych zakąsek i najrozmaitszych smakołyków. Wezmą się do jedzenia. Usługiwać będą panienki w jedwabnych kurteczkach dukatowej barwy z drobnym napisem „Waldorf-Astoria” i z głębokimi dekoltami. Piersiste, zgrabne, dobrane sztuka w sztukę. Długo będą jedli i tęgo będą zakrapiali. Panienkom niektórzy będą dziękować uszczypnięciem w policzek. Będą śmiać się z kogoś, kto ufundował monumentalną bibliotekę, że sam czyta tylko własne księgi handlowe. Z drugiego, że zaprowadził wyścigową stajnię, bo sam waży sto trzydzieści kilo. Z innego, bo zachciało mu się obrazów, a w wyborze kieruje się tym, że kupuje najdroższe. Z innego jeszcze, że ma piękną, trzy razy młodszą żonę, o której powiedzą wprost, że ją kupił. Jacyś poważni panowie będą mówić o polityce, drudzy wyjaśnią im, że wybór nowego prezydenta już ustalony i że wszystko ułożone. To oni, Zachodnie Wybrzeże i Środkowa
248
Północ, są jednomyślni, dogadali się z teksaskimi kaubojami i z plantatorami Południa, a czarnuchów będą tam nadal trzymać krótko. Po dwóch, po trzech, będą przechadzać się wokół dużej sali, z której znikną stoły. Obok niego usiądzie
piękna, pełna dystynkcji kobieta w towarzystwie czerwonego grubasa, którego rozpiera energia. Pochwali się, że sprowadził ją z Paryża, że prawdziwa dama. Dwaj inni będą brutalnie dławić się w targu, wymyślając sobie śmiesznie od gangsterów. Powstanie rozprostować się. Otoczy go koło ciekawych. Wzbudzi podziw: self-made-man. Nazwą go żartobliwie armatorem murzyńskich piróg. Zaproszą go na koniec stołu i usiądą. Że mocno siedział w Afryce, musi im o niej opowiadać. Obraz przejdzie ich wyobraźnię. Zresztą czy trzeba aż tak się trudzić? Zaproponują spółki, podbiją sumy udziałów. Będą się śmiać, że dla nich wszystkich starczy miejsca. Przytaknie; pomyśli o nich wszystkich, ale wpierw to sobie ułoży. Nie pojmą jego powściągliwości. Po jedzeniu rozpocznie się tęgie picie. Wyniesie się jakiegoś grubasa, wywoła z nazwiska innego. Ktoś, kto go zna, zaśmieje się, że poszedł z kelnerką do pokoju obok. Inny posadzi sobie najpiękniejszą z obsługujących na kolanach. Matki wyprowadzą za rękę swoje dorosłe córki. Wyschłe żony odejdą za nimi. Odejdą i ci o słabych głowach i znów będzie się pić. Powstanie i pójdzie do swojego pokoju…
Będzie mu się wydawać, że wrócił z balu Gargantuów, nie widzących świata poza swoimi pieniędzmi, które otrzymali
249
w spadku. Wie już, jak monstrualna pycha niszczy najistotniejsze ludzkie wartości. Dla tamtych ludzie pracujący są roboczymi mrówkami, gdy on robił wszystko, by się ludziom żyło lepiej. Pracował razem z nimi i jadł razem z nimi, i tylko porywało go kreowanie — oto cała tajemnica. Przypomni mu się Onassis, zawsze uważał go za starego durnia. Teraz mógłby się z nim zmierzyć, ale uzna to za stratę czasu. Piramida ludzka jak za faraonów. U jej stóp wijąca się w krwawym pocie ludzka miazga, na jej szczycie pieniądz. Nowy fetysz już dawno zepchnął starego Boga. On nie chce mieć żadnych bałwanów…
Cichy powróci na Ewoję. Nie czeka go z Telemachem Penelopa. Staruszka, pilnująca domu, umarła. Zastanie w nim nieznaną młodą dziewczynę. Nie będzie budował większej willi ani pałacu, nie da się wciągnąć w orgie bogactwa. Będzie prostym człowiekiem. Każe odnowić stary dom, porobi w nim i wkoło gruntowne porządki. Uważnie przejrzy swoje książki, odłoży starych Greków. Jak oni, będzie miał w sobie dramat świata. Sprowadzi książki innych autorów zamyślających się nad ludzkim życiem. Przemyśli je. Przemyśli widziany przez siebie świat i wymierzy mu sprawiedliwość.
250
SPIS RZECZY
5 Wstęp
17 Korale dla Pelci
37 Rio Papagaio
85 Wybory
93 Nieszczęsne portki
114 Kto?
125 Oceany
155 Powrót na morze
169 Gorzała
183 Kaczy dół
199 Tajemnica milionów
229 Ulisses XX wieku
Obwolutę, okładkę i stronę tytułową
projektował EUSTACHY LECH KARŁOWSKI
Redaktor techniczny Danuta Teresińska
Korektor Sylwia Bykowska
WYDAWNICTWO MORSKIE • GDAŃSK 1969
Wydanie pierwsze. Nakład 5000+250 egz. Ark. wyd. 9,5. Ark. druk. 7,875. Papier druk. mat. IV kl. 60 g., 76 X 90 cni, z fabryki papieru w Kluczach. Oddano do składania 9.XI.1968 r. Podpisano do druku i druk ukończono w marcu 1969 r.
Zakłady Graficzne w Gdańsku, ul. Świętojańska 19/23
Zam. nr 1336. L-3 Cena zł 15,—